poniedziałek, 17 września 2012

Pani chahiye!

Niedziela. Dzień dosyć luźny na kampusie, spędzony głównie na pisaniu pracy na konkurs "Opowieści Stypendialne" portalu mojestypendium.pl i przeklinaniu wszystkiego, co tylko stało mi na drodze, by w ów konkursie wziąć udział: skaner, aparat, drukarka... Być może zakwalifikuję się do finału i będę potrzebowała Waszego wsparcia, ale póki co nie ma po co wyprzedzać zdarzeń.
Wpadłam do Weroniki do pokoju (mieszka w store roomie i ma chyba najpiękniejszy pokój, jaki kiedykolwiek widziałam w tych rozmiarach - kiedyś wstawię zdjęcie :)), gdyż wcześniej wspomniała mi, że ma dwie wolne zasłonki do powieszenia. Zasłonki to towar pożądany na kampusie (kiedy w pokoju mieszkają 4 osoby, czasem warto się na chwilę odizolować) i chociaż nie odczuwałam musu ich posiadania w celach zaspokojenia swojej potrzeby prywatności, stwierdziłam, że można fajnie z nimi pokombinować pod względami dekoracyjnymi. I zostałam u Wery na dłuższą chwilkę: rozmowy o rzeczach dziejących się na kampusie naprawdę zbliżają ludzi. I wspólny, polski język. Słowem, dobrze mieć drugoroczną :)

W niedziele na kampusie dzieje się niezbyt dużo: jedno z niewielu Triveni, które się w te dni odbywa, to joga. Tak więc ruszyłam dzielnie do Space na zajęcia i stwierdziłam, że chyba zostanę w tym na dłużej. Odrobina rozciągnięcia to zdecydowanie coś, czego mi potrzeba po całym tygodniu zapieprzania.
Po jodze dla równowagi udałam się z Mary do coffee shopu na frytki. Ciężko znaleźć czas w tygodniu, by być z kimś całkiem sam na sam - dlatego niedzielne ploteczki to zacna rzecz.
Wieczorem w space odbywała się projekcja filmu "Marta Marcy May Marlene" w ramach Triveni World, Art & Independent Cinema - strasznie się napalałam na te zajęcia, ale dobór filmu zdecydowanie do mnie nie przemówił. Wydawało mi się wcześniej, że nie mam problemu ze zrozumieniem kina ambitnego, ale MMMM zupełnie, ale to zupełnie nie przypadło mi do gustu.
Czasu w niedziele starczy na wszystko: nawet na rozmowy z Sewerem, Andrzejem, Basią i Hausner. Dziwnie się czuję, kiedy kontaktuję się z Polską - mam jakiegoś swoistego mindfucka z powodu lekkiej dezorientacji, gdzie teraz jest mój dom, gdzie ja jestem i gdzie jest moje serce.

Koniec niedzieli oznacza nadejście poniedziałku, a więc znowu włączamy pełne obroty! :D
Niestety, zmęczenie życiem dało o sobie znać: na kampusie pojawiły się pierwsze przeziębione osoby (natychmiast uwięziono je w med center kiedy tylko się zgłosiły) - ja profilaktycznie wzięłam polskie leki antyprzeziębieniowe, ale i tak brakło mi już zapasów entuzjazmu na pobudkę na pierwszy blok o 7:30. Henning na L&L jednak był w stanie zainteresować mnie tematem (rys historyczny rewolucji w Iranie w ramach Persepolis), więc zużyłam na to absolutne resztki energii.
W tak zwanym międzyczasie podjęłam ostateczną decyzję: nie biorę teatru jako przedmiot. Doszłam do wniosku, że nie umiem przestawić się z hobby na lekcje, na których muszę się zjawiać, wypełniać wszystkie zadania, dostawać oceny i wszystko to systematyzować. Wpadłam za to na pomysł, by zacząć uczyć się hindi: zacne, przydatne i oryginalne! Szybko sprawdziłam plan lekcji i okazało się, że koliduje mi z hiszpańskim lub z matmą: pobiegłam do biura Cyrusa i powiedział mi, że musiałabym zamienić Math Studies 1 year na dwuletnie. To boli, zwłaszcza, że wszyscy drugoroczni polecają; załatw sobie tak dużo wolnych bloków w drugim roku, jak to tylko możliwe.

No nic, stwierdziłam. Poczekam i zobaczymy, może sprawy się jakoś same ułożą.

Po lekcjach pomogłam Luzii w pieczeniu ciasta (w ramach integracji domki w wadach organizują sobie house dinner, room dinner czy też theme dinner z ludźmi z danych krajów - dla przykładu, razem z nami w naszym pokoju wspólnym grono Niemców i osób mówiących po niemiecku organizowało sobie German Dinner), a następnie udałam się na spotkanie college'u. Spotykać się tak będziemy co tydzień - poniedziałki nie są praktycznie w ogóle obfite w Triveni właśnie ze względu na spotkania college'u i advisor groups. Na tym drugim dyskutowaliśmy na temat ciszy nocnej i zakazu przemieszczania się pomiędzy wadami po godzinie 1 - na kampusie funkcjonuje coś takiego jak Community Forum, które omawia wszelkie sprawy społeczności MUWCI. Z każdej advisor group wybierany jest jeden reprezentant, który po spotkaniach grupy idzie na spotkanie CF w celu przedstawienia zdania grupy (nie swojego) na dane tematy. Można również udać się na spotkanie CF jak obserwator, ale nie można się wtedy odzywać. Reprezentantem grupy można zostać, jeśli było się obserwatorem lub reprezentantem na dwóch ostatnich spotkaniach. Mnie do takich spraw nie ciągnie, więc po prostu wyraziliśmy nasze zdanie na spotkaniu, jakoby warto spróbować znieść na miesiąc zakaz przemieszczania się między wadami i zobaczyć, czy to ma sens i czy nie zakłóca spokoju. Jak się potem okazało, na CF Pelham poparł naszą opinię i przez miesiąc mamy okres próbny względem movement curfew.
Demokracja ma sens w takim gronie.

Wieczorem udałam się z Mary na pierwsze spotkanie Drum Clubu - ja i perkusja to dość drażliwy temat odkąd zrobiłam sobie roczną przerwę w graniu ze względów finansowych. Ale spróbujemy! Serce boli mnie na samą myśl, że moje śliczne, czarne pałki perkusyjne od Vic Firth leżą sobie teraz w Polsce, bo zapomniałam je spakować do walizki.
Po Drum Clubie ruszyłyśmy z Mary do wady 1, gdzie moja Najwspanialsza Drugoroczna Na Świecie organizowała w pokoju wspólnym Tea Party. Było tam parę ludzi i była zielona herbata (bez mleka! <3), więc zostałyśmy na dłużej. I tak zaczęliśmy rozmawiać z Raulem i Charlotte o wszystkim, co się dzieje w relacjach międzyludzkich na kampusie. Raul pochodzi z Hiszpanii i jest tak super socjalną osobą w latynoskim znaczeniu tego słowa, że nie da się z nim zwykle porozmawiać: przywitasz się, przytulisz, zaczniesz rozmawiać, gdy tu nagle... ktoś inny przychodzi, wita się i przytula, a za nim następna i następna osoba - tak, że stwierdzasz "hm, następnym razem". Charlotte pochodzi z USA i razem świetnie bawiłyśmy się ostatnio na tańcu brzucha.
Tak więc jak tylko zobaczyłam Raula, przywitałam się, po czym zaczął się witać z kolejną losową osobą, stwierdziłam, że nie byłabym sobą, gdybym z nim o tym nie porozmawiała. Tradycyjnie rozpoczęłam metodą prowokacyjną, że nigdy ze mną nie rozmawia, bo nie ma czasu. I tak wywiązała się z tego długa, ale bardzo ciekawa i merytoryczna rozmowa na temat socialisingu w MUWCI.
Prawda, moi mili, jest taka: na CRSie pamiętam, jak duży nacisk kładzono na to, by każda z osób poznała się ze wszystkimi. Nie było możliwości, żebyś trzymał się z jedną osobą cały dzień, bo z innymi byłeś w teamwork, z innymi w namiocie, z innymi na warsztatach, a z innymi przy stoliku przy posiłkach. I kadra, i drugoroczni bacznie obserwowali relacje między ludźmi i kiedy widzieli, że coś zgrzyta, przydzielali dane osoby razem do danego zadania. Będąc na CRSie nie miałam o tym pojęcia - dowiedziałam się dopiero później. Jak dla mnie, był to genialny system.
Tu natomiast mamy bardzo dużo wolności pod każdym względem - dysponowania własnym czasem, relacjami międzyludzkimi, chodzeniem na lekcje. Pamiętam, jak raz Bianca wspomniała, że w sumie to fajnie by było mieć jakieś ostrzejsze zasady tutaj - wtedy się roześmiałam, ale teraz nie wiem, czy faktycznie nie byłoby to przede wszystkim wygodniejsze. Traktuje się tu nas jak kompletnych dorosłych, całkowicie odpowiedzialnych za siebie. Nie mamy jednego opiekuna, który się nami zajmuje - mamy grono osób, do których możemy się zwrócić w każdej chwili, ale żaden z nich nie jest do nas i tylko do nas przydzielony.
To cholernie trudne, ale niesamowicie uczy życia: masz mnóstwo przyjaznych osób koło siebie, którzy chętnie Ci pomogą, jeśli poprosisz. Jeśli jednak nie poprosisz, jak inni ludzie mogą wiedzieć, że masz problem? I wtedy są dwa wyjścia: uczysz się werbalizować swoje problemy albo uczysz się rozwiązywać je sam.

Tak też jest z nawiązywaniem tutaj znajomości. Trzeba się otworzyć: owszem, możesz siedzieć cały dzień w wadzie i nic nie robić, ale nie po to tu jesteś. Trzeba ruszyć dupę i wyjść do ludzi, pójść do common roomu, do innych wad, do social center.
I wtedy przychodzi Dylemat Trzech Aktywności. Jak znaleźć złoty środek między spaniem, szkołą i Triveni a integracją? Jak nie umrzeć z wyczerpania i znaleźć w sobie jakieś zasoby energii? :D Dlatego pierwsze tygodnie są tutaj trudne: bo miotamy się między jednym a drugim, żadnego nie wykonując dobrze, chodząc jak trupy i mając poczucie winy, że nie dajemy z siebie wszystkiego.

Dlatego Raul znalazł sobie na to sposób: chce poznać wszystkich, bo wszyscy są cudowni! Przez dobrą godzinę gadaliśmy w czwórkę o tym, jak tak naprawdę chcąc poznać wszystkich, nie poznaje się nikogo. Na CRSie co tydzień mieliśmy masowe ognisko na 80 osób z opowieściami drugorocznych i kadry z ich życia - takimi głębszymi, poruszającymi, pokazującymi drugą warstwę duszy poznawanej przez nas osoby. Kiedy już wyjdziesz poza "jak masz na imię, skąd jesteś, co słychać", po jakimś czasie odczuwasz brak głębszych rozmów. Ja go odczuwałam, dlatego poszłam na tea party. I tak dyskutując w czwórkę wiedziałam, że to nas do siebie zbliża bardziej niż łażenie po wadach i poznawanie wszystkich wkoło. Opowiedziałam Raulowi, jak pewna dziewczyna skarżyła mi się po rozmowie z nim, że po 15 minutach rozmowy nawet nie pamiętał jej imienia. To trochę otworzyło oczy nie tylko jemu, ale nam wszystkim. Następnie Raul zwrócił się do mnie "Ale Sofia", przez co musiałam przerwać i rzucić w niego pudełkiem z herbatą, bo wciąż, po pieprzonych 3 tygodniach mieszkania ze mną w wadzie, zwracał się do mnie imieniem dziewczyny z Niemiec :D

Nasza czwórka rozmawiała długo i naprawdę cudownie - zielona herbata, rozmowy o domu, tym, co się w nim zostawiło i co tu można przeoczyć oraz jak zbudować takie relacje z ludźmi tutaj, by być samemu z sobą w porządku... Saloni uchwyciła nas na zdjęciu:

Po Tea Party udaliśmy się na check in, a następnie kontynuowaliśmy naszą rozmowę w pokoju Raula. Strasznie mi było dobrze z tym, że stajemy się sobie bliżsi, gadając o rodzinie, opowiadając to, co naprawdę myślimy.
Wieczór w naszym pokoju jak zwykle zakończył się śpiewanym przeze mnie "Goodnight sweetheart" - jeszcze na początku naszego wspólnego mieszkania z Minjoo, Pauline i Aishwaryą rzuciłam mimochodem, że fajnie by było mieć jakąś piosenkę, którą mogłybyśmy sobie śpiewać na dobranoc, taki zapach domu :D Wtedy dziewczyny wyraziły aprobatę i zaczęły się poszukiwania piosenki. Zaproponowałam "Goodnight sweetheart" (zgadnijcie, skąd znam - taa, z CRSu :D) i wyznaczyłyśmy tydzień próby, żeby zobaczyć, czy to ma sens. Po tygodniu dziewczyny powiedziały mi, że to jest fajne i żądają śpiewania co noc. Teraz często się włączają i śpiewamy sobie tak przed snem razem :D

Wtorek przyniósł wizję rozwiązania moich problemów z blokami przedmiotowymi: Ainhoa, moja nauczycielka hiszpańskiego, wpadła na pomysł, by rozdzielić grupę na dwa bloki. Po lekcji poszłam do niej i do Cyrusa, żeby przekazać, iż jeśli to tylko będzie możliwe, to prosiłabym o zgranie tego z moim planem lekcji. Powiedzieli, że zrobią, co w ich mocy.
Dlatego też opuściłam jedną lekcję matmy i poszłam na odbywający się w tym czasie hindi. Atmosfera na lekcji była przecudowna: Harendra, nasz nauczyciel, spróbował nas wprowadzić w świat prostych zdań w hindi, a skończyliśmy lekcję oglądając fragment bollywoodzkiego filmu Taare Zameen Par ("Gwiazdy na ziemi"), który zamieszczam poniżej. Fragment wyjątkowo bliski mojemu sercu, bo dotyczy życia w internacie :D 

 

Przed L&L, kiedy byłam śpiąca, zmęczona i kompletnie pozbawiona energii, zobaczyłam Henninga zmierzającego na naszą lekcję, będącego moim dokładnym energetycznym przeciwieństwem.
- Henning, jak to jest, do cholery, możliwe, że jesteś taki pełen życia kiedy ja tu umieram? :D
- Gdyby Ci za to płacili, też byś była! :DD
(potem się jednak wydało, że ma w swoim domku ekspres do kawy i włoską kawę :C)

Po lekcjach udałam się na Dance&Drama Triveni: jak się dowiedziałam, odbywa się ono w slumsach w Pune i bardzo chciałam to wszystko zobaczyć. Zobaczyć coś więcej niż to, co widzę na wycieczkach z ludźmi do Puny żeby zrobić zakupy dla uczniów pierwszego świata.
Sadia i Swati jako drugoroczne koordynatorki, ja, David i Shafa jako pierwszoroczni, Henning jako opiekun - nasz jeep gotowy był do drogi do Puny. W czasie jej trwania słuchaliśmy indyjskiej muzyki (nie bollywoodzkiej, wyjątkowo przyjemnej!). To, co udało mi się potem odnaleźć, daję tutaj. Polecam nie oglądać teledysku i tylko słuchać :D


 

Oprócz tego wrzucam coś o mnie :DD (Soniyo = kochanie :33)


Jeep szkolny zawiózł nas do slumsów - ale myślę, że nie były to jeszcze slumsy absolutne, które znamy z filmów dokumentalnych o Indiach. Przeszliśmy uliczką i wstąpiliśmy do budynku, który, jak powiedziały nam drugoroczne, jest taką poszkolną świetlicą dla dzieci, w której mogą czuć się bezpiecznie i czegoś ciekawego się nauczyć.
Dzieci otoczyły nas wianuszkiem, a ja czułam się trochę bardziej komfortowo niż w domu dziecka w Paud - może dlatego, że było nas jedynie 6 osób, więc to bardziej dzieci się nami zajęły, niż my nimi. Moją rękę natychmiast chwyciła mała dziewczyna w szmaragdowej sukience, uśmiechając się i oglądając moje paznokcie. Chyba w każdym takim miejscu znajdzie się takie dziecko, które sprawi, że poczujesz się tak, jak oglądając plakaty o biedzie w Afryce. Ale tu wyjątkowo nikt od Ciebie nie chce żadnej pieniędzy - dzieciaki chcą potańczyć, pograć i się pouśmiechać, więc spędzamy z nimi godzinę (bardzo proporcjonalnie do 2 godzin drogi tutaj w jedną stronę). Nie jest to godzina zajęć "my robimy, wy słuchacie i bawimy się razem". To bardziej godzina typu "początkujące przedszkolanki w przedszkolu" :D Ale muszę przyznać, że świetnie się bawiłam. Gdy wszyscy tańczyliśmy tańce bollywoodzkie (oczywiście jak całe Indie to kochają, to naprawdę całe) do muzyki z laptopa Swati, patrzyliśmy z Davidem na siebie i śmialiśmy się z naszej bollywoodzkiej nieporadności. Henning wywijał gdzieś za nami (to cudowne widzieć Twojego nauczyciela L&L jak bawi się z pięciolatkami, samemu bawiąc się przy tym nawet lepiej niż te dzieci :D), a Shafa wymiatała razem z dziećmi - pochodzi z Malediw, gdzie wszyscy także oglądają bollywoodzkie produkcje. Shafa zna więc wszystkie teksty i mówi w hindi. Hm :D

Wracając na teren kampusu staliśmy długo w korkach i nasza kolacja stała się zagrożona. Wyjeżdżając więc o 14:45, wróciłam na kampus o 21, po drodze zahaczając z ekipą o pizzerię. 205 rupii za pizzę w sieciówce i ta radość, kiedy w końcu jesz pizzę meksykańską, masz ją tylko i wyłącznie dla siebie, jest dobra i nikt nie chce od Ciebie kawałka. To, co jest smutne na kampusie, to fakt, że kiedy już w końcu masz własne jedzenie i chcesz je ugotować w pokoju wspólnym, znajdzie się jakieś 15 osób pragnących, byś je dziś uszczęśliwił. Dlatego dobrze było zjeść coś w drodze.
(nasz kierowca czekając na nas oglądał Titanica. Gdy wróciliśmy do jeepa, miałam okazję zobaczyć scenę z Jackiem i Rose już po utonięciu statku, na tych nieszczęsnych drzwiach, na których wszyscy wiemy, że oboje by się zmieścili. Scena ta z dubbingiem hinduskim to naprawdę ekstramalne przeżycie :D)

Wieczorem na kampusie padałam na pyszczek, więc ruszyłam do Dukaana (Dukaan to uczniowska alternatywa dla coffee shopu - sprzedają tam ciastka, jogurty, zupki Maggi i takie tam) po jakąś kawę. Kupiłam 3 saszetki za 5 rupii, ale jak się okazało, bez cukru i mleka w środku. Jak na taką cenę, nie ma co narzekać. 
Wieczór przyniósł też wieści na kampusowym mailu: następnego dnia startować miały long blocks, czyli nie mamy już dwugodzinnej przerwy między lekcjami. Ta wiadomość zabolała mnie dosyć poważnie: skoro już padam, będzie tylko gorzej. Nie wiem jak to się stało, ale moje współlokatorki, głodne znajomości języka polskiego, chodziły potem po pokoju i powtarzały "kurwa!" z francuskim i indyjskim akcentem.
(ja odpowiadałam im podstawowymi zdaniami w hindi, takimi jak "Pani chahiye", czyli "Ja chcę wodę". Myślę, że stan harmonii w 2 10 L względem naszych relacji osiągnęłyśmy w stu procentach.)


3 komentarze:

  1. "jak pewna dziewczyna skarżyła mi się po rozmowie z nim, że po 15 minutach rozmowy nawet nie pamiętał jej imienia"

    Oj tam, ja po roku studiów nie zawsze pamiętam imiona wszystkich z roku, a jeszcze w okolicach końca pierwszego półrocza zdarzało mi się pytać "kto to jest?!" osobę siedzącą obok w temacie innej, która np. właśnie weszła. : )

    RS

    OdpowiedzUsuń
  2. Soniyeeee uwielbiam Cie za te opisy. Tego wlasnie mi bylo trzeba zeby nie umrzecz z nudow w poniedzialek w moim biurze! Tez chce z Toba isc na frytki! fajne tez powiazania z CRSem, zgadzam sie calkowicie. Pozdrawiam M.Sobur

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja się martwię jak będę wyglądała w tych czarnych strojach z ćwiekami bo po tych bollywoodach to tylko tęczowe ubranka trza kupować i paczki chusteczek mojej córce! Opamiętaj się córko! Live is brutal and rock and roll forever!!!!!

    OdpowiedzUsuń