Bonus związany z poprzednią notką: okazało się, że słusznie obawiałam się "jogurtu" zakupionego w sklepie, gdzie nikt nie mówił po angielsku. Jak uświadomiła mnie Aishwarya, kupiłam najbardziej tłusty, indyjski słodycz z mango o konsystencji masła. Taki, którego smak nadaje się do kategorii "zastanawiam się czy mi to smakuje, ale bardziej ma smak bezsmaku - jest po prostu indyjskie".
A tak poza tym to straszne oszusty jesteście - liczba wyświetleń na blogu pokazuje mi, że wchodzi tu naprawdę sporo osób (sama sobie ich nie nabijam), a jak się nie upomnę o danie znaku życia, to nie dacie. Żądam znaków! Nawet z podpisem "Ja" :D Zniosę i to!
Niedziela, jak to niedziela, upłynęła dość leniwie. Na jodze oprócz ćwiczeń rozmawialiśmy o zabijaniu naszych organów dzień po dniu niewłaściwą postawą (jak się można domyśleć, "don't kill your organs" jako wzajemne namawianie się do utrzymywania właściwej postawy ciała przeszło już do codziennych żarcików sytuacyjnych) - po jodze z Eliasem i Raulem udaliśmy się do coffee shopu, żeby spalone kalorie dla równowagi we wszechświecie nadrobić frytkami. Tam trochę pogadaliśmy o tym, jak się tu czujemy. Zabawna rzecz z Raulem polega na tym, że najpierw on zwierza mi się ze swoich problemów, potem ja odpowiadam, że w sumie czuję się całkiem podobnie, a następnie on udziela mi życiowych rad, które są rozwiązaniem na problemy nas obojga. On jednak, z tym swoim hiszpańskim temperamentem, wydaje się tego nie zauważać :D Tak więc kiedy powiedział mi, że czuje się niezbyt pewnie na lekcjach, bo wszyscy wydają się tu być tacy zdolni, odpowiedziałam, że czuję się tak w tym tygodniu, kiedy mam dużo homework i kiedy robię homework, czuję się winna, że nie idę się integrować. A kiedy idę się integrować, czuję, że zawalam studying, a potem czuję się zmęczona tym wszystkim, więc idę spać i w efekcie nie robię nic i czuję się jeszcze gorzej.
Raul na to odpowiedział mi, że nie muszę być superwoman i wiadomo, że wszyscy tu jesteśmy nie bez powodu i że prędzej czy później damy sobie radę.
- Sonia, porzuć perfekcjonizm!
- Dobrze, Misiu, ale co z homework?
- Ja nie robię homework i jestem dużo szczęśliwszy!
...No tak. Hiszpanie :D
Raul zaraz po naszej rozmowie zaczął się witać z kimś z kampusu, z kim oczywiście nie widział się 100 lat (wziął sobie do serca moje słowa, ale po prostu jest sobą :)), więc ruszyliśmy z Eliasem w stronę wad. Pomyślałam o czekającym na mnie zadaniu dla Vinaya - zadał nam 9 zadań z matmy w ramach powtórki. Pomyślałam o dwóch saszetkach przepysznej, waniliowej latte z Nescafe, która mi jeszcze została po zakupach w Punie. Popatrzyłam na Eliasa i stwierdziłam, że taki Elias na pewno umie matmę na tyle, żeby mi pomóc. I że na pewno lubi waniliowe latte.
Tym sposobem okazało się, że matma może być niesamowitą rozrywką towarzyską: 2 10 L pracowało nad obliczaniem prawdopodobieństwa wyciągnięcia czerwonej kulki z worka w trzyosobowym dream-teamie polsko-finlandzko-belgijskim. Jak się okazało, Pauline jest w tym naprawdę dobra - atmosfera była cudowna, wszyscy głowiliśmy się wspólnie nad zadaniami i naprawdę dużo z tego wyciągnęłam. I nie czułam się ani trochę głupia - co często zdarzało mi się podczas wszelakich korków z matmy/chemii w Polsce :) Tu naprawdę ludzie umieją się uczyć nawzajem w sposób wybitnie UWCowy.
Po matmie udaliśmy się na kolację, a po kolacji do MPH - tam odbywał się charytatywny Fashion Show. Specjalne Triveni, nazywane Community Fund, organizuje akcje żeby zbierać kasę na kolejne stypendia dla MUWCI. Tak więc głosowaliśmy banknotami rupii na najśmieszniejsze i najlepsze pokazy - filmików niestety nie posiadam, bo stwierdziłam, że skoro kto inny z Film Clubu ma to za zadanie, na pewno jakoś dotrę do źródeł. Jeszcze nie dotarłam :D Wspaniałe jest jednak to, że zarówno uczniowie, jak i pracownicy kampusu się w to zaangażowali - Mr Gupta, znany nam z mojej przygody "zgubiłam aparat", wystąpił w stylizacji meksykańskiego bad-assa z brylantyną we włosach i wykałaczką w ustach. Jedyne, co musiał zrobić, to po prostu wyjść na wybieg i być cool, żeby zdobyć miliony głosów :D
Jak się potem okazało, Fashion Show zebrało ponad 14 000 rupii (840 zł). Jak na taką pierdołę, to niesamowity wynik, biorąc pod uwagę ilość śmiechu i zabawy.
Reszta wieczoru upłynęła nam z Mary i Pauline na zażeraniu Oreo. Znowu czułam się sfrustrowana moim planem lekcji i razem z Mary przeszłyśmy przez niego jeszcze raz, biorąc pod uwagę wszelkie możliwości: owszem, dałabym radę wziąć hindi bez zmieniania matmy z 1 roku na 2, ale musiałabym zmienić nauczyciela L&L. Jako że L&L jest moim ulubionym przedmiotem, nie zamieniłabym Henninga za żadne skarby! Dlatego też odkryłam nową możliwość w planie lekcji: jeśli zmienię bloki z historii (ale nie nauczyciela), mogę chodzić na World Religions. Stwierdziłam, że spróbuję.
Poniedziałek przyniósł pierwszą lekcję WR właśnie - Sheila, nauczycielka WR, jest osobą bardzo egzotyczną. Pamiętam, jak na targach przedmiotów na początku roku skupiła uwagę słuchaczy bardzo interesującym wykładem, ale również swoim wyglądem: jest na oko 45-letnią Hinduską, zawsze w dobranym kolorystycznie hinduskim stroju, jednym zębem, bindi, często splątanymi w strąki włosami i charakterystycznym, aż zrozumiałym (!) hinduskim akcentem. Słyszałam jednak z kilku źródeł, że jest naprawdę dobrą nauczycielką swojego przedmiotu. I, jak się okazało, było egzotycznie, acz naprawdę rozwijająco. Zaczynamy omawiać hinduizm.
W przerwie między lekcjami ruszyłam do biblioteki i pożyczyłam ogromny, 700-stronicowy przewodnik Lonely Planet po Indiach. Czas zacząć planować exeat!
Historia przyniosła nam zakończenie działu i dyskusję o Indian Cultural Night, a long block na poniedziałek to cykl This Is India, czyli obowiązkowe zajęcia o wszystkim, co dotyczyć może Indii. Na początku mieliśmy garść informacji na temat każdego ze stanów - niestety, ktoś niezbyt mądrze rozrysował mapę Indii na podłodze - kiedy 150 osób siedzi na krzesłach w rzędach, widoczność jest dość ograniczona. Moja widoczność bez okularów jest prawdziwie znikoma :D Ogólnie całość nie należała do wykładów najlepszej jakości względem wzbudzania zainteresowania.
Po prezentacjach nadszedł czas na dyskusje w grupach - o czym chcemy, żeby TII prawiło? Co i jak naszym zdaniem powinno być prezentowane?
Gdy skończył się long block i L&L, szczęśliwie skończyłam lekcje 2 bloki wcześniej niż reszta. Ze względu na mający się odbyć House Dinner, zabrałam się do robienia trufli Oreo. W międzyczasie wyszło słońce i pracowało mi się świetnie w oświetlonym promieniami pokoju wspólnym, lepiąc trufle. Obiecałam Harshowi swego czasu, że zasmakuje Najlepszego Deseru Uniwersum, więc duży talerz zaplanowałam na House Dinner, mały na podrzucenie mu do pokoju. Pauline przyszła z lekcji akurat na wylizanie miski i przyznanie, że Najlepszy Deser Uniwersum naprawdę jest najlepszy :D
Kiedy wędrowałam do wady 1, gdzie mieszka Harsh, z truflami zapakowanymi w papier, stwierdziłam, że chciałabym kiedyś wrócić padnięta po lekcjach do swojej wady i zobaczyć talerzyk trufli Oreo ułożonych w uśmiech :D Ale jako że wierzę, iż wszystko, co wnosimy w życie innych, kiedyś i w naszym życiu zagości, jeszcze sporo przede mną :)
Okazało się, że House Dinner jest przełożony na bliżej nieokreślony termin (wszyscy oprócz mnie padali na pyszczek,ale nie miałam pretensji zupełnie), więc trufle zostały spożyte bez specjalnej okazji - po tym, jak smakowały, przekonałam się, że jeszcze nieraz będę musiała je zrobić :D
Jak w każdy poniedziałek, tak i w ten o 17:00 odbyło się College Meeting - tym razem bez Pelhama, bo wyjechał gdzieś w delegacji. Z powodu ślicznej pogody zebraliśmy się nie w MPH, a na schodach przed - kiedy tak szłam boso po ciepłej, rozgrzanej kamiennej ścieżce, i czułam zachodzące słońce na skórze, czułam się tak, jakby jedyne, czego jeszcze mi brakowało do szczęścia, to ktoś do drapania po pleckach :D Nic, tylko mruczeć.
Usiadłam obok Karana i Eliasa, którzy właśnie próbowali nie zabijać swoich organów. Podjęłam równie zacną inicjatywę i wszyscy siedzieliśmy wyprostowani jak tyczki wśród wszelkich organomorderców. Stwierdziliśmy, że jesteśmy tak super, iż w przyszłym roku powinniśmy rozkręcić osobne Triveni. A nazywałoby się ono "Being awesome" :D
Po College Meeting mieliśmy mieć spotkania z advisorami, jednak Liam powiedział nam, że chciałby się spotkać z każdym z nas osobna. Tak więc zrobiliśmy listę i zapisaliśmy się na indywidualne terminy. Po 20 minutach weszłam do biura służącego za "pokój nauczycielski". Usiadłam wygodnie, zamieniłam parę słów z Liamem i przeszliśmy do sedna: jak się tutaj czuję?
Opowiedziałam Liamowi o tym, jak trudno mi było połączyć spanie, socializing i uczenie się tak, by nie zawalić żadnego z nich, ale jak powoli zaczynam się w tym odnajdywać. Że problemem dla mnie było zdać sobie sprawę, że nie mogę być od razu przyjaciółmi ze wszystkimi, ale z czasem będzie z tym coraz lepiej. I jak ciężko było wybrać przedmioty i Triveni - i choć jeszcze nie jestem w stu procentach pewna, na pewno do tego dojdę, tylko kwestia czasu. Liam skomentował to słowami "Właściwie to ja tu jestem od udzielania rad, ale powiedziałaś wszystko, co mógłbym Ci powiedzieć :D" i tym optymistycznym akcentem zakończyła się nasza rozmowa :D
Wieczorem udałam się z Priyanjali na pierwsze praktycznie zajęcia Drum Clubu - na początek udałam się na grupę początkującą (miała półgodzinną lekcję jako pierwsza, potem miała być grupa zaawansowana), ale jak tylko zobaczyłam, że po roku przerwy nie jestem w stanie wybić od ręki poprawnego, prostego rytmu, stwierdziłam, że żadne grupowe lekcje dla mnie teraz się nie nadają - muszę nad tym siąść sama, z metronomem, yt i słuchawkami, i od nowa nadrobić wszystko, co umiem. Wtedy będę mogła przejść do dalszej nauki. Tylko gdzie ja znajdę na to czas? :>
Kiedy przyszłam do pokoju po drum clubie, znalazłam na szafie przyklejoną karteczkę z truflowym podziękowaniem. "...Kiedyś i w naszym życiu zagości", pamiętajcie! :D
Przed check-inem ruszyłam z Raulem na integrację do innych wad - podczas College Meeting ekipa UWC z Izraela ogłosiła, że dziś obchodzą żydowski Nowy Rok, więc jeśli mamy ochotę na jabłka w miodzie i inne pyszności, wpadajmy wieczorem do wady 3, koniecznie ubrani w coś białego! Tym sposobem udaliśmy się do pokoju Kanishki, żeby pożyczyć od niego białe koszulki (i ja, i mój ulubiony Hiszpan wszystkie białe rzeczy mieliśmy w dziale 'do uprania') i ruszyliśmy świętować Nowy Rok. Jabłka w miodzie są pyszne, a hebrajskie piosenki przypominają mi Naamę na CRSie - gardłowe "hhh" w wymowie jest godne podziwu. Jak się dowiedziałam, współczesny Izrael świętuje zarówno teraz, jak i 31 grudnia - jak widać, każda okazja jest dobra! :) Zdarzyło mi się również opowiadać ludziom tutaj o tradycji imienin w Polsce - nie wiem, skąd pochodzi, ale jeszcze nie spotkałam tutaj kraju, który by ją miał. Więc dla Polaków też każda okazja do imprezy jest godna :D
We wtorek oficjalnie rozpoczęły się obchody 50/15 - czyli 50-lecia UWC i 15-lecia MUWCI. Z tej okazji cały tydzień miał być zawalony rozmaitymi aktywnościami z tym związanymi. Bez śniadania ruszyłam na hiszpański, gdzie zaczęło się ostro z gramatyką, następnie na długim bloku z historii Vinay opowiedział nam o czekającym nas z matury IB Paper 1 - w zależności od tego, czy wybierzemy standard, czy high level, przyjdzie nam go pisać w tym albo w przyszłym roku. Czuję się dziwnie z historią tutaj i zastanawiam się, jaki poziom wziąć - wydaje mi się, że wezmę high level, bo choć oprócz paper 1&2 jest jeszcze paper 3, to nauka rozłożona jest na dwa lata, a nie na jeden rok. Dalej jednak mam wątpliwości.
Matma z Vinayem również przyniosła jakże radosne wieści: mój pierwszy test w MUWCI będzie z matmy i odbędzie się w czwartek. W tym czasie Vinay będzie w Tajlandii na warsztatach. Hm :D Vinay oddał nam również poprawione zadania domowe. Co mnie zszokowało, nie tylko je poprawił na naszych kartkach, ale wręczył nam także trzystronicowe, skserowane i pisanie przez niego ręcznie opisy krok po kroku, jak zadanie powinno być wykonane i dlaczego tak, a nie inaczej. Rozczuliło mnie to niesamowicie, gdy porównałam to z polską rzeczywistością.
Lunch upłynął pod znakiem świętowania - w cafeterii serwowano naprawdę pysznego kurczaka bez sosów i z większą ilością mięsa niż kości, co niesamowicie ucieszyło mnie i Davida. Słowem, "Chicken, bitches!" i radość mięsożerców.
Wieczór upłynął bez żadnych aktywności - obchodząca nas część obchodów 15/50 miała się rozpocząć dopiero jutro. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy MUWCI people oddają się spaniu, uczeniu się i mniejszemu socializingowi niż zwykle - dlatego też przysiadłam nad hiszpańskim, L&L i matmą. Żebyście sobie nie myśleli, że ja tu się tylko bawię :D
Środa rozpoczęła się wejściem do udekorowanego flagami z całego świata AQ (części kampusu, gdzie są sale lekcyjne). Pełno było też plakatów z wypisanymi wartościami UWC. Uśmiechnęłam się na sam widok i poczęłam robić zdjęcia :)
Na World Religions Sheila rozpoczęła lekcję od wprowadzenia nas w temat święta Ganesha, jednego z wieluwieluwielu hinduskich bogów. Ganesh jest synem Śiwy i bogini Parwati, a podczas jego święta ludzie składają sobie mnóstwo dobrych życzeń. Sheila więc zapaliła świeczkę na lekcji i pomodliła się w hindi za to, by w naszym życiu miały miejsce same dobre rzeczy. Nie do końca wiedziałam jeszcze, o co chodzi z Ganesh celebration, ale już wiedziałam, że jest to naprawdę zacna rzecz :)
Na L&L mieliśmy przygotować prezentacje o Persepolis. Dostałam temat, który naprawdę mi się spodobał: "Jak Marjane i jej przyjaciele przechodzą przez okres buntu? W czym Marjane jest podobna do nastolatków wszędzie indziej? Czym się różni?". Zrobiłam więc dzień wcześniej zacną prezentację w Prezi ze zdjęciami komiksu w ramach poparcia moich argumentów i ruszyłam na lekcję. Szkoła ma godne zaplecze "prezentacyjne": w każdej sali jest projektor, głośniki, kable do wszystkiego na miejscu, niezależnie czy masz Maca, czy, jak to mówię, "normalny" komputer :D Moja prezentacja została bardzo ciepło przyjęta, a nowością dla mnie było to, że po każdej z prezentacji Henning prosił kogoś z grupy o skomentowanie całości. I komentarze były naprawdę na poziomie. Co jeszcze było miłe? Po lekcji 2 osoby podeszły do mnie tylko po to, by powiedzieć, że prezentacja była świetna. Tak po prostu, od serca :)
Gdy udałam się na hiszpański, Ainoha spojrzała na naszą grupę i oświadczyła, że wie, iż z okazji 15/50 mnóstwo ludzi angażuje się w obchody na tyle, że długi blok z hiszpańskiego jest ostatnim, o czym myślą. Więc to się zdarza pierwszy i ostatni raz, ale postanowiła odwołać zajęcia :) Świętując udałam się na lunch z Riną (Norwegia, miasto rodzinne Henninga :D). I tak się jakoś złożyło, że zaczęłyśmy gadać o wszystkim tak intensywnie, że po obiedzie wylądowałam u niej w pokoju na ploteczkach. Gadałyśmy o tym, jak "if that's about studying, we're not badasses", czyli jak nasze komitety rekrutacyjne nie zwracały większej uwagi na nasze wyniki edukacyjne, a ogromną uwagę na to, kim jesteśmy.
Na szafie Riny zobaczyłam też parę wspaniałych rysunków. Kojarzą mi się od razu z Muminkami pod jakimś względem. Sprawdźcie sami:
...Magiczne, prawda?
Po lekcjach ruszyłam na pomoc Aishwaryi i Pauline: do godziny 16 klasy w AQ miały zostać udekorowane na wzór 11 pozostałych szkół UWC, po jednej sali dla każdej ze szkół. Aishwarya i Pauline przygotowywały UWC USA, więc sala została przystrojona flagami, światełkami i informacjami o tym, co się wydarzyło tam w ciągu ostatnich lat. Dwa najciekawsze dla mnie fakty to informacje, że a) w 2006 r. szkołę odwiedził Lech Wałęsa b) UWC USA ma sponsorów takich jak 40-milionowe darowizny w dolarach. Hm :D
Kiedy już cała sala była przystrojona, ruszyłam z Eliasem na obchód dookoła AQ, by zobaczyć inne sale i dowiedzieć się czegoś o szkołach. Spora część sal prezentowała filmiki o danej szkole (wystarczy dobrze poszukać w yt), większość z nich częstowała nas smakołykami (jedzenie! :D) lub oferowała rozmaite konkursy w celu zdobycia jedzenia.
Po części prezentacyjnej w pokoju wspólnym AQ odbyły się oficjalne urodziny UWC połączone z przemówieniem Pelhama. Na stole dwa pyszne torty czekoladowe z pięćdziesięcioma świeczkami, my śpiewający "Happy birthday" i nic człowiekowi więcej nie trzeba do dobrej imprezy :D
Gdy już część świętowania się zakończyła, ja, Mary i Angela udałyśmy się do treehouse, żeby Angela, zajmująca się fotografią, mogła sfotografować zachód słońca w MUWCI. Jak się jednak okazało, słońce nie chciało z nami współpracować.
Kolacja w stylu barbecue nie dała mi się długo sobą nacieszyć: Sheila złapała mnie po drodze i poinformowała, że za 10 minut w namiocie pracowników kampusu z tyłu cafeterii odbędzie się powitanie Ganesha i że super by było, gdybym wpadła zobaczyć, jak to wygląda.
Gdy tylko zobaczyłam z daleka namiot Ganesha ozdobiony wieloma światełkami, zdałam sobie sprawę, jak pięknie to wygląda - światełka na drzewach po zmroku i świecący wszelkimi kolorami 'ołtarzyk' z figurą Ganesha wyglądający już trochę mniej pięknie ze względu na kicz, ale wciąż uroczo. No i oczywiście, skoro to hinduskie święto, to i supergłośna muzyka - wszystko w Indiach celebruje się głośno. Usiadłam więc w namiocie z kilkoma Hindusami z pracowników obozu (konserwatorzy, budowniczy nowej wady i tak dalej), gdzie nie wiedzieć czemu nawet Sheili tam nie było, i patrzyłam na światełka i na Ganesha, słuchając megagłośnej muzyki i moich nucących towarzyszy. Czułam się po prostu dobrze, a kiedy jeden z nich wstał, by poczęstować mnie... czymś, poczułam się jak w domu. Kiedy jednak zapytałam gestem, czy mam to zjeść teraz, i z uzyskaną aprobatą podniosłam to do ust, poczułam smak... Indyjski, czyli "smakuje tak dziwnie, że nawet nie wiem, czy mi smakuje". To było coś, co w Polsce porównałabym do słodkiego sera pleśniowego z indyjskimi przyprawami. I jeśli miałabym wybierać między opcjami "smakuje" a "nie smakuje", bardziej wybrałabym to drugie :D
Po celebracji udałam się do MPH, gdzie mieliśmy transmisję na żywo z obchodów 50-lecia w Atlantic College w Wielkiej Brytanii (to ta szkoła UWC, która mieści się w zamku i wszystkim przypomina pieprzony Hogwart). Jednym z naczelnych patronów UWC jest aktualna królowa Jordanii, Noor, która również przyjechała na obchody.
Uroczystość jednak była, jak to na takich uroczystościach bywa, troszeczkę nudna - nawet mimo obecności królowej. Jak się dowiedziałam, jej córka chodziła do AC, więc gdybym urodziła się wcześniej i pojechała do innego UWC, mogłabym mieszkać w pokoju z księżniczką Jordanii :D No, nieźle.
Cała społeczność poczuła się do przyjścia, jednak wychodziliśmy już znacznie mniej przekonani do całych obchodów - część z nas, pierwszorocznych, nie czuła tego w ogóle ze względu na to, że rany, nie jesteśmy w szkole nawet miesiąc, a tu nawet nie daje nam się samemu poczuć, co tak naprawdę znaczy ruch UWC, tylko pakuje się w nas coś, co mogłabym nazwać propagandą.
Po transmisji ja siedziałam w naszym pokoju nad swoją matmą, a Raul przyszedł się przytulić, bo nic mu nie wychodziło z jego matmy i w ogóle miał kryzys. Po przeglądnięciu jego zadania (jest w math studies trwającym dwa lata, czyli teoretycznie niżej ode mnie) i stwierdzeniu, że jutro mam test i nie umiem tego zrobić, sama przeszłam w stan kryzysu, z którego wybawić nas mogła tylko Pauline :D
Kryzysy te zmęczyły nas tak bardzo, że poszliśmy spać wcześnie.
Czwartek rozpoczęłam testem z matmy. Ponieważ Vinay bawił w Tajlandii, na zastępstwo przyszła jego żona. Gdy zobaczyłam 15 zadań na kartce, spanikowałam. Nawet jeśli było powiedziane, że nie muszę zrobić wszystkich, skubnęłam po kawałku każdego. Porównywalnie do polskich warunków, czułam się tak, jakbym napisała test na 3 (co w V LO zawsze oznaczało 2 :D). Zobaczymy, jak to się je w MUWCI i z siedmiostopniową skalą ocen.
Po lekcjach Mary zaciągnęła mnie na Triveni robienia papieru. Z okazji obchodów większość Triveni była odwołana, jednak paper making trzymał się mocno. Poszłam po części dlatego, że nie chciałam iść na zapowiadające się nieciekawie eventy związane z 15/50, ale nie chciałam też czuć się kompletnym leniem siedzącym w pokoju z laptopem :D
Jak się okazało, paper making to świetna zabawa. Może w samym robieniu papieru nie ma nic ekscytującego (oprócz oczywistych walorów ekologicznych względem wykorzystywania makulatury :D), ale sama funkcja integracyjna podczas wykonywania tej czynności jest niesamowita. Razem z Mary i Charlotte poplotkowałyśmy o sprawach kampusu, o nas i o tym, jak się czujemy. Kiedy zmęczyłam się od wyciskania wody z papieru, zawołała mnie Weronika - ponieważ paper making odbywa się w Art Centre, siedziała tam i Wera, pracując nad swoim obrazem (bierze Art jako przedmiot i jest naprawdę w tym niezła). Pogadałyśmy przy ostatnich pociągnięciach pastelami o MUWCI i zbliżających się przygotowaniach do Theatre Season (odbywa się w marcu, ale przygotowania już ruszają - a ja chcę się zaangażować w produkcję), a słońce otulało promieniami Art Centre. W międzyczasie Mary skończyła wyciskanie papieru i ruszyłyśmy w jedno z moich ulubionych miejsc na kampusie, czyli taras Art Centre. W przeciwieństwie do Tree House, tu nigdy nie jest chłodniej niż w całym kampusie (co o tej porze roku oznacza pogodę w Tree House niekiedy naprawdę wietrzną i chłodnawą) - w dni tak słoneczne jak ten było tam cudownie cieplutko. Jak się okazało, spotkałyśmy tam Davida, który zawsze odrabia tam lekcje - i nie ma czemu się dziwić, bo widok jest niesamowity: na Mount Wilkinson (tę samą, na którą wspinaliśmy się podczas hiking trip). David robił właśnie lekcje ze swojej literatury hiszpańskiej i przeklinał tekst, którego jako native speaker nie rozumiał - tekst napisany został mądrym hiszpańskim przez Hiszpana, przez co dla Kostarykańczyka pochodzącego z Kolumbii był wyzwaniem ;) Zaczęłam czytać na głos, a David przeklinał mój akcent przy końcówkach wyrazów "-ción", gdyż wymawiam je w wybitnie hiszpański sposób, który jest nie do zaakceptowania dla samego Davida, który wymawia tak je tak, jak się pisze. Ach, latino! :D
Potem zaczęliśmy się bawić w "czytaj hiszpański tak, jakbyś czytała tekst w języku polskim", a następnie napisałam mu na kartce kilka słów po polsku, by przeczytał je w sposób hiszpański. Słońce grzało nam tyłeczki i, jak można się domyśleć, z odrabiania lekcji nie wyszło nic :D
Z poczucia obowiązku udaliśmy się na prezentacje projektów związanych z obchodami 15/50, ale wyszliśmy po jednym - czuliśmy, że w żaden sposób nas to nie interesuje ani nie rozwija. Poszłam więc się pouczyć historii (tak, naprawdę! :D).
Kolacja w MPH była naprawdę pyszna i rozpieszczająca: pizza (wegetariańska, ale zawsze), czekoladowe ciasto i indyjska wersja ptasiego mleczka. Ponieważ pizza przynoszona była do MPH partiami, ciężko było zdobyć kawałek dla siebie. Jednym ze swoich kawałków poczęstował mnie Pema (Tybet), a następnie ja, gdy tylko udało mi się zdobyć kilka, podzieliłam się z Liamem (który wydawał się być przerażony polowaniem na swój kawałek :D). Przy pizzy ruszyłam się integrować z John Royem i Tanushree, a następnie usiadłam z Eliasem, Karanem, Ludovicem, Trish i Marit - właśnie dlatego, że wcześniej nie miałam wielu okazji, by z nimi porozmawiać :) Mieliśmy ruszyć właśnie na imprezę do którejś z wad, kiedy przechodząc przez naszą wadę zauważyliśmy, że nie wiedzieć czemu przy wszelkich źródłach światła zebrało się mnóstwo wielkich komarów - zatrzymaliśmy się więc na chwilę. Komary 3 metry nad ziemią, kilka żab (i malutkie, i OGROMNE) pod nimi, na ziemi. Przez 15 minut staliśmy tam, obserwując, komentując i robiąc zakłady, która żaba zje więcej - bo komary (a było ich ze sto), zmęczone lataniem upadały na ziemię, by tam zostać kolacją dla żab. W końcu wszystkie zostały zażarte, a my się rozeszliśmy :D
W drodze po pranie do pokoju wspólnego spotkałam Karolinę i Werę, i ruszyłam na chwilkę z nimi pogadać. Przeżywały właśnie fascynację piosenką "Dresy w kant" i czułam się tak zabawnie polsko, gdy śpiewałyśmy refren - gdyby ktokolwiek poprosił nas o przetłumaczenie tej piosenki, byłoby to naprawdę ciężkie do osiągnięcia w taki sposób, by ktoś mógł jarać się owym utworem w równym stopniu co my. Język polski jednak jest niezastąpiony pod tym względem :D
Dzień zakończył się moim uczestnictwem w Triveni "Gender&Sexuality". To grupa dyskusyjna, która co tydzień dyskutuje na inne tematy związane z tym zagadnieniem. Tym razem trafiliśmy na aborcję i tak w międzynarodowym gronie 40 osób rozważyliśmy wszelkie aspekty w dyskusji naprawdę na poziomie. Ciekawostka na dziś: w Lebanonie nie ma czegoś takiego jak adopcja. Rzecz taka po prostu nie funkcjonuje.
A tak poza tym to straszne oszusty jesteście - liczba wyświetleń na blogu pokazuje mi, że wchodzi tu naprawdę sporo osób (sama sobie ich nie nabijam), a jak się nie upomnę o danie znaku życia, to nie dacie. Żądam znaków! Nawet z podpisem "Ja" :D Zniosę i to!
Niedziela, jak to niedziela, upłynęła dość leniwie. Na jodze oprócz ćwiczeń rozmawialiśmy o zabijaniu naszych organów dzień po dniu niewłaściwą postawą (jak się można domyśleć, "don't kill your organs" jako wzajemne namawianie się do utrzymywania właściwej postawy ciała przeszło już do codziennych żarcików sytuacyjnych) - po jodze z Eliasem i Raulem udaliśmy się do coffee shopu, żeby spalone kalorie dla równowagi we wszechświecie nadrobić frytkami. Tam trochę pogadaliśmy o tym, jak się tu czujemy. Zabawna rzecz z Raulem polega na tym, że najpierw on zwierza mi się ze swoich problemów, potem ja odpowiadam, że w sumie czuję się całkiem podobnie, a następnie on udziela mi życiowych rad, które są rozwiązaniem na problemy nas obojga. On jednak, z tym swoim hiszpańskim temperamentem, wydaje się tego nie zauważać :D Tak więc kiedy powiedział mi, że czuje się niezbyt pewnie na lekcjach, bo wszyscy wydają się tu być tacy zdolni, odpowiedziałam, że czuję się tak w tym tygodniu, kiedy mam dużo homework i kiedy robię homework, czuję się winna, że nie idę się integrować. A kiedy idę się integrować, czuję, że zawalam studying, a potem czuję się zmęczona tym wszystkim, więc idę spać i w efekcie nie robię nic i czuję się jeszcze gorzej.
Raul na to odpowiedział mi, że nie muszę być superwoman i wiadomo, że wszyscy tu jesteśmy nie bez powodu i że prędzej czy później damy sobie radę.
- Sonia, porzuć perfekcjonizm!
- Dobrze, Misiu, ale co z homework?
- Ja nie robię homework i jestem dużo szczęśliwszy!
...No tak. Hiszpanie :D
Raul zaraz po naszej rozmowie zaczął się witać z kimś z kampusu, z kim oczywiście nie widział się 100 lat (wziął sobie do serca moje słowa, ale po prostu jest sobą :)), więc ruszyliśmy z Eliasem w stronę wad. Pomyślałam o czekającym na mnie zadaniu dla Vinaya - zadał nam 9 zadań z matmy w ramach powtórki. Pomyślałam o dwóch saszetkach przepysznej, waniliowej latte z Nescafe, która mi jeszcze została po zakupach w Punie. Popatrzyłam na Eliasa i stwierdziłam, że taki Elias na pewno umie matmę na tyle, żeby mi pomóc. I że na pewno lubi waniliowe latte.
Tym sposobem okazało się, że matma może być niesamowitą rozrywką towarzyską: 2 10 L pracowało nad obliczaniem prawdopodobieństwa wyciągnięcia czerwonej kulki z worka w trzyosobowym dream-teamie polsko-finlandzko-belgijskim. Jak się okazało, Pauline jest w tym naprawdę dobra - atmosfera była cudowna, wszyscy głowiliśmy się wspólnie nad zadaniami i naprawdę dużo z tego wyciągnęłam. I nie czułam się ani trochę głupia - co często zdarzało mi się podczas wszelakich korków z matmy/chemii w Polsce :) Tu naprawdę ludzie umieją się uczyć nawzajem w sposób wybitnie UWCowy.
Po matmie udaliśmy się na kolację, a po kolacji do MPH - tam odbywał się charytatywny Fashion Show. Specjalne Triveni, nazywane Community Fund, organizuje akcje żeby zbierać kasę na kolejne stypendia dla MUWCI. Tak więc głosowaliśmy banknotami rupii na najśmieszniejsze i najlepsze pokazy - filmików niestety nie posiadam, bo stwierdziłam, że skoro kto inny z Film Clubu ma to za zadanie, na pewno jakoś dotrę do źródeł. Jeszcze nie dotarłam :D Wspaniałe jest jednak to, że zarówno uczniowie, jak i pracownicy kampusu się w to zaangażowali - Mr Gupta, znany nam z mojej przygody "zgubiłam aparat", wystąpił w stylizacji meksykańskiego bad-assa z brylantyną we włosach i wykałaczką w ustach. Jedyne, co musiał zrobić, to po prostu wyjść na wybieg i być cool, żeby zdobyć miliony głosów :D
Jak się potem okazało, Fashion Show zebrało ponad 14 000 rupii (840 zł). Jak na taką pierdołę, to niesamowity wynik, biorąc pod uwagę ilość śmiechu i zabawy.
Reszta wieczoru upłynęła nam z Mary i Pauline na zażeraniu Oreo. Znowu czułam się sfrustrowana moim planem lekcji i razem z Mary przeszłyśmy przez niego jeszcze raz, biorąc pod uwagę wszelkie możliwości: owszem, dałabym radę wziąć hindi bez zmieniania matmy z 1 roku na 2, ale musiałabym zmienić nauczyciela L&L. Jako że L&L jest moim ulubionym przedmiotem, nie zamieniłabym Henninga za żadne skarby! Dlatego też odkryłam nową możliwość w planie lekcji: jeśli zmienię bloki z historii (ale nie nauczyciela), mogę chodzić na World Religions. Stwierdziłam, że spróbuję.
Poniedziałek przyniósł pierwszą lekcję WR właśnie - Sheila, nauczycielka WR, jest osobą bardzo egzotyczną. Pamiętam, jak na targach przedmiotów na początku roku skupiła uwagę słuchaczy bardzo interesującym wykładem, ale również swoim wyglądem: jest na oko 45-letnią Hinduską, zawsze w dobranym kolorystycznie hinduskim stroju, jednym zębem, bindi, często splątanymi w strąki włosami i charakterystycznym, aż zrozumiałym (!) hinduskim akcentem. Słyszałam jednak z kilku źródeł, że jest naprawdę dobrą nauczycielką swojego przedmiotu. I, jak się okazało, było egzotycznie, acz naprawdę rozwijająco. Zaczynamy omawiać hinduizm.
W przerwie między lekcjami ruszyłam do biblioteki i pożyczyłam ogromny, 700-stronicowy przewodnik Lonely Planet po Indiach. Czas zacząć planować exeat!
Historia przyniosła nam zakończenie działu i dyskusję o Indian Cultural Night, a long block na poniedziałek to cykl This Is India, czyli obowiązkowe zajęcia o wszystkim, co dotyczyć może Indii. Na początku mieliśmy garść informacji na temat każdego ze stanów - niestety, ktoś niezbyt mądrze rozrysował mapę Indii na podłodze - kiedy 150 osób siedzi na krzesłach w rzędach, widoczność jest dość ograniczona. Moja widoczność bez okularów jest prawdziwie znikoma :D Ogólnie całość nie należała do wykładów najlepszej jakości względem wzbudzania zainteresowania.
Po prezentacjach nadszedł czas na dyskusje w grupach - o czym chcemy, żeby TII prawiło? Co i jak naszym zdaniem powinno być prezentowane?
Gdy skończył się long block i L&L, szczęśliwie skończyłam lekcje 2 bloki wcześniej niż reszta. Ze względu na mający się odbyć House Dinner, zabrałam się do robienia trufli Oreo. W międzyczasie wyszło słońce i pracowało mi się świetnie w oświetlonym promieniami pokoju wspólnym, lepiąc trufle. Obiecałam Harshowi swego czasu, że zasmakuje Najlepszego Deseru Uniwersum, więc duży talerz zaplanowałam na House Dinner, mały na podrzucenie mu do pokoju. Pauline przyszła z lekcji akurat na wylizanie miski i przyznanie, że Najlepszy Deser Uniwersum naprawdę jest najlepszy :D
Kiedy wędrowałam do wady 1, gdzie mieszka Harsh, z truflami zapakowanymi w papier, stwierdziłam, że chciałabym kiedyś wrócić padnięta po lekcjach do swojej wady i zobaczyć talerzyk trufli Oreo ułożonych w uśmiech :D Ale jako że wierzę, iż wszystko, co wnosimy w życie innych, kiedyś i w naszym życiu zagości, jeszcze sporo przede mną :)
Okazało się, że House Dinner jest przełożony na bliżej nieokreślony termin (wszyscy oprócz mnie padali na pyszczek,ale nie miałam pretensji zupełnie), więc trufle zostały spożyte bez specjalnej okazji - po tym, jak smakowały, przekonałam się, że jeszcze nieraz będę musiała je zrobić :D
Jak w każdy poniedziałek, tak i w ten o 17:00 odbyło się College Meeting - tym razem bez Pelhama, bo wyjechał gdzieś w delegacji. Z powodu ślicznej pogody zebraliśmy się nie w MPH, a na schodach przed - kiedy tak szłam boso po ciepłej, rozgrzanej kamiennej ścieżce, i czułam zachodzące słońce na skórze, czułam się tak, jakby jedyne, czego jeszcze mi brakowało do szczęścia, to ktoś do drapania po pleckach :D Nic, tylko mruczeć.
Usiadłam obok Karana i Eliasa, którzy właśnie próbowali nie zabijać swoich organów. Podjęłam równie zacną inicjatywę i wszyscy siedzieliśmy wyprostowani jak tyczki wśród wszelkich organomorderców. Stwierdziliśmy, że jesteśmy tak super, iż w przyszłym roku powinniśmy rozkręcić osobne Triveni. A nazywałoby się ono "Being awesome" :D
Po College Meeting mieliśmy mieć spotkania z advisorami, jednak Liam powiedział nam, że chciałby się spotkać z każdym z nas osobna. Tak więc zrobiliśmy listę i zapisaliśmy się na indywidualne terminy. Po 20 minutach weszłam do biura służącego za "pokój nauczycielski". Usiadłam wygodnie, zamieniłam parę słów z Liamem i przeszliśmy do sedna: jak się tutaj czuję?
Opowiedziałam Liamowi o tym, jak trudno mi było połączyć spanie, socializing i uczenie się tak, by nie zawalić żadnego z nich, ale jak powoli zaczynam się w tym odnajdywać. Że problemem dla mnie było zdać sobie sprawę, że nie mogę być od razu przyjaciółmi ze wszystkimi, ale z czasem będzie z tym coraz lepiej. I jak ciężko było wybrać przedmioty i Triveni - i choć jeszcze nie jestem w stu procentach pewna, na pewno do tego dojdę, tylko kwestia czasu. Liam skomentował to słowami "Właściwie to ja tu jestem od udzielania rad, ale powiedziałaś wszystko, co mógłbym Ci powiedzieć :D" i tym optymistycznym akcentem zakończyła się nasza rozmowa :D
Wieczorem udałam się z Priyanjali na pierwsze praktycznie zajęcia Drum Clubu - na początek udałam się na grupę początkującą (miała półgodzinną lekcję jako pierwsza, potem miała być grupa zaawansowana), ale jak tylko zobaczyłam, że po roku przerwy nie jestem w stanie wybić od ręki poprawnego, prostego rytmu, stwierdziłam, że żadne grupowe lekcje dla mnie teraz się nie nadają - muszę nad tym siąść sama, z metronomem, yt i słuchawkami, i od nowa nadrobić wszystko, co umiem. Wtedy będę mogła przejść do dalszej nauki. Tylko gdzie ja znajdę na to czas? :>
Kiedy przyszłam do pokoju po drum clubie, znalazłam na szafie przyklejoną karteczkę z truflowym podziękowaniem. "...Kiedyś i w naszym życiu zagości", pamiętajcie! :D
Przed check-inem ruszyłam z Raulem na integrację do innych wad - podczas College Meeting ekipa UWC z Izraela ogłosiła, że dziś obchodzą żydowski Nowy Rok, więc jeśli mamy ochotę na jabłka w miodzie i inne pyszności, wpadajmy wieczorem do wady 3, koniecznie ubrani w coś białego! Tym sposobem udaliśmy się do pokoju Kanishki, żeby pożyczyć od niego białe koszulki (i ja, i mój ulubiony Hiszpan wszystkie białe rzeczy mieliśmy w dziale 'do uprania') i ruszyliśmy świętować Nowy Rok. Jabłka w miodzie są pyszne, a hebrajskie piosenki przypominają mi Naamę na CRSie - gardłowe "hhh" w wymowie jest godne podziwu. Jak się dowiedziałam, współczesny Izrael świętuje zarówno teraz, jak i 31 grudnia - jak widać, każda okazja jest dobra! :) Zdarzyło mi się również opowiadać ludziom tutaj o tradycji imienin w Polsce - nie wiem, skąd pochodzi, ale jeszcze nie spotkałam tutaj kraju, który by ją miał. Więc dla Polaków też każda okazja do imprezy jest godna :D
We wtorek oficjalnie rozpoczęły się obchody 50/15 - czyli 50-lecia UWC i 15-lecia MUWCI. Z tej okazji cały tydzień miał być zawalony rozmaitymi aktywnościami z tym związanymi. Bez śniadania ruszyłam na hiszpański, gdzie zaczęło się ostro z gramatyką, następnie na długim bloku z historii Vinay opowiedział nam o czekającym nas z matury IB Paper 1 - w zależności od tego, czy wybierzemy standard, czy high level, przyjdzie nam go pisać w tym albo w przyszłym roku. Czuję się dziwnie z historią tutaj i zastanawiam się, jaki poziom wziąć - wydaje mi się, że wezmę high level, bo choć oprócz paper 1&2 jest jeszcze paper 3, to nauka rozłożona jest na dwa lata, a nie na jeden rok. Dalej jednak mam wątpliwości.
Matma z Vinayem również przyniosła jakże radosne wieści: mój pierwszy test w MUWCI będzie z matmy i odbędzie się w czwartek. W tym czasie Vinay będzie w Tajlandii na warsztatach. Hm :D Vinay oddał nam również poprawione zadania domowe. Co mnie zszokowało, nie tylko je poprawił na naszych kartkach, ale wręczył nam także trzystronicowe, skserowane i pisanie przez niego ręcznie opisy krok po kroku, jak zadanie powinno być wykonane i dlaczego tak, a nie inaczej. Rozczuliło mnie to niesamowicie, gdy porównałam to z polską rzeczywistością.
Lunch upłynął pod znakiem świętowania - w cafeterii serwowano naprawdę pysznego kurczaka bez sosów i z większą ilością mięsa niż kości, co niesamowicie ucieszyło mnie i Davida. Słowem, "Chicken, bitches!" i radość mięsożerców.
Wieczór upłynął bez żadnych aktywności - obchodząca nas część obchodów 15/50 miała się rozpocząć dopiero jutro. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy MUWCI people oddają się spaniu, uczeniu się i mniejszemu socializingowi niż zwykle - dlatego też przysiadłam nad hiszpańskim, L&L i matmą. Żebyście sobie nie myśleli, że ja tu się tylko bawię :D
Środa rozpoczęła się wejściem do udekorowanego flagami z całego świata AQ (części kampusu, gdzie są sale lekcyjne). Pełno było też plakatów z wypisanymi wartościami UWC. Uśmiechnęłam się na sam widok i poczęłam robić zdjęcia :)
Na World Religions Sheila rozpoczęła lekcję od wprowadzenia nas w temat święta Ganesha, jednego z wieluwieluwielu hinduskich bogów. Ganesh jest synem Śiwy i bogini Parwati, a podczas jego święta ludzie składają sobie mnóstwo dobrych życzeń. Sheila więc zapaliła świeczkę na lekcji i pomodliła się w hindi za to, by w naszym życiu miały miejsce same dobre rzeczy. Nie do końca wiedziałam jeszcze, o co chodzi z Ganesh celebration, ale już wiedziałam, że jest to naprawdę zacna rzecz :)
Na L&L mieliśmy przygotować prezentacje o Persepolis. Dostałam temat, który naprawdę mi się spodobał: "Jak Marjane i jej przyjaciele przechodzą przez okres buntu? W czym Marjane jest podobna do nastolatków wszędzie indziej? Czym się różni?". Zrobiłam więc dzień wcześniej zacną prezentację w Prezi ze zdjęciami komiksu w ramach poparcia moich argumentów i ruszyłam na lekcję. Szkoła ma godne zaplecze "prezentacyjne": w każdej sali jest projektor, głośniki, kable do wszystkiego na miejscu, niezależnie czy masz Maca, czy, jak to mówię, "normalny" komputer :D Moja prezentacja została bardzo ciepło przyjęta, a nowością dla mnie było to, że po każdej z prezentacji Henning prosił kogoś z grupy o skomentowanie całości. I komentarze były naprawdę na poziomie. Co jeszcze było miłe? Po lekcji 2 osoby podeszły do mnie tylko po to, by powiedzieć, że prezentacja była świetna. Tak po prostu, od serca :)
Gdy udałam się na hiszpański, Ainoha spojrzała na naszą grupę i oświadczyła, że wie, iż z okazji 15/50 mnóstwo ludzi angażuje się w obchody na tyle, że długi blok z hiszpańskiego jest ostatnim, o czym myślą. Więc to się zdarza pierwszy i ostatni raz, ale postanowiła odwołać zajęcia :) Świętując udałam się na lunch z Riną (Norwegia, miasto rodzinne Henninga :D). I tak się jakoś złożyło, że zaczęłyśmy gadać o wszystkim tak intensywnie, że po obiedzie wylądowałam u niej w pokoju na ploteczkach. Gadałyśmy o tym, jak "if that's about studying, we're not badasses", czyli jak nasze komitety rekrutacyjne nie zwracały większej uwagi na nasze wyniki edukacyjne, a ogromną uwagę na to, kim jesteśmy.
Na szafie Riny zobaczyłam też parę wspaniałych rysunków. Kojarzą mi się od razu z Muminkami pod jakimś względem. Sprawdźcie sami:
autor: Rina Helén Lyshaug |
Po lekcjach ruszyłam na pomoc Aishwaryi i Pauline: do godziny 16 klasy w AQ miały zostać udekorowane na wzór 11 pozostałych szkół UWC, po jednej sali dla każdej ze szkół. Aishwarya i Pauline przygotowywały UWC USA, więc sala została przystrojona flagami, światełkami i informacjami o tym, co się wydarzyło tam w ciągu ostatnich lat. Dwa najciekawsze dla mnie fakty to informacje, że a) w 2006 r. szkołę odwiedził Lech Wałęsa b) UWC USA ma sponsorów takich jak 40-milionowe darowizny w dolarach. Hm :D
Kiedy już cała sala była przystrojona, ruszyłam z Eliasem na obchód dookoła AQ, by zobaczyć inne sale i dowiedzieć się czegoś o szkołach. Spora część sal prezentowała filmiki o danej szkole (wystarczy dobrze poszukać w yt), większość z nich częstowała nas smakołykami (jedzenie! :D) lub oferowała rozmaite konkursy w celu zdobycia jedzenia.
Po części prezentacyjnej w pokoju wspólnym AQ odbyły się oficjalne urodziny UWC połączone z przemówieniem Pelhama. Na stole dwa pyszne torty czekoladowe z pięćdziesięcioma świeczkami, my śpiewający "Happy birthday" i nic człowiekowi więcej nie trzeba do dobrej imprezy :D
Gdy już część świętowania się zakończyła, ja, Mary i Angela udałyśmy się do treehouse, żeby Angela, zajmująca się fotografią, mogła sfotografować zachód słońca w MUWCI. Jak się jednak okazało, słońce nie chciało z nami współpracować.
Kolacja w stylu barbecue nie dała mi się długo sobą nacieszyć: Sheila złapała mnie po drodze i poinformowała, że za 10 minut w namiocie pracowników kampusu z tyłu cafeterii odbędzie się powitanie Ganesha i że super by było, gdybym wpadła zobaczyć, jak to wygląda.
Gdy tylko zobaczyłam z daleka namiot Ganesha ozdobiony wieloma światełkami, zdałam sobie sprawę, jak pięknie to wygląda - światełka na drzewach po zmroku i świecący wszelkimi kolorami 'ołtarzyk' z figurą Ganesha wyglądający już trochę mniej pięknie ze względu na kicz, ale wciąż uroczo. No i oczywiście, skoro to hinduskie święto, to i supergłośna muzyka - wszystko w Indiach celebruje się głośno. Usiadłam więc w namiocie z kilkoma Hindusami z pracowników obozu (konserwatorzy, budowniczy nowej wady i tak dalej), gdzie nie wiedzieć czemu nawet Sheili tam nie było, i patrzyłam na światełka i na Ganesha, słuchając megagłośnej muzyki i moich nucących towarzyszy. Czułam się po prostu dobrze, a kiedy jeden z nich wstał, by poczęstować mnie... czymś, poczułam się jak w domu. Kiedy jednak zapytałam gestem, czy mam to zjeść teraz, i z uzyskaną aprobatą podniosłam to do ust, poczułam smak... Indyjski, czyli "smakuje tak dziwnie, że nawet nie wiem, czy mi smakuje". To było coś, co w Polsce porównałabym do słodkiego sera pleśniowego z indyjskimi przyprawami. I jeśli miałabym wybierać między opcjami "smakuje" a "nie smakuje", bardziej wybrałabym to drugie :D
Po celebracji udałam się do MPH, gdzie mieliśmy transmisję na żywo z obchodów 50-lecia w Atlantic College w Wielkiej Brytanii (to ta szkoła UWC, która mieści się w zamku i wszystkim przypomina pieprzony Hogwart). Jednym z naczelnych patronów UWC jest aktualna królowa Jordanii, Noor, która również przyjechała na obchody.
takie tam z królową - zrobione podczas obchodów w AC |
Cała społeczność poczuła się do przyjścia, jednak wychodziliśmy już znacznie mniej przekonani do całych obchodów - część z nas, pierwszorocznych, nie czuła tego w ogóle ze względu na to, że rany, nie jesteśmy w szkole nawet miesiąc, a tu nawet nie daje nam się samemu poczuć, co tak naprawdę znaczy ruch UWC, tylko pakuje się w nas coś, co mogłabym nazwać propagandą.
Po transmisji ja siedziałam w naszym pokoju nad swoją matmą, a Raul przyszedł się przytulić, bo nic mu nie wychodziło z jego matmy i w ogóle miał kryzys. Po przeglądnięciu jego zadania (jest w math studies trwającym dwa lata, czyli teoretycznie niżej ode mnie) i stwierdzeniu, że jutro mam test i nie umiem tego zrobić, sama przeszłam w stan kryzysu, z którego wybawić nas mogła tylko Pauline :D
Kryzysy te zmęczyły nas tak bardzo, że poszliśmy spać wcześnie.
Czwartek rozpoczęłam testem z matmy. Ponieważ Vinay bawił w Tajlandii, na zastępstwo przyszła jego żona. Gdy zobaczyłam 15 zadań na kartce, spanikowałam. Nawet jeśli było powiedziane, że nie muszę zrobić wszystkich, skubnęłam po kawałku każdego. Porównywalnie do polskich warunków, czułam się tak, jakbym napisała test na 3 (co w V LO zawsze oznaczało 2 :D). Zobaczymy, jak to się je w MUWCI i z siedmiostopniową skalą ocen.
Po lekcjach Mary zaciągnęła mnie na Triveni robienia papieru. Z okazji obchodów większość Triveni była odwołana, jednak paper making trzymał się mocno. Poszłam po części dlatego, że nie chciałam iść na zapowiadające się nieciekawie eventy związane z 15/50, ale nie chciałam też czuć się kompletnym leniem siedzącym w pokoju z laptopem :D
Jak się okazało, paper making to świetna zabawa. Może w samym robieniu papieru nie ma nic ekscytującego (oprócz oczywistych walorów ekologicznych względem wykorzystywania makulatury :D), ale sama funkcja integracyjna podczas wykonywania tej czynności jest niesamowita. Razem z Mary i Charlotte poplotkowałyśmy o sprawach kampusu, o nas i o tym, jak się czujemy. Kiedy zmęczyłam się od wyciskania wody z papieru, zawołała mnie Weronika - ponieważ paper making odbywa się w Art Centre, siedziała tam i Wera, pracując nad swoim obrazem (bierze Art jako przedmiot i jest naprawdę w tym niezła). Pogadałyśmy przy ostatnich pociągnięciach pastelami o MUWCI i zbliżających się przygotowaniach do Theatre Season (odbywa się w marcu, ale przygotowania już ruszają - a ja chcę się zaangażować w produkcję), a słońce otulało promieniami Art Centre. W międzyczasie Mary skończyła wyciskanie papieru i ruszyłyśmy w jedno z moich ulubionych miejsc na kampusie, czyli taras Art Centre. W przeciwieństwie do Tree House, tu nigdy nie jest chłodniej niż w całym kampusie (co o tej porze roku oznacza pogodę w Tree House niekiedy naprawdę wietrzną i chłodnawą) - w dni tak słoneczne jak ten było tam cudownie cieplutko. Jak się okazało, spotkałyśmy tam Davida, który zawsze odrabia tam lekcje - i nie ma czemu się dziwić, bo widok jest niesamowity: na Mount Wilkinson (tę samą, na którą wspinaliśmy się podczas hiking trip). David robił właśnie lekcje ze swojej literatury hiszpańskiej i przeklinał tekst, którego jako native speaker nie rozumiał - tekst napisany został mądrym hiszpańskim przez Hiszpana, przez co dla Kostarykańczyka pochodzącego z Kolumbii był wyzwaniem ;) Zaczęłam czytać na głos, a David przeklinał mój akcent przy końcówkach wyrazów "-ción", gdyż wymawiam je w wybitnie hiszpański sposób, który jest nie do zaakceptowania dla samego Davida, który wymawia tak je tak, jak się pisze. Ach, latino! :D
Potem zaczęliśmy się bawić w "czytaj hiszpański tak, jakbyś czytała tekst w języku polskim", a następnie napisałam mu na kartce kilka słów po polsku, by przeczytał je w sposób hiszpański. Słońce grzało nam tyłeczki i, jak można się domyśleć, z odrabiania lekcji nie wyszło nic :D
Z poczucia obowiązku udaliśmy się na prezentacje projektów związanych z obchodami 15/50, ale wyszliśmy po jednym - czuliśmy, że w żaden sposób nas to nie interesuje ani nie rozwija. Poszłam więc się pouczyć historii (tak, naprawdę! :D).
Kolacja w MPH była naprawdę pyszna i rozpieszczająca: pizza (wegetariańska, ale zawsze), czekoladowe ciasto i indyjska wersja ptasiego mleczka. Ponieważ pizza przynoszona była do MPH partiami, ciężko było zdobyć kawałek dla siebie. Jednym ze swoich kawałków poczęstował mnie Pema (Tybet), a następnie ja, gdy tylko udało mi się zdobyć kilka, podzieliłam się z Liamem (który wydawał się być przerażony polowaniem na swój kawałek :D). Przy pizzy ruszyłam się integrować z John Royem i Tanushree, a następnie usiadłam z Eliasem, Karanem, Ludovicem, Trish i Marit - właśnie dlatego, że wcześniej nie miałam wielu okazji, by z nimi porozmawiać :) Mieliśmy ruszyć właśnie na imprezę do którejś z wad, kiedy przechodząc przez naszą wadę zauważyliśmy, że nie wiedzieć czemu przy wszelkich źródłach światła zebrało się mnóstwo wielkich komarów - zatrzymaliśmy się więc na chwilę. Komary 3 metry nad ziemią, kilka żab (i malutkie, i OGROMNE) pod nimi, na ziemi. Przez 15 minut staliśmy tam, obserwując, komentując i robiąc zakłady, która żaba zje więcej - bo komary (a było ich ze sto), zmęczone lataniem upadały na ziemię, by tam zostać kolacją dla żab. W końcu wszystkie zostały zażarte, a my się rozeszliśmy :D
W drodze po pranie do pokoju wspólnego spotkałam Karolinę i Werę, i ruszyłam na chwilkę z nimi pogadać. Przeżywały właśnie fascynację piosenką "Dresy w kant" i czułam się tak zabawnie polsko, gdy śpiewałyśmy refren - gdyby ktokolwiek poprosił nas o przetłumaczenie tej piosenki, byłoby to naprawdę ciężkie do osiągnięcia w taki sposób, by ktoś mógł jarać się owym utworem w równym stopniu co my. Język polski jednak jest niezastąpiony pod tym względem :D
Dzień zakończył się moim uczestnictwem w Triveni "Gender&Sexuality". To grupa dyskusyjna, która co tydzień dyskutuje na inne tematy związane z tym zagadnieniem. Tym razem trafiliśmy na aborcję i tak w międzynarodowym gronie 40 osób rozważyliśmy wszelkie aspekty w dyskusji naprawdę na poziomie. Ciekawostka na dziś: w Lebanonie nie ma czegoś takiego jak adopcja. Rzecz taka po prostu nie funkcjonuje.
*Libanie
OdpowiedzUsuńSonia spróbuj curdu - to indyjski jogurt, polecam :)
OdpowiedzUsuńwrzucisz przepis na trufle? :D
jaram się wszystkimi edukacyjnymi porównaniami (jak jest w PL, a jak na MUWCI) - to jest mega!
Przepis na trufle jest tajny! :D
Usuńjaaa czytam, ja!
OdpowiedzUsuńOjej, jakie to miłe, stęskniłaś się za mną!:) Stresowy okres, mam nadzieję, że nie tęskniłaś bardzo:)
OdpowiedzUsuńW ogóle, to notki Ci się zangielszczają, coś czuję, że będziemy musieli Ci podesłać skrzynkę polskiej ziemi, skoro Dziurusiowa garść nie wystarcza:P
(Jejku, jakie te notki długie, człowiek przez tydzień nie zajrzy to potem zaległości nie do odrobienia:P)
Czekam na paczkę z garścią polskiej ziemi! :D
Usuńmialam cos napisac o Twoim wpisie.. ale potem obejrzalam dresy w kant.. i jeszcze dochodze do siebie :) To ja = So.M.
OdpowiedzUsuńDlaczego na plakacie z okazji 50-lecia UWC jest przedstawiony atak kosmitów? :D
OdpowiedzUsuńCiekawski brat Sewer
aż pójdę sobie zrobić trufle. nie jestem pewna czy pamiętam jak to się robi, ale co tam.
OdpowiedzUsuńH.
JA! :P
OdpowiedzUsuń