wtorek, 29 stycznia 2013

Haters gonna hate

A dzisiaj, oprócz kilku innych rzeczy, będzie o hejteryzmie.
Dlaczego? Bo odczułam dziś coś, czego nie czułam od paru miesięcy, a co zawsze w Polsce sprawiało, że tęskniłam za CRSem albo modliłam się, żeby dostać się do UWC.
Liczę się z tym, że moja opinia może spotkać się z... o ironio, jeszcze większym hejteryzmem, bo żyjąc w tym na co dzień nie wszyscy zdają sobie sprawę, że można inaczej. Zdaję sobie z tego sprawę i oblewam to ciepłym moczem. Zresztą, chyba tradycyjnie.

Ale przechodząc do puenty...
W Polsce idea doceniania nie istnieje. To znaczy, istnieją dwa różne bieguny tego pojęcia, a złotego środka zwyczajnie nie ma. Istnieje przecenienie - które opisałabym jako pisane patosem dzieje tradycji wręczania Medali Za Chuj Wie Co lub ewentualnie chowania ludzi na Wawelu - oraz totalna obojętność na zasługi drugiej osoby. I można tego nie widzieć, jak już wspominałam, dopóki się żyje w tym świecie - ale kiedy tylko zasmakuje się życia w społeczności kierowanej normami społecznymi w bardziej cywilizowanych kręgach kulturowych, łatwo zauważyć, jak bardzo w Polszy tego brakuje.
Dla przykładu - na stronach międzynarodowych społeczności, grup przyjaciół i tak dalej popularne jest ostatnimi czasy tworzenie stron typu "MUWCI compliments", gdzie wypisuje się, anonimowo lub nie, komplementy na temat swoich przyjaciół. Miłe? Miłe. Fajne? Fajne. Pomysł fajny, nie wiem, do czego możnaby się przypieprzyć. Tradycja "lajkowania" na fejsbuku tylko sprawia, że rzecz jest jeszcze milsza, gdy inni się z danym komplementem zgodzą i go polubią.
Niekoniecznie zainspirowana MUWCI compliments, jednak mając ideę w głowie, postanowiłam ostatnio docenić pewną osobę w podobny sposób, gdyż ogrom pracy, jaki wykonała, i profesjonalizm, jakim się ta osoba wykazała na swoim stanowisku, zrobił na mnie mega wrażenie. Postanowiłam użyć do tego fejsbuka.
Godzinę później zostałam nazwana mistrzynią wazeliniarstwa przez osobę trzecią.
I wiecie co? Mnie naprawdę nie chodzi o tę osobę, o to, czy ma rację, czy nie, czy też ja faktycznie jestem mistrzem wazeliniarstwa, czy nie... Mnie tylko chodzi o samo zjawisko, które z krajów rzekomo rozwiniętych zaobserwowałam tylko i wyłącznie w Polsce: i właśnie zastanawiam się, jak to nazwać. Syndrom Gówno-Mi-Do-Tego-Ale-I-Tak-Powiem-Swoje? A może Nie-Moja-Sprawa-Ale-Niech-No-Ja-Skomentuję?
A może to był tylko 'niewinny' żarcik? Może. Tylko dlaczego doświadczyłam żartowania w ten sposób tylko u nas? Żeby pół żarcikiem, pół serio zaakcentować to, co naprawdę ma się na myśli.
I nie chcę tu mówić o tym konkretnym przypadku, ale ogółem. To zdarza się naprawdę często.
Ostatnio Marie z Danii wrzuciła na fejsbuka zrzut ekranu, gdy w google wpisuje się "why Danish people are". Autouzupełnienie wyszukiwarki pokazuje "so beautiful", "so nice" i tak dalej.
Z ciekawości sprawdziłam Polskę.



Tak więc wychodzi na to, że jesteśmy nieuprzejmi, snobistyczni, ludzie się z nas śmieją, a nasi mężczyźni są silni. Oczywiście ludzie zadają pytania, a inni ludzie w internecie nas bronią - że spotkali miłych Polaków, że jeden przypadek nie odzwierciedla całej nacji.
Tylko że, moi drodzy zagraniczni przyjaciele, ja jako Polka mam problemy z uwierzeniem w to, że jesteśmy miłym narodem.
Narodem pozbawionym przejebanej zawiści, uszczypliwości, mentalności typu "ja nie mam i drugiemu nie dam". Lub, jak zauważyłam u tych nieco inteligentniejszych rówieśników, ludzi mojego pokolenia, snobistycznego sarkazmu patrzącego na każdą inną opinię z dozą obrzydzenia. I to przekonanie, to cholerne przekonanie, że ma się rację i w związku z tym należy udowodnić drugiej osobie, że jest głupia.
I jeszcze raz: omówiony przeze mnie przykład z komplementami jest tylko jednym z wielu tego przypadków. Ktoś z Was pewnie powie "a, przeżywasz komentarz na fejsie", albo "ja pierdolę, dramat o gówno", prawda?
Tylko że różnica między taką typowo polską mentalnością a mentalnością prawdziwej, godnej społeczności jest taka, że ma się prawo do tej odmiennej opinii i, w przeciwieństwie do Polszy, JEST ONO EGZEKWOWANE.
Mam przyjaciół, którzy mówią "Hej, pokolenie Polaczków wyginie, my jesteśmy tym ogarniętym". Ale ta nienawiść, ta uszczypliwość i upierdliwość jest obecna w internecie odkąd pamiętam. I uczymy się tego od dzieciństwa. Że jest tylko jeden godny punkt widzenia ("albo ktoś Cię lubi, albo nie - a jak po Tobie jedzie, to olej"), że wazelina to syf, a publiczne docenienie czyjejś pracy to żenada. Może i żenada, ale czemu tylko u nas?
Już na CRSie widziałam, że w społeczności, gdzie nie ma takiego stygmatu jeżdżenia po sobie, żyje się znacznie milej. Uczciwiej. Szczerzej. Bardziej otwarcie. Jak dla mnie, po prostu lepiej.

Pamiętam, jak z moim przyjacielem Miśkiem (Miśku! :*) musieliśmy jakoś przebrnąć przez 3 lata gimnazjum w małym mieście, gdzie zjawisko hejtowania bez powodu było chlebem powszednim. Miśku nie nosił dresów, więc od razu oczywiście mówiło się, że jest pedałem - ja ogólnie byłam "nie taka", bo ani na religię nie chodziłam, ani nie bałam się powiedzieć ludziom rzeczy prosto w twarz, żeby nie musieć ich obgadywać za plecami. Czy to nas bolało? Na pewno, kogo by nie bolało. Ale stwierdziliśmy, że nie ma mowy, nie damy się. Chociaż było trudno.
Ilekroć z Miśkiem o tym hejtowaniu rozmawialiśmy, wzruszał ramionami i mówił "Polska". Pamiętam, jak mnie to irytowało, bo jeszcze tkwiła we mnie nutka patriotyzmu (o ironio!) i ta nadzieja, że jak już skończę to gimnazjum, to będzie normalnie.
I najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że gimnazjum się skończyło, a normalnie nie jest.

Chyba się z tym po prostu muszę pogodzić. Albo po prostu uciekać. Do ludzi i miejsc tym zjawiskiem nieskażonym. Takie miejsca są też w internecie, moi mili, i zdecydowałam się polecić kilka. Ostatnio wpadłam trochę w te blogi i chyba zostanę w tym środowisku na dłużej. Tu mi dobrze. Tu jest zacnie.

Więc polecam:
  • na co dzień: Stay Fly. Co prawda trochę tu za bardzo "lajfstajlowo" jak na moje klimaty i nie zawsze się z autorem zgadzam (a jak wrzuca przepisy kulinarne to mnie skręca z czystej zazdrości, bo aktualnie wpierdalam ryż i ćapati), ale ciekawie tam, przytulnie, świetnie pod względem ciętego języka i przede wszystkim: inteligentnie. Stay Fly'a poznałam na Wawelowe (bo Ela i jej niesamowicie inteligentny styl rozgrywania gry w randkowanie przyciąga fajnych ludzi), gdzie przyszedł sprawdzić, co w speed-datingach piszczy i z czym to się je. Pewnie nawet tego nie pamięta, bo i ja w Wawelowe byłam stosunkowo świeża, ale adres bloga podrzucił. I od tego czasu śledzę regularnie.
  • moje ostatnie odkrycie, którym jaram się jak Rzym za Nerona: Venila Kostis. Trafiłam na jej bloga z jakiegoś rankingu i na początku pomyślałam "o, to jeden z tych blogów ładnych lasek, które wstawiają ładne zdjęcia i generalnie dookoła nich wszystko jest ładne, czyli nic ciekawego". Jakże się myliłam! Venila oprócz tego, że się ubiera całkiem spoko, ma coś, co cenię wszędzie, a w internecie zwłaszcza: intelekt. Natomiast tym, co sprawia, że całego bloga chłonę i ubóstwiam, jest to,że jest jedną z niewielu osób, które są mi w stanie zaimponować. I to nie zaimponować poprzez pokazywanie, jakim się jest zajebistym, bogatym, odzianym w sukces i buty za pięć stów człowiekiem, a przez... skromność? Venila zwiedziła pół świata, trochę się nad tym naharowała, skończyła studia, prowadzi świetną stronę Pick Me Up oraz jakieś tam firmy, projekty, słowem - zrealizowała się we wszystkich dziedzinach, w jakich ja chciałabym się realizować (kariera, związek, podróże, samorealizacja), a dalej jest osobą inteligentną, dosyć skromną (choć pewną siebie) i posiadającą znacznie więcej niż przyjemną dla oka aparycję. 
  • Raspberry and Red  - z tym blogiem przeszłam długą drogę, aż w końcu udało mi się dojść do punktu, gdzie przyznaję się otwarcie do dwóch rzeczy: że uwielbiam zarówno R&R, jak i właścicielkę - i mogę się jedynie cieszyć, że jesteśmy przyjaciółkami z tej samej licealnej klasy. Chwilę mi zajęło, zanim zrozumiałam, że R&R to nie blog z kategorii "ładny blog, ładna laska, ładne ciuchy, nic poza tym" - i w tym jest całkowicie moja wina, bo z całych sił usiłowałam go zaszufladkować do tej kategorii. A potem w końcu zrozumiałam, dlaczego mi to nie wychodzi - bo po prostu tak nie jest. Wera to nie tylko atrakcyjna wizualnie osoba - to również naprawdę piękna dusza. I osoba, z którą po prostu chce się przyjaźnić, chociażby po to, by buszować razem po sklepach typu MotherCare :) 
    (a że bloga komentują laski, które pytają ją, jak układa włosy, czym zmywa makijaż i od której strony maluje paznokcie... na to mogę przymknąć oko ;))
  • Inny koncept - Z Pawłem poznaliśmy się kilka lat temu przez absolutnie magiczną stronę Otwarty-Świat.pl, która już niestety nie istnieje (ale w linku ciekawy artykuł na jego temat), a my mimo to ciągle się kumplujemy. To on jest autorem podcastu o CRSie, w którym wystąpiłam na jego starym blogu. Czym jest podcast, dowiecie się z Innego Konceptu, a ja tylko powiem, że Paweł to takie wspaniałe indywiduum. że po prostu albo się go kocha w całości, albo zastanawia co, do cholery, jest nie tak z tym człowiekiem. W moim przypadku pierwsza opcja sprawdza się znakomicie. W przypadku mojej Mamy także, a Paweł w moim domu nazywany jest zięciuniem :D
  •  Tattwę też odkryłam dopiero niedawno i jeszcze chyba nie mam zdania na jej temat, ale czuję, że powoli się tworzy. I że chyba zostanę tam na dłużej. "Przemądrzała blogerka z manią wielkości. Jeśli szukasz wzoru do naśladowania - to nie jest blog dla Ciebie", czyli cytat bezpośredno z jej bloga, być może Was przekona.

wtorek, 22 stycznia 2013

Here comes the sun


Anyway you want it,
That's the way you need it,
Anyway you want it!

/Rockowy musical z Tomem Cruisem w roli prawie-że-Axl'a Rose'a może i jest mocno średni, ale mam dzisiaj tyle energii, że ta piosenka mnie bierze [klik]. W oryginalnej wersji bierze mnie mniej.

Semestr spędzony w jednym pokoju z Pauline przekonał mnie, że nie zawsze trzeba słuchać dobrej muzyki. Twoje ulubione kawałki, które umieściłbyś na liście "Klasyki lof lof lof <3" rżną Ci uszy na wylot, ale co robić, gdy chcesz po prostu posłuchać czegoś podczas siermiężnej walki ze statystyką lub republiką Weimaru? Moim zdaniem nie można wtedy słuchać "When a blind man cries" Deep Purple albo wszystkich części "Unforgiven" Metalliki po kolei. Po prostu nie można, bo to za wielka muzyka do takich prozaicznych czynności. Takie kawałki w moim odczuciu wymagają albo absolutnego skupienia (czyt. "słucham i się jaram", a nie jakieś tam zadanie domowe), albo słuchania podczas chwil godnych zapamiętania (piękne chwile z przyjaciółmi, harcerskie ogniska z gitarą i Ryśkiem Riedlem, 18. urodziny Karola na ranczu przy ognisku i wspólnym, ładnym śpiewaniu "Knockin' on a heaven's door", gra wstępna do inicjacji seksualnej czy cokolwiek innego, co uznacie za godne zapamiętania).
Dlatego chyba już rozumiem, po co istnieje Taylor Swift (Pauline ma już zakaz puszczania jej piosenek u nas w pokoju), Rihanna i jej "szajn brajt lajk e dajmond" czy musicale z Tomem Cruisem.

Bogatsza o tę refleksję wpadłam ostatnio na pomysł, żeby napisać i wyreżyserować musical podczas sezonu teatralnego w MUWCI w przyszłym roku. Z taką energią, jakiej w Polsce mi zawsze brakowało. Z chwytającą muzyką. Z mało ambitną historią, która w ogóle nie jest ważna, bo się patrzy na efekt audiowizualny.
Pomysł rodzi się w mojej głowie i zaczynam mieć na niego ogromną fazę. A jeśli ja mam na coś fazę, to przepraszam bardzo, ale nic nie stanie mi na drodze :D
(nie wiedzieć czemu skojarzyło mi się to z Magikiem z "Jesteś Bogiem" i jego magicznym <huehue> cytatem: przez całe życie robię rzeczy których nienawidzę, a jak wreszcie chcę zrobić coś co chcę, to co, to mi kurwa nie wolno?!
I może robię przez większość swojego życia rzeczy, które kocham, ale odrobina przesady jeszcze nikomu nie zaszkodziła :>)
A co do tego, o czym miał być ten blog w założeniu, proszę bardzo, subiektywny przegląd wydarzeń ostatnich dni:

"Ała", pomyślałam, gdy na zajęciach z jogi Vivek, nasz koordynator (jogomistrz? :D) o wadze jakichś 90-100 kilogramów, stanął na moim kręgosłupie.
"JEZU PAULINE TRUSKAWKI FAZA FAZA FAZA", powiedziałam, gdy na ulicznym straganie w Punie zobaczyłyśmy pięknie ułożone w stos truskawki (prawie tak jak w reklamie Ferrero Rocher). Czerwone. Słodkie. PIĘKNE.
Kilo zapakowano nam do tekturowego pudełka. Co prawda kosztowało nas to 300 rupii (18 zł i czuję, że zdarto ze mnie pieniądze za samą białość, a ja w porywach fazy zapomniałam się targować), ale warto było.
Przed konsumpcją wpadłyśmy jeszcze do Dorabjee's, supermarketu dla białych (jak cała idea supermarketu w Indiach) na MG Road w Punie. Przy kasie spojrzałam na lodówkę. "Hej, Stas, a co powiesz na truskawki z lodami? Na kampus nie dowieziemy, ale możemy zjeść na zewnątrz."
"Czad! Oooo, patrz, te lody są za 99 rupii!"
(99 rupii za pół kilo lodów waniliowych? Mieszkając czwarty miesiąc w Indiach powinnam wiedzieć, że nie ma tu Tesco, ale jednak dałam się nabrać :D)
Udało nam się znaleźć miejsce z truskawkami i lodami przy jednym ze stolików w SGS Mall, czyli lokalnym centrum handlowym, z plastikowymi łyżeczkami zdobytymi za pomocą naszego uroku osobistego w pobliskim stoisku z kawą Nescafe. Jak się okazało, nasze magiczne "lody za 99 rupii" okazały się "mrożonym produktem mlecznym", który, choć smakował dziwnie i było napisane, że jego składniki mogą powodować biegunkę, z truskawkami był w sam raz.
Każda z nas odnalazła w tych truskawkach z produktem mlecznym trochę domu. Domu, gdzie jest lato, gdzie wstaje się rano i stwierdza, że pogoda jest piękna i może warto zrobić coś ze swoim życiem (ewentualnie "kurwa, jak gorąco, dlaczego mam pokój na poddaszu"), a najlepszym, co można zrobić, jest albo koktajl truskawkowy (wersja Pauline), albo zmiksowane truskawki z cukrem służące jako absolutnie rewelacyjna polewa do lodów waniliowych (wersja mojej Mamy, Przysmak Roku, na liście Zacnych Przysmaków chyba nawet przed truflami Oreo).
Dobrze mieć kogoś, z kim po prostu się żyje. W pokoju, po lekcjach, na planowanym travel weeku. Cieszę się, że Pauline jest.

Co do Travel Weeku właśnie, nadchodzi. W marcu wyrzuca się nas ze szkoły na tydzień, a ja z Pauline, Eliasem i Daniyalem mamy zamiar wykorzystać tę okazję i ruszyć na północ. Trójkąt Agra (tam mają Taj Mahal!), Delhi (tam Harsh zagwarantuje nam darmowy nocleg i też jest fajnie!) i Jaipur (a tam jest Różowe Miasto i w ogóle jest pięknie!). Będzie co pisać, choć tym razem może nie zapakuję całej przygody w jedną, długą na kilometr notkę :D

Ostatnio jedne z moich słodkich drugorocznych wybierały się do Paud i zapytały mnie, czy piszę się na lokalne specjały. Lokalne zielone specjały. Takie z długimi listkami.
Zapytałam, gdzie się je kupuje w Paud. Odpowiedziały, że idą do takiej jednej pani i im sprzedaje. Ile? 30 rupii za gram. 1,80 zł.
Stwierdziłam, że po niewykorzystaniu okazji z Napojem Shivy w Varanasi należy spróbować. I nawet nie za 1,80 zł, a za całe 3,60!
Wróciły, rzucając mi na biurko paczuszki. Paczuszki te powstałe były z hinduskiej gazety, lokalne zielone specjały po prostu w nie zawinięte. Jak ekologicznie! :D Dziewczyny poinstruowały mnie, że najpierw powinnam przemielić, bo im jakoś tak lepiej potem ich próbować. Za chwilę więc siedziałam na łóżku z kratką podkradniętą na chwilę z ubikacji (taką na robale, coby czasem nie wlatywały do środka pomieszczeń) i mieliłam wyschnięte listki wyglądające nieco jak herbata. Zachwycałam się tym, jak bardzo ekologiczne, prosto z krzaczka praktycznie, ususzone i zacne są te specjały. Zapach dosyć średni, ale cóż.
Dziewczyny ruszyły na kolację swojego zeszłorocznego domu, więc zostałam sama. Noc piątkowa, po krótkiej chwili poszukiwań towarzyszy poddałam się. Skorzystałam z lokalnych specjałów w ogródku swojego domu i... i nic. To piąty raz, kiedy korzystam z zasobów Matki Ziemi dookoła świata, więc jasna cholera, było mi naprawdę smutno. Jednakże już w niedzielę okazało się, że może coś w tym jest, że wyglądało przed zmieleniem jak herbata. Zaserwowano mi herbatkę "Zasoby Matki Ziemi", najpierw zagotowaną w mleku, bez wody, ze względu na wysoką rozpuszczalność pewnej 'herbacianej' substancji w tłuszczach. Podziałało, a ja z nadmiaru inspiracji wymyśliłam historię na mój zaliczeniowy film z Film Studies, który w ramach IB mam oddać w drugiej klasie Rustomowi (mojemu nauczycielowi tego przedmiotu). Nie można więc powiedzieć, iż nie był to czas spędzony mało produktywnie.

Co do mojej przed- i popowrotnej depresji, przeszło mi już całkowicie. Można powiedzieć, że aktualnie naprawdę cieszę się życiem. Chyba w końcu zaczęłam czerpać z tego doświadczenia ile popadnie - wiem, na co nie liczyć, czym się nie rozczarowywać, gdzie odpuścić, a gdzie przycisnąć. A szkoła? Często śmiejemy się z Pauline, że z naszych blogów wychodzi na to, że w ogóle tu się nie uczymy. Ale jak wróciłam w styczniu do MUWCI, rzuciłam się w wir nauki i mówię to bez cienia sarkazmu. Pauline i Aishwarya (zanim jeszcze przeniosła się do Wady 5) zaczęły się poważnie martwić, a ja przybrałam zasadę "po co się stresować szkołą i nawałem roboty, skoro zrobię to tak czy inaczej". Po raz kolejny właściwa organizacja swojego czasu jest kluczem do wszelkiego sukcesu. I a propos organizacji, dwa dni po przyjeździe do MUWCI Raul wpadł do mojego pokoju i miał czelność opierdolić mnie za panujący w moim kąciku bajzel, bo jako jego bogini organizacji i porządku nie przystoi mi mieć syfu - nawet jeśli jestem w fazie rozpakowywania 23 kilogramów bagażu z Polski :D

Tak więc uczę się całkiem sporą trochę, ale też nie braknie mi czasu na integrowanie się. Ostatnio urodziny Marii (Gwatemala) świętowaliśmy w Wadzie 5 w składzie Latino - David (Kostaryka/Kolumbia), Raul (Hiszpania), Harm (Gwatemala) - i przyjaciele Latynosów (ja, Lucia, Weronika, Rina, Doha). "La cucharacha", "Macarena" (PRAWIE umiem już wszystko to, co jest przed "eeee, macarena!" :D), "Asereje" i inne hiciory tego typu w gronie cudnie tańczących ludzi w temperaturze wieczornej 20 stopni to wszystko, co potrzebne mi do szczęścia.

A co do pogody aktualnie, panuje polska majowa. 25 w dzień, 15 w nocy, wiosenno-letnie polskie słoneczko. W tych miesiącach w Polsce czuję się najszczęśliwsza, więc możecie sobie wyobrazić, że cieszę mordkę cały czas.

Ostatnio zajęcia Peace&Conflict wróciły do tej formy, która trwała przez kilka pierwszych sesji, zanim ogarnął nas marazm. Na ostatnim spotkaniu omawialiśmy problemy z komunikacją i mieliśmy do wykonania bardzo ciekawe dwa zadania: jedno polegało na wylosowaniu karteczki z określeniem rzeczy utrudniającej ludziom kontakt ze sobą. Ja wylosowałam "nie patrzenie ludziom w oczy". Następnie mieliśmy pobawić się w przyjęcie koktajlowe i po prostu ze sobą rozmawiać. Ludzie mieli różne przypadłości; słuchanie tak aktywnie, że zapomina się samemu coś mówić, bycie sarkastycznym przez cały czas, jąkanie się... Ja najgorzej wspominam Ritika, który, jak się okazało, miał mieć nawyk trzymania wszystkich, z kim rozmawia, za ręce. Jak cholernie ciężko jest coś komuś uświadomić, jeśli się nie patrzy tej osobie w oczy... I jak od razu znika pewność siebie, gdy nie możesz odczytać wzrokiem ludzkich emocji.
Drugim naszym zadaniem było ćwiczenie bardzo podobne typem do tych, które wykonuje się na rekrutacji do UWC i rozmaitych zabawach psychologicznych. W grupie 15 osób mieliśmy wyobrazić sobie, że planeta Ziemia jest zagrożona i możemy wysłać jeden statek z sześcioma osobami na inną planetę. Nie wiemy, czy przeżyją, nie wiemy, czy my przeżyjemy, nie wiemy, czy damy radę wysłać drugi statek. Musimy z listu 15 osób wybrać 6, które być może będą w stanie przetrwać. Do wyboru jest sporo różnych opcji: terminalnie chory 16-latek, jego 30-letnia matka Azjatka, jej mąż wykładowca literatury, doktor hinduski policjant, feministka po psychologii, gej prawnik, jeżdżący na wózku doktor agrokultury, afrykański atleta, kobieta w ciąży która właśnie straciła męża... I tak dalej. Dwie drużyny po 15-osób w 20 minut miały zadecydować o tym, kogo każda z nich zabierze.
Jak można się domyśleć, nie ma dobrych ani złych odpowiedzi, a całe ćwiczenie służy obserwacji tego, jak kto do czegoś podchodzi, jakie ma priorytety. Morał z całego ćwiczenia był taki, że rzadko można w 100% ocenić, kto ma rację i czy tylko jedna ze stron może ją mieć.

W ramach zajęć z L&L przeszliśmy teraz do omawiania twórczości Arundhati Roy, słynnej hinduskiej pisarki, która w 1997 roku otrzymała nagrodę Bookera. Jej "Bóg rzeczy małych" jest powieścią mocno skomplikowaną, ale wydaje mi się, że warto. Natomiast absolutnie godny polecenia jest jej esej na temat broni nuklearnej "End of imagination", w którym w sposób piękny opisuje głupotę rządów: czy to wschodnich, czy indyjskiego. Rzadko kiedy się z kimś tak zgadzam, jak z Roy w tym eseju.

Jeśli zaś chodzi o matmę, w tym roku zdaję z niej egzamin i, miejmy nadzieję, będę z nią już do końca życia rozwiedziona. W ramach IB muszę stworzyć coś, co nazywa się Internal Assessment, czyli jakby własna praca naukowa na jakiś matematyczny temat. Ja zdecydowałam się napisać IA ze statystyki, z czegoś, co Megasłownik tłumaczy mi jako "rozkład chi kwadrat" lub "rozkład zmiennej losowej". W języku przystępnym dla osoby nie będącej płynną w matematyce, jest to badanie zależności i relacji między dwoma czynnikami. Ja zdecydowałam się zbadać, czy pochodzenie i religia mają wpływ na "kulturę palenia", czyli w jakiej części świata pali się więcej oraz która religia, jeśli jakaś w ogóle, może być nazywana "religią palaczy".
W Polsce oczywiście zastanawiałabym się, jak, do cholery, mam to sprawdzić, jak to zbadać mając dookoła 39 milionów Polaków, ale pamiętajcie, że jesteśmy w MUWCI. Wysłanie ankiety na SurveyMonkey z kilkoma pytaniami (w tym o ilość osób palących w rodzinie) rozwiązuje problem znalezienia danych do sprawy. Teraz pozostaje tylko liczyć.
IA składa się na 20% mojej końcowej oceny z matmy - pozostałe 80% to egzamin w maju. Oceny z testów, które teraz piszę, nie liczą się wcale i to jest piękne. Być może uda mi się nauczyć matematyki w 5 miesięcy <3

Nie wiem, czy słyszeliście, bo w polskich mediach jakoś o tym było cicho, ale w grudniu w Delhi miał miejsce gwałt, który poruszył całym światem, a Indiami już zwłaszcza. Dwudziestokilkuletnia dziewczyna wracała ze swoim przyjacielem z kina i wsiedli do autobusu. Tam dopadło ich 6 facetów, chłopaka z autobusu wyrzucili, a dziewczynę gwałcili przez kilka godzin, ponoć używając do tego ostrych narzędzi, a następnie wyrzucili na ulicę. Tam leżała kilka godzin, aż ktoś w końcu ją znalazł. Kilka dni przeleżała w szpitalu w Delhi, potem przeniesiono ją do Singapuru, gdzie zmarła.
Na zajęcia z This Is India przyjechała na kampus dziennikarka jednej z hinduskich gazet, żeby omówić z nami problem. I w sumie dało mi to dużo do myślenia.
Dlaczego ten gwałt wywołał taką burzę? Ludzie wyszli na ulice, strajkując i domagając się powieszenia winnych. Ale przecież w Indiach co kilkanaście minut dochodzi do gwałtu. Co chwila słyszy się o tym i czyta w gazetach. Kobiety są hańbione i odrzucane przez własne rodziny, hinduska policja często ma to totalnie w dupie (albo ujawnia w gazetach nazwiska zgwałconych kobiet które złożyły doniesienie o gwałcie, dzięki czemu gwałciciele mogą potem im grozić <3), a całe społeczeństwo zaczyna już patrzeć obojętnie. Sprawa tej dziewczyny nie była wyjątkiem pod względem gwałtów w Indiach, a jednak obiegła cały świat.
Dlaczego?
Bo była to dziewczyna z dobrej, bogatej rodziny. Przed filmem poszła z przyjacielem do centrum handlowego, zrobili małe zakupy, potem na film... Żyła w godnej rodzinie, stać ją było na centrum handlowe, studiowała - czyli miała to, czego ogromna część miliarda ludzi mieszkających w Indiach nie posiada. Bo przyjmuje się, że takie rzeczy spotykają tylko biedotę, która nie ma się gdzie podziać. Lub która podróżuje bez mężczyzn. Ten gwałt był zaprzeczeniem wszystkiego, co było ustalone: że nic Ci się nie stanie, jeśli podróżujesz z facetem i jesteś z dobrej rodziny.
Ten gwałt był szokującym dla Indii potwierdzeniem tego, że złe rzeczy przytrafiają się nie tylko tym, którzy nie odnieśli w życiu sukcesu.
 Dziennikarka sugerowała, że ta historia może być inspirująca na swój sposób, bo zaczęło się o tym mówić. Jej zdaniem w Indiach należy dać zgwałćonym kobietom nadzieję, że to nie jest koniec świata. Ja tej pokrętnej logiki trochę nie rozumiałam i spora część świata zachodniego też nie. Bo to nie musi być koniec świata, ale nie możemy zapominać, że to, co może delikatnie wzruszyć jedną osobę, może kompletnie dobić inną, doprowadzając do samobójstwa. Doszło do osobistych wynurzeń uczniów ("Rozumiem, co mówisz, ale nie zgadzam się z tym. Mój ojciec był molestowany przez wujka w dzieciństwie i w te święta musiałam usiąść z tym wujkiem przy jednym stole wigilijnym i patrzeć na niego, i wiem, że gdyby coś takiego przydarzyło się mnie, dla mnie byłby to koniec świata") i cała dyskusja dała mi dużo do myślenia. W dyskusji brali udział i uczniowie, i nauczyciele, a potem na L&L Henning zapytał nas, co o tym sądzimy. W takiej dyskusji upłynęła nam cała lekcja.

Co jeszcze wydarzyło się w ciągu ostatnich dni godnego uwagi?
- gotowaliśmy pierogi! Razem z Biancą, Raulem, Charlotte i Pauline zrobiliśmy z 70 ruskich. Część do zamrożenia, część do konsumpcji po podsmażeniu - Wera uratowała sytuację, bo prawie zrobiłam je z mąki z tapioki, z której by po prostu nie wyszły. O ja naiwna, myślałam, że kupno mąki tutaj to po prostu kupno mąki :D To samo było z cukrem - znalazłam w sklepie tyle rodzajów, a białego kryształu zwyczajnie nie było. Aż musiałam spytać robiącą nieopodal zakupy rodzinę. Zabrali mnie do innej strony regału i tam pokazali dwa różne opakowania. Zapytałam, czy jest jakaś różnica między nimi, odpowiedzieli, że i owszem: jeden z nich jest dobrej jakości, drugi nie. I jak się okazało, ten pierwszy wyglądał całkowicie normalnie, natomiast w drugim można było zobaczyć czarne paprochy między ziarenkami. Hm. :D
Sytuację uratował również JuneSoo, gdyż sądziłam, iż zakup przypraw takich jak pieprz i sól nie do końca jest mi potrzebny. Jak się okazało, farsz do pierogów bez nich jest dość... dość mało pierogowy :D Jednak pierogi posypane pieprzem (bo na dodanie do farszu było już za późno) i polane sosem Teriyaki smakowały wszystkim ;) Dopiero gdy odmroziłam i ugotowałam drugą serię, okazało się, że naprawdę nie należy ich przyrządzać bez przypraw :D Pauline smakowały i tak, bo nie wiedziała, jak mają smakować - a ja pomyślałam, że gdyby zobaczyła to moja Mama, śmiałaby się ze mnie do końca życia :D Za to wielkim hitem kampusowym jest kisiel. Dobry, polski, kisiel. Nawet kupiłam cukier, więc jest już całkiem jadalny :D

Oprócz tego ruszyły nam w końcu zajęcia z hindi. Na ostatnich nauczyłam się pisać moje imię, i aż musiałam pochwalić się Saricie, naszej opiekunce, że moje imię to łóżko z daszkiem, drzwi z klamką, 21, kreska i duża kreska pozioma nad tym wszystkim :D Jak możecie się domyślić, biegła w hindi raczej nie będę ;)

Przybłęda kampusowa, kotka zwana w naszym domu Fredriką, ostatnimi czasy spała całymi dniami. Stwierdziliśmy, że może być w ciąży, więc dokarmiałyśmy ją trochę zwiększonymi porcjami. "Aaa, Pauline, Fredrika chyba jest w ciąży! Śpi całymi dniami i nie pozwala się głaskać po brzuchu".
W domu naszło nas podekscytowanie.
Dziś wychodziłam rano z pokoju, gdy Fredrika spała na korytarzu na walizce Ranne. Obok niej dostrzegłam kolejnego obozowego kocura, siedzącego obok i wyglądającego, jakby jej pilnował. "Hej, Minjoo, patrz, jakie to słodkie!". "Fredrika ma chłopaka, Fredrika ma chłopaka!"
...Kiedy poddałam się w walce z moim internal assessment z matmy, wyszłam sprawdzić, co porabiają ludzie u mnie w wadzie, żeby sobie z nimi ponarzekać. Bianca przygotowywała się do SATów, Daniyala nie było, a Raul właśnie wracał z coffee shopu. Zaczęłam mu narzekać, gdy... dostrzegliśmy w krzakach kocura dosiadającego Fredrikę.
Obserwowaliśmy akt seksualny kotów przez dobre 5 minut, komentując - ja nigdy aktu kopulacji u zwierząt nie widziałam (no, może poza muchami). Kocur miał wyraźne problemy z wejściem we Fredrikę, a ona nie wyglądała, jakby się jej to podobało. Po dłuższej chwili pchnął dalej, a Fredrika zamiauczała boleśnie. On się wycofał, ona zaczęła się tarzać po ziemi, a potem chodzić i miauczeć markotnie.
- No widzisz, mała, im wszystkim chodzi tylko o seks. - powiedziałam i pogłaskałąm ją po głowie. Kocur nie odpuszcza i cały czas za nią łazi. Natura okrutną jest.

Któryś z ostatnich wieczorów spędziłam z moją drugoroczną z Węgier, Katalin. Z Węgrami trzymam sztamę odkąd tylko nauczyłam się śpiewać hymn węgierskiego harcerstwa - i pamiętam, jak raz poznałam na RDA w Krakowie jakiegoś Węgra, który spytał mnie o coś i tak miałam okazję się popisać swoim węgierskim, wprowadzając go w zachwyt i osłupienie :D
W każdym razie Katalin podzieliła się ze mną całkowicie niesamowitą historią o swoim dziadku, który podczas II wojny światowej przetrwał z grupą około 100 osób jakąś ważną bitwę na Ukrainie. Całą grupą stwierdzili, że trzeba brać nogi za pas i uciekać na Węgry. Ale jak? W którą stronę? Mapy nie mieli, kompasu nie mieli, więc stwierdzili na logikę, że będą szli w stronę zachodu słońca. Po drodze unikali ludzi, bo nie umieli rozróżnić angielskiego od rosyjskiego, a konsekwencje pomyłki mogłyby być naprawdę niemiłe.
I tak wędrowali, wędrowali, aż napotkali jakiś obóz. Jeden facet z grupy dziadka Katalin miał już dość łażenia i stwierdził, że on to w sumie umie rozpoznać te języki, a może nawet się dogadać. Zaproponował, by z grupą podeszli do obozu, bo wygląda na amerykański.
Dziadek Katalin łypnął okiem i powiedział, że mu nie ufa i nigdzie nie idzie. I tak grupa się rozdzieliła - znaczna większość, zmęczona, poszła do obozu, a dziadek z dwójką przyjaciół zostali. Jak się okazało, dziadka Katalin instynkt nie zmylił - obóz bynajmniej nie był amerykański, a ich grupa skończyła w obozie. Koncentracyjnym.

Dziadek Katalin jednak się zawziął i stwierdził z grupą, że trzeba iść dalej. I tak szli, szli... i doszli nad jakąś wodę. "To Balaton!", mówi jeden z przyjaciół dziadka. "Idioto, nie doszlibyśmy tam w tak krótkim czasie" - powiedział drugi. "Spróbujmy wody i zobaczymy", rzekł dziadek, najlepiej z nich wykształcony, z zawodu rolnik.
Okazało się, iż jakimś cudem dotarli nad Morze Czarne. Chyba jednak zachód słońca ich trochę zmylił :D
Niewzruszeni, stwierdzili, że trzeba iść dalej. I tak szli, szli... aż tu spotykają jakąś grupę. I słychać ICH język! Ich bratankowie Węgrzy! I gdy tylko usłyszeli się nawzajem, nadszedł czas na wielkie powitania. Tamta grupa miała lepsze pojęcie, gdzie się znajdują: i ku zaskoczeniu naszej grupy, okazało się, że znad Morza Czarnego wrócili w okolice miejsca bitwy. Na Węgry dalej za daleko.
Tamta grupa, choć miała inne cele i nie mogła z nimi ruszyć, podarowała im mapę. Tym sposobem ruszyli dalej.
Na swej drodze spotkali jakąś chałupę, a przed nią motor z przyczepką. Przyjaciele dziadka Katalin wraz z nim zaczęli kombinować, jak by go tu ukraść. Jest ich akurat 3, więc się zmieszczą!
- Ej, stary, umiesz prowadzić motor?
- Nie mam pojęcia, jak to się robi.
- Ale mówiłeś, że jeździłeś na roli traktorem.
- Traktor to nie to samo.
- Jak nie to samo, jak i to i to ma silnik. Próbuj!
I tak dziadek Katalin zapieprzył z posesji motor, którym pojechali w dalszą drogę.
Gdy w końcu dotarli do Budapesztu, wszyscy myśleli, że dziadek Katalin już dawno nie żyje. A on zrobił wszystkim niespodziankę, wrócił i nawet się ożenił ze swoją dawną miłością.

...Fakt, że 3 miesiące później znów go wezwali na front, tylko dodaje niesamowitości tej historii. :DD

Żeby Wam udowodnić, że ja tu się nie tylko bawię, ale także uczę, opowiem Wam o piątku. W piątek miałam tylko 3 bloki lekcyjne, no i 3 testy: prezentacja z hiszpańskiego, esej z historii i sprawdzian z matmy.
I potem byłam już wolna :D
Żeby Wam udowodnić, że ja się tu nie tylko bawię, siedziałam w pokoju i oglądałam drugi sezon "Bez tajemnic", gdy nagle usłyszałam muzykę. Dosyć głośną. Muzyka? W naszej małoimprezowej wadzie? Aż wstałam i poszłam sprawdzić.
Jak się okazało, w domu obok Swati postanowiła urządzić girls party. Co w tym najlepsze, jak na kampusowe standardy, bez żadnych używek. Tylko dziewczyny i babskie szaleństwo :D A jednak da się, pomyślałam, bez Paud i upijania się do nieprzytomności. Świetnie się bawiłam, co możecie zobaczyć na zdjęciach :D Tańczenie na dachu, murku prowadzącym na dach, moje ulubione hinduskie "Subha hone na de" i tak dalej - to była zdecydowanie udana piątkowa noc.

Z Angelą (Chiny) i Deviką (Indie) podbijamy czasoprzestrzeń 
...A z Amritą (Indie) śpiewamy hinduskie dance songi :)

Czasami też pozujemy do zdjęć, wychodząc na tym bardzo korzystnie. 
 A w sobotę z kolei mieliśmy afrykańsko-środkowo-wschodni wieczór kulturalny. Być może nie był zorganizowany jakoś szczególnie świetnie, ale wizualnie było piękne. Niedługo przyjdzie pora na wieczór europejski, musimy zacząć nad tym myśleć. Jakieś propozycje? :D

Turecko-izraelski taniec brzucha - od lewej Ilayda, Yuval i Sila

Becka (Botswana) w stroju regionalnym

Mauritius w akcji - od lewej Himaansu, Malika i Pramod

Tańce żydowskie - Eden (Izrael) porywająca do zabawy Davida (Kostaryka)

W niedzielę wzięło mnie jakoś na słuchanie Kayah i Bregovića. I tak sobie włączyłam "Nie ma, nie ma Ciebie", a tu nagle do pokoju wchodzi Ilayda i mówi "O, Bregović!". I zaczyna nucić ze mną. Nie mogłam odpuścić takiej okazji i od razu włączyłam wersję piosenki z tekstem i nauczyłam ją, a potem ona mnie jakiejś tureckiej piosenki. Wymowa tureckiego i polskiego jest bardzo do siebie podobna, więc poszło nam szybko :D
(Ale Bianca i Pauline też świetnie sobie poradziły z "Ona tańczy dla mnie", gdy ich nauczyłam. Wideo wkrótce :D)
Cała ta historia z Ilaydą przypomniała mi CRS, gdy Dorsa z Iranu, dowiedziawszy się, że jestem z Polski, zakrzyknęła "VIVA POLSKAAAA!", a potem powiedziała mi, że uwielbia Dodę. Następnie zaczęła śpiewać "Nie daj się" ze słowami całkiem podobnymi do polskich. I w takich chwilach mogę sobie wyobrazić poziom zaskoczenia tego Węgra na RDA, gdy zaśpiewałam mu hymn węgierskiego harcerstwa - ja czułam się podobnie, gdy okazało się, że w Iranie można kupić płyty Dody :D

W poniedziałek obudziłam się padnięta, bo całą noc śniły mi się jakieś brzeskie koszmary z 30-latkami chcącymi się ze mną ożenić i w tym celu powołującym do akcji całą mafię. Gdy opowiedziałam to wszystko przy śniadaniu Biance, zapytała, czy wypiłam poprzedniego dnia wystarczająco dużo wody. I przypomniałam sobie, że zepsuł mi się bidon, więc mogłam faktycznie nie wypić.
Również w poniedziałek po lekcjach mieliśmy wykład z Theory Of Knowledge. To nasz nowy przedmiot, który będziemy mieli 3 razy w tygodniu przez pół roku. Nasi drugoroczni nam zazdroszczą, bo oni muszą się z tym męczyć przez rok. Całe TOK to głównie filozofowanie na to, skąd pochodzi wiedza, czym jest i jak ją zdobyć. Blablabla, mam zajęcia z Cyrusem i przyznam, że czasami umieram. Ale poniedziałkowy wykład był kapitalny - w poniedziałki wykłady mamy całym rocznikiem, bez podziału na grupy. Ten wykład poprowadził Liam i doszedł do ciekawego wniosku, a mianowicie, że wszystkie problemy na świecie biorą się z tego, iż każdy jest przekonany, że ma rację.
Po wykładzie ruszyliśmy z Pauline, Biancą i Davidem na słoneczko i trawkę przed biblioteką, żeby spędzić ze sobą trochę czasu przed college meeting. Pauline jednak miała do napisania esej na dzień następny, więc szybko zostaliśmy w trójkę. I tak śpiewaliśmy sobie piosenki (ułożyliśmy nawet własną wersję "We're the children", a także piosenkę o TOK), a na college meeting w pewnym momencie z głośników poleciała muzyka. To nasze flashmobowe Triveni dało o sobie znać po raz kolejny! :D Tym razem we flashmobie wziął udział sam Pelham, nasz dyrektor. Wideo wkrótce :)

Wczorajszy dzień zakończył się advisor dinner w domu Liama z moją advisor group. Na tę okoliczność przygotowałam przywieziony z Polski sernik na zimno z polską galaretką i indyjskimi truskawkami (zamroziłam resztkę tych kupionych w Punie). Pół godziny roboty, a jaki efekt - wszyscy stwierdzili, że wygląda niesamowicie dostojnie. Pomijając fakt, że popełniłam błąd i wsadziłam go do stężenia do lodówki w pokoju wspólnym. I w ten sposób dokonano zbrodni. Jakiej?
Tuż przed college meeting poszłam sprawdzić, czy wszystko z ciastem w porządku, a na powierzchni galaretki zastałam ślad.
Ślad po łyżeczce. I ani śladu po galaretce w tym miejscu.
Kradzież kawałka galaretki z mojego sernika uznałam za wyjątkowo bezczelną, ale nie mogłam zrozumieć sprawcy. Po cholerę jeść galaretkę tak, żeby dojść do warstwy z truskawkami, skoro truskawki pozostawia się nietknięte?
Całość ogłosiłam na college meeting, w ramach ogłoszenia "Nie wyżeraj jedzenia innym z lodówki w pokoju wspólnym, a już w szczególności Wargackiej, bo Cię znajdzie i będzie prześladować". Spotkało się z bardzo pozytywnym odbiorem, a potem przez pół dnia ludzie dzielili się ze mną przemyśleniami na ten temat, że to faktycznie dość bezczelne, a fakt pozostawienia truskawek niezrozumiały.
Podejrzewam, że za tym wszystkim stoi Raul. :D W momencie przygotowywania sernika przyszedł i chciał mi wyżerać truskawki, a ja mu na to odpowiedziałam, że wyżeranie to przywilej pomocników. Nie pomógł, więc może się zemścił. Kto wie, co siedzi w głowach Hiszpanów :D
Nie obraziłabym się, gdybyście dali znać, że żyjecie. (to się tyczy też Marty S., która zniknęła bez wieści. Weź się odezwij, ej ej.)

Bianca, ja i David oraz Joana jako mistrz drugiego planu - happy campus life :) 

środa, 9 stycznia 2013

Only miss the sun when it starts to snow.

"Odrzekłam mojej przyjaciółce, że tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak perfekcyjna historia. W każdym razie jej wizja była zewnętrzną wizją stanu rzeczy, założeniem, że trajektoria szczęścia danej osoby, lub, powiedzmy, jej spełnienie, wypączkowało z powodu przypadkowego natknięcia się na ten tak zwany "sukces". Wizja ta zbudowana była na pozbawionym wyobraźni założeniu, że bogactwo i sława są obowiązkową częścią marzeń każdego człowieka.
'Żyłaś za długo w Nowym Jorku', mówię jej. 'Istnieją inne światy. Inne rodzaje marzeń. Marzenia, w których porażka jest osiągalna. Honorowa. Czasem nawet warta dążenia do niej. Światy, w których uznanie nie jest jedynym barometrem wspaniałości czy wartości ludzkiego życia. Istnieje w tych światach wielu wojowników, których znam i kocham, ludzi, którzy warci są znacznie więcej niż ja, którzy każdego dnia walczą, wiedząc z góry, że przegrają. Prawda, że mogą mówić o braku 'sukcesu' w najbardziej wulgarnym znaczeniu tego słowa, ale nie oznacza to, że są mniej spełnieni.  

'Jedyne marzenie, jakie warto mieć', mówię jej, 'to marzenie, że będziesz żyć dopóki jesteś żywa i umrzesz tylko wtedy, gdy będziesz martwa.' (przewidywalne? Być może.)
'A to dokładnie oznacza co?' (Podniesione brwi, odrobinę wkurzona.)
Próbowałam jej to wytłumaczyć, ale niezbyt mi się udało. Czasem muszę pisać, żeby pomyśleć, więc napisałam to na papierowej serwetce. Oto, co napisałam: Kochać. Być kochaną. Ciągłe pamiętać o własnej nieznaczności. Nie móc przyzwyczaić się do niewymówionej przemocy i wulgarnej nierówności życia dookoła. Poszukiwać radości w najsmutniejszych miejscach. Rzucać się w pogoń za pięknem aż do jego źródła. Wieczne unikać upraszczania tego, co skomplikowane, i komplikowania tego, co proste. Szanować siłę, nigdy władzę. A przede wszystkim - obserwować. Próbować i rozumieć. Nigdy nie odwracać wzroku. I nigdy, nigdy nie zapominać."
/Arundhati Roy, esej "The end of imagination", tłumaczenie własne


Tak jak wielu z Was wspominałam, miałam kryzys z pisaniem - ogólnie ostatni miesiąc mogę uznać za miesiąc kryzysów. Nie wiem, czy do końca w negatywnym sensie, bo na pewno coś to ze sobą mi przyniosło, ale kryzys to kryzys.

Przede wszystkim: było mi ciężko ogarnąć to, że mam dwa domy, dwa światy, w każdym jakieś oczekiwania, w każdym jakieś zawody. Moja rodzicielka rzekła mi pewnego razu, że jedyną pewną rzeczą w życiu są zmiany i godzenie się z tym faktem można uznać za motyw przewodni tej przerwy świątecznej. W rozmowie z Henningiem przy dzisiejszym lunchu też doszliśmy do wniosku, że cholera, myśl, iż właśnie kończy się Twoje beztroskie dzieciństwo i nie wrócisz już na dłużej do czasów, gdy wracałaś ze szkoły, a w domu czekał na Ciebie obiad, jest przytłaczająca. Świadomość, iż jest się obywatelem świata, a to oznacza, iż dokądkolwiek się pójdzie, trzeba zacząć od nowa, też może tak działać na człowieka. Jak bardzo nie doceniamy dzieciństwa dopóki nie zdamy sobie sprawy, że ta najsłodsza jego część już się kończy. Albo skończyła.

Przerwa świąteczna udała się wyśmienicie. Mimo rozmaitych epizodów, niczego nie żałuję. Czasem trzeba usiąść sobie nad jakąś ławeczką nad panoramą sylwestrowego miasta przepełnionego fajerwerkami i wypłakać wszystko, co leży człowiekowi na sercu. Nie ma w tym nic złego. Ogólnie w płakaniu nie ma nic złego.

Pierwszy dzień w Polsce /fot. Celu
z panną Hausner i Julką w tle /fot. Celu
 Kraków sam w sobie sprawił, że chodziłam sobie po Rynku z pełnym zachwytem patrząc na światełka, pogodę, powietrze (zachwycałam się tym, jak orzeźwiające jest, już w momencie przesiadki do Krakowa w Monachium), samo piękno Krakowa.
Zimowa Floriańska /fot. feelcracow na fejsbuku
I co najważniejsze: mogę usiąść sobie na drewnianych krzesłach w Nowej Prowincji na Brackiej, wziąć do ręki kubek karmelowej herbaty i popatrzeć na ludzi, chłonąć atmosferę. Tak, jak za tym tęskniłam przez ostatnie 3 miesiące.

Za Miśkiem też tęskniłam /fot. Miśku
Pewnego razu gdy szłam do szkoły na chwilkę, przechodziłam Floriańską. Jak zwykle stało tam trochę ludzi z Greenpeace'u, a że szłam środkiem ulicy (a co, w końcu można!) sama, zaczepił mnie jeden. Jak zawsze zgodnie z prawdą opowiedziałam mu aktualne lajf story: że przepraszam, ale go nie posłucham, bo wracam od dentysty, mam sparaliżowane pół ust i w ogóle to jestem głodna, więc sorry. To samo z drugim zaczepialskim.
Natomiast trzeci z nich zapytał o dentystę, a potem powiedział, że jeśli go posłucham przez 5 minut, to mnie uraczy kanapką. Pamiętajcie, że spędziłam 8 miesięcy w internacie, a potem 3 miesiące w Indiach, gdzie nie ma zwyczaju robienia kanapek. Oczywiście, że się zgodziłam.
I tak gadaliśmy przez 20 minut, a ja jadłam kanapkę z szynką. Gadało nam się tak świetnie (nawet nie o Greenpeace, a o Indiach), że na koniec rozmowy postanowiłam dać mu trochę indyjskiego curry, które akurat miałam w torebce (przez ten miesiąc cała moja torba zawsze była pełna prezentów). Tego też mi okropnie brakowało - randomowych "znajomości" z ludźmi na ulicy. Bez obawy, że mnie obrabią, zgwałcą lub będą chcieli coś sprzedać.
Jak zawsze atrakcyjne - ja i Sarah na freewalkingtour (fot. Marcin) - www.freewalkingtour.pl
Wieczór przed wyjazdem z powrotem do Indii szłam sobie pięknie oświetlonym, zimowym Rynkiem, żeby kupić sobie precla, oczywiście z makiem. Pani preclowa zagadała mnie i też nam chwilka zeszła, zanim skończyłyśmy rozmowę. Zachwycałyśmy się tym, w jak pięknym miejscu pracuje - wylot Szewskiej z widokiem na oświetlone nocne Sukiennice.

Zrobiłam się strasznie wrażliwa na to krakowskie piękno. Może to z tęsknoty, może z głęboko gdzieś ukrytego patriotyzmu? Kto wie.



Podczas tej przerwy przekonałam się po raz kolejny, że nie ma dla mnie ważniejszej rzeczy niż to, co tworzę z ludźmi. Problemem, jaki napotkałam, było to, iż zobaczyłam, jak wszyscy są przytłoczeni codziennymi sprawami. Bez jaj, żyłam na ustawicznym haju ludźmi przez ostatnie półtora roku i kiedy wróciłam, patrząc, jak wygląda życie i jak wielu problemom trzeba stawić czoła, nagle całe moje podekscytowanie opadło. I bez tego mojego słynnego entuzjazmu zrozumiałam, jak 90% ludzi przeżywa całe życie. I jak cholernie to jest smutne.
Pamiętam, że podczas jednego z takich kryzysów jechałam do domu autobusem, a w radiu właśnie doszły mnie ciepłe dźwięki gitary. Co to za piosenka? Dżem oczywiście.

"W życiu piękne są tylko chwile,
Dlatego czasem warto żyć"

Do dziś nie wiem, jak Riedel to robił, że coś, co w moich ustach może brzmieć jak pusty frazes, u niego miało tyle prawdziwego, szczerego znaczenia. I wtedy zrozumiałam to lepiej niż ktokolwiek: w życiu piękne są tylko chwile. Nie mogę być na ustawicznym haju ludźmi i nie ma w tym nic złego. Im częściej jednak doceniam takie chwile i sama je aktywuję, tym lepiej dla mnie.

Radosny powrót z Sylwestra z oczekiwaniem półtorej godziny na busa w temperaturze -5 stopni <3 /fot. Kuba N.

Jednym z moich najcieplejszych wspomnień podczas tej przerwy na pewno będzie atmosfera w naszym krakowskim mieszkaniu. Najbardziej lubię, jak jest tak zatłoczone ludźmi, jakbyśmy razem z moją rodziną i moimi dwoma współlokatorami tworzyli zwariowaną familię. W każdym pokoju mieszkania wtedy ktoś jest, każdemu można się wyżalić, ilość niepoprawnych politycznie żartów przekracza poziom alarmowy, a jednak czuje się w tym ciepło. Wtedy oglądasz film z Andrzejem i stwierdzacie, że nie chce Wam się rozkładać swoich łóżek, więc będziecie spać na sofie, gdzie film był oglądany. I wtedy przychodzi Mikołaj, który ogłasza, że nie będzie spał bez Andrzeja (:D) i w efekcie śpisz między dwoma kumplami, a ciasno tam jak cholera. Kochasz strasznie to mieszkanie i atmosferę, jaką ze sobą niesie, ale nader szlachetne uczucia cenisz swój komfort, więc gdy chłopcy już śpią, dyskretnie się przenosisz. I rano dostajesz opieprz, że obudzili się bez kobiety w swoim łożu :D

profesjonalne suszenie włosów z moimi fryzjerami <3

Są takie momenty, niewymówione, ale ogromnie dla mnie ważne. Kiedy ostatniego wieczoru siedzę na kanapie i rozmawiam z Mamą, i koło mnie siada Andrzej. I sam mówi, że chce jeszcze chwilę ze mną zostać, póki jestem.
Kiedy Mama mówi mi, będąc już w półśnie przed wyjazdem na lotnisko o 4 nad ranem, że zapomniałąm podziękować Sewerowi za wniesienie mi walizki na 3. piętro.
Kiedy już na kampusie przy śniadaniu Bianca widzi, że mam spieprzony humor przez przejściowy kryzysik popowrotowy i dotykając mojej ręki mówi TYM tonem: Have a good day, Sonia!
I kiedy idziemy sobie z Szybowskim Szewską, a ja nagle wpadam w zachwyt nad skarpetkami z piernikowymi ludzikami. A Szybowski prędzej czy później mi je kupuje, mimo moich protestów i zastanawiania się, jak można wydać na kogoś 30 zł przed świętami bezinteresownie i nie oszaleć z rozrzutności (co ja bym na pewno zrobiła.)



Albo kiedy przyjeżdża do Ciebie Twój ulubiony norwerski co-year ze swoimi kumpelami z Tajlandii i Szwecji i gracie w Monopoly wieczorem, rzucając w siebie pieniędzmi i popijając wino z więckowskiej piwnicy (cheer for Filek!).

Sarah, ja, Marcin i Lekza ze Smokiem, Który Nie Chciał Ziać Ogniem :C

Takie małe rzeczy. Ale chyba Arundhati Roy miała rację ze swoją definicją sukcesu w życiu.
I zgodnie z nią mogę być totalnie zadowolona z życia.

Nowy Rok z MPK /fot. Mikołaj
Pyk pyk