sobota, 29 września 2012

Ganesh Chaturthi




Moi mili!
Znowu jestem do tyłu o dokładnie tydzień, więc lepiej zacznę od razu :D

Piątkowe lekcje przeminęły tak, jak przemijają piątkowe lekcje wszędzie indziej na świecie: nie myśli się o niczym innym jak o tym, że nadchodzi radosny weekend. Gdy doszła do tego jeszcze wieść, iż conversational hindi jest odwołany z powodu 15/50, nie było innej opcji niż rozpoczęcie śpiewania "Friday" :D
Motywem piątkowych obchodów 15/50 był Peace Day, rozpoczęte wykładem w MPH i kontynuowane dyskusjami na temat konfliktów w różnych miejscach na świecie. W 10 salach w AQ odbyło się w tym samym czasie 10 wykładów prowadzonych przez uczniów i nauczycieli z danych krajów na temat konfliktów i nie tylko - m.in. sytuacja polityczna i stostunki Chin, Japonii i Korei, sytuacja plemion w Kanadzie, polityczne problemy Portugalii w drugiej połowie ubiegłego wieku, Izrael i Palestyna i tak dalej. Ja udałam się na wykład na temat wojen narkotykowych w Ameryce Łacińskiej.
Prowadzony przez Oscara (uczy biologii), Ivana (Meksyk), Harma (Gwatemala) i Jairo (Kolumbia), zaskoczył mnie niesamowicie. Wszyscy wiemy z filmów i tak dalej, że narkotyki w Ameryce Łacińskiej to rzecz na porządku dziennym, ale nigdy nie sądziłam, że aż tak odbija się to na życiu obywateli.
W 2006 roku wybrano w Meksyku nowe władze, które zdecydowały się rozpocząć wojnę z dilerami narkotykowymi. Sytuacja gigantów narkotykowych (tzw. kasteli, rodzin) pod względem podziału terytorium wygląda mniej więcej tak:
Jak powiedział nam Ivan, przed 2006 wszyscy wiedzieli o istnieniu kasteli i całym przemyśle, ale dopóki nie było oficjalnej wojny, każdy robił swoje i nie miało to wielkiego wpływu na społeczeństwo. A przynajmniej nie takiego, jak ma to miejsce teraz.

I trochę statystyki:
Oficjalna liczba ofiar wojny narkotykowej:
62 w 2006
2,837 w 2007

6,844 w 2008

9,635 w 2009

15,273 w 2010

16,466 w 2011
Póki co liczbę ofiar szacuje się na jakieś 55 tysięcy, jednak realiści twierdzą, że prawdziwy wynik może być nawet dwukrotnie wyższy.

Czym się objawiają wojny narkotykowe w krajach Ameryki Łacińskiej? Mamy tu trochę przeciwieństw, bo wszyscy nasi wykładowcy zgodnie stwierdzili, że nie należy się bać podróży do Meksyku ze względu na narkotykowe potyczki. Jednakże Ivanowi zdarzyło się widzieć zwłoki na ulicy w wyniku walk - o tym, jak wieszanie ludzi na mostach z przywiązaną w worku, odrąbaną głową lub też odcinanie dłoni złapanym żołnierzom nie jest już czymś tak nowym w Meksyku, opowiada ten film.
Wszyscy wiemy, że oszustów telefonicznych jest mnóstwo. W Polsce dzwonią do nas z konkursów typu "wygrałeś miliony", w Indiach dzwonią na mój indyjski numer po to, by puścić mi bollywoodzką muzykę (i pewnie naciągnąć mnie na coś, ale nie wiem, JESZCZE nie umiem hindi na tyle, by się zorientować :D), a w Meksyku... W Meksyku członkowie rodzin narkotykowych dzwonią do losowych ludzi, by powiedzieć im, że "mamy twojego syna, więc zapłać tyle i tyle tutaj i tutaj". Ivan opowiedział nam, jak kiedyś do jego ojca zadzwoniono właśnie w tej sprawie - i jak jego ojciec, przerażony, wkopał się sam, pytając "Macie Ivana?!". Jak się można spodziewać, głos w słuchawce odrzekł "Tak, mamy Ivana!". Ivan w tym czasie spokojnie wracał sobie taksówką z innej części miasta do domu, gdy jego ojciec prawdopodobnie przeżywał stan przedzawałowy.
Co w tym czasie robi policja? Cóż. Jeśli meksykańską armię przeznaczoną do walki z bossami narkotykowymi szacuje się na około 50 000, a policji federalnej jest 35 000, daje nam to 85 000 ludzi. Narkotykowe kartele są podejrzewane o posiadanie 'armii' około 100 000 ludzi, plus milionów, milionów dolarów na najnowocześniejsze bronie, metody przemytnicze i tak dalej. Kraje latynoamerykańskie jako narkotykowa potęga produkują narkotyki dla całego świata - nie powinno więc być dziwne do zrozumienia, że najbogatsze rodziny stać na własne statki podwodne, którymi transportują dragi do Australii.
Dziwić również nie powinien fakt, że gdy złapano jednego z największych bossów narkotykowych, w trakcie negocjacji z rządem próbował wykupić siebie, oferując Meksykowi równowartość pieniężną całego kraju (ciśnie mi się na usta komentarz "bo mnie, kur*a, stać"). Meksyk jednak się nie poddał i skazał delikwenta na karę śmierci. Nie zmienia to jednak faktu, że to był jeden z WIELU tak bogatych bossów narkotykowych. Nie wpływa też to w sposób znaczący na panującą w rządzie i w policji korupcję - jeśli statystyczny policjant zarabia miesięcznie około 500 dolarów, łatwo jest wykupić milczenie. A nawet jeśli są trudniejsze przypadki, widok powieszonych ludzi na moście z odrąbanymi głowami w worku powinen przekonać najbardziej asertywne postaci.
Słowem - ten, kto myślał, że w XXI wieku żyjemy w cywilizowanym świecie, gdzie wszyscy osiągnęli już mniejszy lub większy, ale jednak pokój, był w błędzie i jak najszybciej powinien pozbyć się tych smutnych złudzeń.

Po części dyskusyjnej w AQ przenieśliśmy się do MPH na skype z UWC Mostar w Bośni. Do kolacji było jeszcze sporo przerwy, więc ruszyłam w stronę wad w celach integracyjnych, podśpiewując sobie tradycyjnie "Friday" pod nosem i wymieniając uśmiechy ze wszystkimi, których mijałam. Natrafiłam na grupę osób, z którymi zaczęłam rozmawiać, gdy nagle Pema (Tybet) zapytał mnie, czy mam chwilę. Pewnie, że mam! Zwłaszcza, że jak tylko poznałam Pemę na początku roku, powiedziałam mu, że musimy pogadać wkrótce o Tybecie - bo wstyd się przyznać, ale temat znam tylko powierzchownie. Ruszyliśmy więc do treehouse i zostaliśmy tam na najbliższe półtorej godziny.
Pema opowiedział mi o Tybecie, choć przed przyjazdem do UWC mieszkał w Indiach. Pamiętam, jak niedawno z nim rozmawiałam i zwierzył mi się, że nie jest przyzwyczajony do tego, jak na kampusie wszyscy się co chwilę przytulają: Tybetańczycy nie traktują dotyku tak luźno. Teraz siedzieliśmy na poręczy treehouse z pięknym widokiem, wiatr dmuchał nam we włosy, a ja słuchałam.
- Bo wiesz, Sonia, ja trochę nie rozumiem tego, jak niektórzy ludzie tutaj grają kogoś, kim nie są. Nie rozumiem, dlaczego starają się pokazać wszystkim, że są najlepsi. Tam, skąd pochodzę, ludzie są skromni. Wszyscy. I jeśli ktoś jest w czymś dobry, nie mówi o tym.
- Nawet geniusze?
- Nawet geniusze. Jeśli jesteś w czymś dobry, nie musisz mówić o sobie. Inni będą mówić o tobie dobrze. Dlatego jestem przyzwyczajony do siedzenia cicho, jeśli sytuacja nie wymaga odezwania się.
- I tu widać ten kontrast z amerykańską, a nawet z europejską kulturą, prawda? Wydaje mi się, że w mojej części świata jesteśmy zbyt przytłoczeni codziennymi sprawami i sobą, by spojrzeć na innych i docenić ich talenty. A Zachód? Na Zachodzie jeśli nie mówisz o sobie, że jesteś najlepszy, to najlepszy nie jesteś. I kiedy 100 osób krzyczy "I'm the best!" i chce pojechać do MUWCI, osoba, która stoi za nimi i nic nie mówi, nie pojedzie nigdzie. I wiesz, Pema, cholernie jest to smutne. Sama jestem osobą, która krzyczy - i smutna prawda jest taka, że tylko temu zawdzięczam to, że tu jestem. Że umiem wykorzystać swój potencjał w odpowiednich miejscach, że umiem się docenić i zareklamować. I wiesz, sama mam przyjaciół, którzy stoją z tyłu promującego się tłumu - mam przyjaciół studentów, którzy wiodą sobie życie o wiele spokojniejsze od mojego. I smutne fakty są dwa: jeden, że oni do MUWCI nie pojechali, a drugi, że jeśli potrzeba mi przyjaciela, to wiem, że to właśnie oni zawsze tam dla mnie będą - a nie inni 'krzykacze'.
- To samo czuję względem niektórych osób tutaj, w MUWCI. Wiele rzeczy jest tu dla mnie ciężkich do przyzwyczajenia się - zwracanie się do nauczyciela po imieniu uważam za ogromny brak respektu. To samo postawa innych osób - niektóre osoby tutaj postrzegam za nieukazujące szacunku temu miejscu i po prostu nie wiem.
- Chodzi ci o tych, którzy jeżdżą do Paud tylko po to, by się nachlać i wylądować w objęciach z kim popadnie?
- Taa. Ale wiesz, powiedziałem o tym mojemu tacie i powiedział mi, że nie po to tu jestem, by się tym przejmować. Powiedział mi, że kwiat lotosu rośnie w błocie, a sam nie jest zabłocony. Przyjechałem tu po to, by dać z siebie wszystko względem edukacji, bo MUWCI jest dla mnie niesamowitą szansą. I chcę uzyskać tu wykształcenie na tyle dobre, by potem móc zarabiać wystarczająco dużo pieniędzy, by ufundować stypendium dla kolejnych Tybetańczyków. Bo mój naród potrzebuje wykształconych ludzi. [nawiązanie do naszej wcześniejszej rozmowy o Dalajlamie i o tym, jak ludzie winni go traktować by żył jak najdłużej].

Rozmowa z Pemą zadziałała na mnie bardzo inspirująco, natchnęła do myślenia i czułam się usatysfakcjonowana, że w końcu udało nam się odbyć dłuższą i głębszą konwersację, wykraczającą poza "hej co słychać jak życie jakie masz przedmioty". Szczerze przyznam, że w tygodniu, o którym mowa, naprawdę brakowało mi głębszych relacji z ludźmi i odczuwałam swego rodzaju kryzys. Podczas niedawnej rozmowy z Mamą na gg zapytała mnie, wykraczając poza zwykłe 'co tam', czy mam poczucie, że UWC jest tym spełnieniem wszelkich moich marzeń od 12. roku życia, czy sądzę, że jest to moje miejsce na ziemi. Rozmowa z Pemą i dalsze przemyślania utwierdzały mnie w przekonaniu, że tak nie do końca jest.

Kolacja upłynęła w towarzystwie Bianki, Angeli i Himaanschu - kiedy śpiewaliśmy wszyscy w cafeterii "Friday", robiąc pociąg przez cafeterię i zachęcając innych do śpiewania (:D), zobaczyłam Sheilę, moją nauczycielkę World Religions, ze swoim dzieckiem na rękach, wybijającą nam melodię sztućcami na bufecie i uśmiechającą się do nas promiennie. To jeden z takich momentów, kiedy sobie myślisz "Cholera, otaczają mnie naprawdę fajne osoby". I teoria lotosu wg ojca Pemy może faktycznie nie jest taka zła? Myślałam nad tym dużo.

Po kolacji sprawdziłam szybko maila - znalazła się na nim wiadomość od Pelhama odnośnie naszego project week w Waranasi pod koniec października. Dobrze by było zacząć go planować, więc zaprasza nas do siebie na kolację w przyszłym tygodniu.

Wieczorem jakoś tak się złożyło, że zawędrowałam do wady 1, gdzie spędziłam trochę czasu z JuneSoo (Korea) i Wajahą (Indie, Ladakh) - puszczali w pokoju wspólnym Scorpionsów i tak się jakoś zaczęło :D Słuchając godnej muzyki rozmawialiśmy o wszystkim - modnym tematem jest exeat weekend, który wszyscy powoli zaczynają planować. Po rozmowie z chłopakami ruszyłam na chwilę do Gym - chciałam tam pójść od dłuższego czasu, a teraz nie miałam wiele do roboty. Dałam sobie wycisk i stwierdziłam, że będę częściej tam zaglądać. Z powodu tego wycisku nie miałam niestety sił na intensywne uczestnictwo w odbywającym się w Social Centre Multicultural Dance Party - większość piątkowej imprezy przeleżałam na materacu obok Social Centre z Lauren (RPA), Pauline, Eden (Iran) i Raulem (oczywiście Hiszpania). Zdecydowaliśmy się na uczestnictwo dopiero wtedy, gdy impreza z sali przeniosła się do niewypełnionego jeszcze wodą basenu - party hard!
Wykończona tygodniem po prostu leżałam i rozmawiałam z ludźmi - i myślałam, że to najlepsza droga integracji.
Razem doszliśmy do smutnych wniosków, a może po prostu był to Kryzys Piątkowej Nocy: MUWCI jest czymś innym, niż się spodziewaliśmy. Nie umiemy się jeszcze zintegrować i ogólnie mamy doła. Moim przemyślaniom sprzyjało to wybitnie.

"Jak patrzę na to, co się dzieje z określoną grupą imprezowiczów tutaj, myślę nad tym wszystkim. I wiesz, na tym obozie, na CRSie, miałam poczucie, że należę do niesamowitej społeczności. Nie musisz wszystkich kochać, bo wszystkich po prostu się nie da - ale wszyscy się szanują, wyznają podobne wartości względem pewnych rzeczy i czerpią ze swojego camp experience. I to samo myślałam, że jest z UWC - że kandydat tutaj musi spełniać zarówno kryterium intelektualne i społeczne, jak i kryterium wyznawanych wartości. Mam jednak wrażenie, że część z ludzi tutaj spełnia tylko jedno z nich i przez to czuję się tak, jak czuję. Na przykład sądzę, że funkcja wypadów do Paud powinna być przede wszystkim integracyjna - atmosfera jak w polskim pubie, gdzie przy piwie ludzie po prostu się poznają i jest naprawdę spoko. A tu Paud jest głównie miejscem dawania upustu swojemu syndromowi psa spuszczonego z łańcucha i pozbawionego kontroli rodziców - oczywiście dotyczy to tylko części osób, ale generalnie nie służy to niczemu poza najebaniu się i budowaniu 'imprezowych związków'. I ja nie chcę tu mówić "to jest złe i szatan, nie róbcie tego". Chcę powiedzieć, że jeśli już musi, to to powinno mieć miejsce na równi z normalną integracją i poznawaniem się ludzi. Tymczasem kończy się to tak, że mamy tu absolutną wolność względem wzajemnych relacji - i owszem, znam już ich imiona. Ale cholernie ciężko jest poznać ludzi bliżej, jeśli się ich nie poznało wcześniej - integracja tutaj w moim odczuciu jest bardzo pobieżna. W efekcie znasz imiona, nie wiesz o ludziach nic więcej (oprócz ewentualnych ploteczek z Paud) i nawet nie masz wrażenia, że ich ta społeczność obchodzi więcej niż jak gdyby byli w zwykłej szkole. Zresztą, ja tu się czuję jak w zwykłej szkole, bo z częścią MUWCI społeczności nie mam wspólnego nic więcej, niż miejsce edukacji właśnie. I to jest smutne, bo w moich oczekiwaniach to nie była NORMALNA szkoła. Dlatego teraz przeżywam lekki zawód."
Lauren, Eden, Raul i Pauline się tylko zgadzali. Doszliśmy do wniosku, że potrzeba nam jakiegoś integracyjnego eventu z prawdziwego zdarzenia.
Leżeliśmy więc sobie wszyscy na materacu na świeżym powietrzu i automatycznie zrobiło nam się lepiej - bo nie byłam jedyną osobą, która tak to odbiera i przeżywa. I patrzyliśmy na siebie i wtedy Lauren czymś mnie zaszokowała: powiedziała mi, że jestem taka piękna. Generalnie nie mam problemów z kompleksami, ale to cholernie przypomniało mi CRS - bo w Polsce nikt nigdy nie umiał powiedzieć czegoś takiego bez powodu. Tak otwarcie, prosto z siebie.

Wieczorna rozmowa z Mamą trochę mnie podniosła na duchu - jesteśmy tu tylko miesiąc, niektórzy muszą się wyszaleć i popełnić parę błędów, żeby się ogarnąć. Może to też wynika z tęsknoty za domem, potrzeby wpasowania się i tak dalej... Z czegokolwiek to wynika, dno doła i kryzysu zostało osiągnięte. Teraz należało się tylko spróbować od niego odbić.

Sobota rozpoczęła się dosyć dziwnie: obudziłam się o 12:10 jako pierwsza z 4 lokatorek 2 10 L :D Aishwarya poprzedniego wieczoru imprezowała w Paud i na kampusie i jeden rzut oka na łóżko wystarczył mi, by stwierdzić, że przed 14 nie wstanie :D Minjoo siedziała do późna w pokoju obok i też wyglądała na średnio żywą, a Pauline, zapytana o wspólne pójście na lunch odpowiedziała spod poduszki, że w sumie to nie jest głodna. Dobrze czasem wiedzieć, że nie jestem jedynym śpiochem w drużynie :D
Udałam się na lunch bez nikogo z mojego pokoju i na miejscu cieszyłam się sokiem arbuzowym. To jeden z moich ulubionych smaków na kampusie - świeży sok arbuzowy i kawałki papai do pogryzienia. Co do bananów, dziwne to trochę, ale smakowo nie odczuwam różnicy pomiędzy tymi kupowanymi w Polsce a turboświeżymi i naturalnymi tutaj.
Dzień wcześniej wraz z Mary i Amelią zadecydowałyśmy, że w sobotę zrobimy coś ambitnego - albo wyjdziemy za kampus nad rzekę, albo na Internet Hill, w każdym razie - zrobimy cokolwiek i nie zmarnujemy całego dnia :D Po lunchu więc ruszyłam do pokoju Amelii, gdzie spotkałam jeszcze Davida. W czwórkę zagotowaliśmy Maggi, ale szybko spasowałam - po 8 miesiącach życia w internacie naprawdę mam dość zupek chińskich (indyjskich? :D) na długi czas ;) Podczas konsumowania makaronu podjęliśmy decyzję: podbijamy Internet Hill, czyli górę obok kampusu! Nazwa wzięła się z tego, że znajduje się tam wieża satelitarna - doszły mnie jednak słuchy, że na samym Internet Hill internetu nie ma :D Gdy MUWCI zaczynało swoją przygodę z internetowym światem, było to jedyne miejsce, gdzie można było złapać internet w laptopie. Dziś już jednak trochę się pozmieniało.
Ruszyliśmy więc w czwórkę na sam szczyt, rozmawiając o wszystkim i o niczym - Amelia wzięła aparat i ciesząc się tym, że jesteśmy razem, robiliśmy mnóstwo zdjęć. A kiedy już weszliśmy na sam szczyt, widok był naprawdę niesamowity. Doszliśmy do wniosku, że zdecydowanie powinniśmy przychodzić tam częściej.

Gang Dumnych Twarzy

Mary, ja, Amelia i David :)

droga powrotna - idealnie w stronę kampusu, a pierwsza góra w tle to Mount Wilkinson, znana Wam z hiking trip :)
David na szczycie 

Gdy nadszedł czas, żeby się zbierać (o 16 mieliśmy prezentację o bioróżnorodności na terenie kampusu w ramach 15/50), ruszyłam na chwilkę do pokoju, żeby sprawdzić, jak się ma sytuacja. Kiedy tylko zobaczyłam Aishwaryę, wiedziałam, że kac morderca istnieje i w Indiach :D
Prezentacja zapowiadała się całkiem nudno, ale okazała się megainteresująca - dowiedziałam się na przykład, że z 6 najbardziej jadowitych węży w Indiach 5 stwierdzono w ostatnich latach na terenie kampusu :D I o, takie przyjemne cosie też tu podobno mamy.

Na dalszą część 15/50 w tym dniu (dyskusje na temat bioróżnorodności) już niestety nie starczyło mi pasji. Zamiast tego usiadłam w ogródku jednego z domków w mojej Wadzie z Charlotte (USA, Maine), Danielem (Szwajcaria) i Daniyalem (Bangladesz) i po prostu się integrowaliśmy. Okazało się, że im także przeszkadza problem Paud (część z nich popełniła trochę błędów w tych pierwszych tygodniach, których teraz żałuje - a więc Mama miała rację). Z tych tematów przeszliśmy do lżejszych: o domu. Ja opowiadałam o radosnych podbojach mojego kota weterana, Charlotte podzieliła się z nami wybitnie amerykańską historią, kiedy jej kot podrzucił do domu na wycieraczkę martwą wiewiórkę. Tata Ch. bał się jej dotknąć, więc spróbował wziąć ją odkurzaczem - myślał, że tylko się 'zassa' i wtedy ją gdzieś wyrzuci. Wiewiórka się jednak wessała i tata Ch., żeby nie wyjść na tchórza, schował odkurzacz i udawał, że nic się nie stało.
Mama Ch., nieświadoma niczego, próbowała odkurzyć w domu i tu nagle nie działa, coś zatkane. A że był to odkurzacz typu amerykańskiego, nie mogła tego przeczyścić sama - i tak wysłała odkurzacz z martwą wiewiórką w środku do serwisu <3 Słowem, świetnie nam się rozmawiało :D Kiedy teraz na to patrzę, wydaje mi się, że problem Paud paradoksalnie zaczął integrować.

Po kolacji zaplanowany na wieczór Wada Concert miał się odbyć w mojej wadzie. Być może i jest to najspokojniejsza z wad, ale ma swoje plusy: kiedy chcę iść się integrować, idę do innej wady. Kiedy chcę spać, zostaję u siebie. I kiedy jest Wada Concert, to odbywa się u nas ze względu na najbardziej przystępne warunki.
Wada koncert obfity był w występy naprawdę niezłe. W przeciwieństwie do wszelkich występów w MPH ten miał atmosferę bardziej kameralną - gitary, klimacik ogniska, a potem nawet i improwizowane występy (nawet i Never Go To Med Centre :D). Miały miejsce na tym koncercie dwa bardzo ważne dla mnie występy. Kiedy usłyszałam "Wish you were here" to, mimo że Pink Floydzi jeszcze nie są dla mnie sferą muzycznego sacrum, nie mogłam przestać myśleć o tym, jak mi brakuje polskich przyjaciół. Kiedy usłyszałam "Lean on me", jedną z najważniejszych dla mnie piosenek i naczelną piosenkę CRSu, zmusiło mnie to wszystko do myślenia.
Występy z Wada Concert godne polecenia:
MUWCI boys have problems too (może warto najpierw zobaczyć oryginał tej kampusowej piosenki tutaj :D)
Ludo's sexy and he knows it (łał!)
Hotel California
Will's getting serious

Po Wada concert udałam się z Mary do coffee shopu - obie miałyśmy chyba ogólny kryzys i trzeba nam było czekolady (nie jem Oreo, ale czekoladę mogę! :D), więc zażegnałyśmy kryzys nad basenem. Odwiedziłyśmy też Lauren, by pogratulować jej występu (po raz pierwszy odważyła się zaśpiewać publicznie) i razem z Lauren i Marit (Finlandia) leżałam na kanapie, która po Wada Concert wciąż była wystawiona pod gołym niebem i rozmawiałyśmy o wszystkim - również o kryzysach (wiem wiem, ta notka jest monotematyczna :D). Z im większą ilością osób o tym rozmawiałam, tym lepiej się czułam.
Wada Concert afterparty trwało długo - do późnej nocy słyszałam dobiegający z dziedzińca wady dźwięk gitary i śpiewające grupki. W pokoju obok leciało także "I just had sex" oraz bollywoodzki hit kampusu "Sheila Ki Jawani". Jest to chyba jakiś rodzaj harmonii, a przynajmniej tak to dla mnie brzmiało :D

Niedziela rozpoczęła się pysznym brunchem: robiona na moich oczach dosa, makaron, mięso, lasagne, płatki, papaja... Mrrrr!

Plan na niedzielę: celebrowanie Ganesh Festival w fazie finałowej. Nie do końca wiedzieliśmy jeszcze, z czym to się je, ale drugoroczni kazali nam ubrać ciuchy do ubrudzenia i nałożyć na włosy olejek kokosowy. Zwłaszcza na moje, bo mogą mi się zafarbować na różowo :D

O 14:00 zebraliśmy się przy namiocie pracowników kampusu (sprzątacze, administracja, budowniczy wady 5), koło którego na wielkim traktorze ustawione były głośniki i miejsce na figurę Ganesha.

Oczekiwanie - ph. Azyan Hamyd
Gdy już wszyscy zostali przyozdobieni na czołach, figurę Ganesha przy wesołych, religijnych pieśniach wniesiono na traktor. W swojego rodzaju procesji mieliśmy zejść z traktorem za teren kampusu, aż do rzeki - i tam Ganesha zamoczyć. I wtedy z głośników poleciała muzyka, a pracownicy na traktorze otworzyli wielki wór pełen czerwonego i różowego proszku, który zaczęli rozdawać chętnym i nas posypywać. Na początku trochę nieśmiało zaczęliśmy obsypywać się wzajemnie proszkiem, potem jednak puściły wszelkie ograniczenia i rozpoczęła się wielka balanga :D
- Sonia, twoje włosy będą naprawdę różowe po tym wszystkim. Mnie trzymało się do świąt.
- Mnie osiem miesięcy.
- A ja jestem z Indii i mnie się nie trzyma :C


wystarczająco dobre, by było autorstwa Pramoda
Na początku trzymałam włosy związane i uplecione w kok, jednak potem stwierdziłam "Indie: pieprzyć to!" i je rozpuściłam, a przechodzący obok Wael wtarł w nie pełno różu :D Byle równomiernie! W końcu w przeszłości był i róż, i fiolet, i turkus na moich włosach. I ludzie w Europie płacą ciężkie pieniądze za farby, pianki i tonery do włosów, by uzyskać pożądany kolor. A od czego ja tu mam Indie? :D



ph: Alisha Fredriksson
Schodziliśmy drogą w stronę wyjścia z kampusu wolnym tempem, tańcząc, rozmawiając, śmiejąc się i rzucając proszkami. Głośna muzyka z głośników nie brzmiała zbytnio indyjsko, mimo tego, że kierowali nią pracownicy: "Waka-waka", "Wavin' flag" i nawet "Baby" Justina Biebera hucznie zaśpiewane przez wszystkich... Muszę przyznać, że Ganesh Chaturthi w wykonaniu MUWCI to absolutne szczęście samo w sobie :D

Koszulka, którą mam na sobie, swego czasu była biała... (ph. Alisha)
Kiedy doszliśmy do punktu z dostępem do wody z węża ogrodowego i zaczęliśmy się nią polewać, tańczyć, śpiewać i bawić się jeszcze świetniej, czułam w sobie to, o czym mówiła mi Divya z CRSu, gdy podzieliłam się z nią wieściami o Indiach: że tu poczuję, jak ludzie, niezależnie od statusu majątkowego, odnajdują szczęście w małych rzeczach. Taniec, słońce, śpiew, kolor i inni ludzie dookoła rozmawiający i integrujący się w 100% - taak. Raul podszedł do mnie, tradycyjnie przytulił i pocałował w policzek (ach, Hiszpanie ;)) i ujął to w najprostszych słowach: "dokładnie tego potrzebowałaś żeby poczuć się blisko ludzi, prawda?". Taak. Wtedy poczułam tę integrację, której brakowało mi przez cały tydzień.

Party traktor - od lewej Dagmar (Holandia), u góry Mikkel (Dania), Thulani (RPA), Doha (Maroko). ph. Alisha
ph: Azyan
Ludzie tańczyli razem, obejmowali się, przytulali, słowem - atmosfera niesamowita. Kiedy pod wpływem chwili przytuliłam się tak mocno, mocno do Tima i Jaime, poczułam, że chyba właśnie zrozumiałam, po co tak naprawdę mi w życiu potrzebny facet. Właśnie po to, by doświadczać takich chwil w życiu. Razem.

Jak na hinduskie święto przystało, było ono długie - około godziny 17:00 byliśmy ledwie w połowie drogi, gdyż traktor poruszał się okropnie, okropnie wolno. Przy bramie głównej kampusu stwierdziłyśmy z Mary, że wyciągnęłyśmy z Ganesha wszystko, co najlepsze na daną chwilę - i zanim dotrzemy nad rzekę, będziemy już padnięte, zmęczone i niezbyt rozrywkowe. Dlatego też zdecydowałyśmy się wrócić - na wypadek gdybyśmy przegapiły wiele, czeka nas przecież jeszcze Ganesh w przyszłym roku. Wróciłyśmy więc spacerkiem do kampusu, by spróbować ogarnąć i siebie, i ciuchy - po drodze rozmawiając o wszystkim i dobrze się czując w swoim towarzystwie.

Zgodnie z ostrzeżeniami, proszek pozostał na moich włosach :D Ale gdy tylko usłyszałam po wysuszeniu pierwsze "Wow, Sonia, you're so pretty!", stwierdziłam, że to jednak jest MUWCI. Gdybym była w Polsce z całą blond głową zafarbowaną na różowo, na pewno część osób odebrałaby mnie jako emo-cholera-wie-co nastolatkę, zapewne pustą i nie do końca normalną, bardzo pragnącą wyrazić siebie w 'patrz, jaka jestem artystyczna' sposób. Czułam się już tak kiedyś - z turkusowymi włosami na obozie programu DiAMENT (najgorsze wakacje w życiu), gdzie przeważały nastolatki w wieku 13-15 lat typu "wszystkie mamy ciemne jeansy, kolorowy t-shirt, bluzę, jesteśmy chude, mamy rozpuszczone włosy i grzywki na bok, które co chwila poprawiamy. Trzymamy się w stadzie i nieważne, że wyglądamy tak samo, a w ogóle to każda dziewczyna rozmawiająca z chłopakiem na pewno z nim kręci, a Twoje włosy wyglądają okropnie, ale ci tego nie powiem, tylko obgadam tak, żebyś słyszała". Czyli mniej więcej polska przeciętna społeczność gimnazjalna.
W MUWCI jednak czułam się z tym absolutnie swobodnie - raz, że wszyscy blondyni tutaj teraz tak wyglądają, dwa, że tu naprawdę panuje tolerancja na sprawy wyglądu. Plus przecież zawsze mogę je zafarbować.

Po prysznicu ruszyłyśmy z Mary na obżarstwo do coffee shopu - tutejsze fastfoody nie smakują, ale ważne, że są <3 Zawsze w takich chwilach wspominam moją ukochaną współlokatorkę z czasów bursianych, Magdę, i jej zaglądanie do lodówki z wymruczanym pod nosem "Co by tu sobie wpierdolić...". No bo ileż można jeść zdrowe warzywa i owoce z ryżem w kafeterii :C
Na kolacji (o 19:00) spotkałyśmy mnóstwo niewyprysznicowanych jeszcze osób, które dopiero co wróciły z obchodów święta - cudnie było patrzeć na purpurowe postacie, jednak 5 godzin tanecznej procesji po całym tygodniu aktywności zdecydowanie przekroczyłoby moje możliwości :D

Dzień zakończył się wyjściem razem z Mary, Pauline, Elżbietą (Czechy) i Himaanschu (Mauritius) do wady 1 do pokoju Priyanjali na herbaciano-papajowe party. Rano w kampusie odbył się targ warzyw i owoców z Gomukh Farm (tych samych, które produkują uczestniczący w tym Triveni), na którym Priyanjali nakupowała rozmaitych rzeczy i nie miała co z tym zrobić, dlatego zaprosiła nas do siebie :D Integracja przy herbatce i papai to idealne zajęcie na niedzielę. Jak się okazało, Priyanjali zachwycona była smakiem herbaty truskawkowej, którą przyniosła Elżbieta - P. jako obywatelka Indii stwierdziła, że u nich nie ma herbat smakowych. Wybór ponoć kończy się na zielonej, czarnej i jakichś tam dwóch innych. Było to dla mnie nie do uwierzenia - hej, przecież jestem w Indiach! Darjeeling i tak dalej... Jednak kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, to w sumie skąd herbata malinowa miałaby tu się znaleźć? Wiem, że w Punie byłam tylko w jednym sklepie, ale fakt faktem, nie widziałam tam herbat smakowych. Czy wynalazek herbaty czekoladowej czy też tych wszystkich, które widujemy w herbarciarniach, miałby rację bytu w Indiach? Kiedy opowiedziałam jej o tym, jak w Polsce w domu i w bursie dysponowałam kolekcją herbat smakowych (KARMEL! Miśku, pozdrawiam serdecznie :*), wymusiła na mnie obietnicę, że jej w styczniu przywiozę smakowe.
...Hindusce przywozić herbatę z Polski... no cóż :D
ph: Alisha
ph: Alisha

9 komentarzy:

  1. Fajny wpis, naprawdę dobrze się czytało. Chętnie usłyszałbym coś więcej o owym Pemie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niesamowite to wszystko!!! Internet hill na ktorym tylko kiedys byl internet.. moj drugoroczny z MUWCi Pawel Zagorski zawsze mi opowiadal o tym jak to oni byli pionierami! I nie mieli do konca pewnosci czy pierwszorocznych beda miec bo szkola byla w stanie rozsypki.. a tak w ogole to Twoj Vinay tez jest z tego roku ;P wiem bo wymienislimy kilka emaili na temat uczenia historii w IB.. mam nadzieje ze mi wybaczysz :D Pozdrawiam, So.M.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Vinay mi powiedział, że a friend of mine wrote him a couple of days ago, więc nic się przede mną nie ukryje, Bejbe! :D

      Usuń
    2. HA! No tak.. moglam sie byla spodziewac..

      Usuń
  3. Ach no i jeszcze musze napisac cos z perspektywy CRS+UWC. Zupelnie sie z Toba zgadzam, ze na CRS byla prawdzia intergracja.. i szkoda ze w UWC nie ma tego samego modelu, ale zauwaz ze CRS nie jest co-ed.. wiec oczywiscie ja zwalam wine na facetow ;P ale tak naprawde to UWC ma to do siebie ze to jest "real life" a CRS to taka utopia zawieszona gdzies w lecie, gdy nie ma lekcji i akademickich wyzwan.. dla mnie te wszystkie elementy maja wplyw na to jaka w rezultacie tworzy sie integracja. Ale z tego co piszesz to Ty jestes na forefront tej integracji. Ucze sie od Ciebie jak to sie robi: herbatki, zupki, frytki achhhh wspaniale zycie!! M.S.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, że CRS nie jest koedukacyjny, ale wydaje mi się, że problem nie polega na wspólnym życiu obu płci, a na tym, że praktycznie nie mamy tu żadnych zasad. Dla mnie na przykład nowością jest to, że zachowań młodzieży się nie komentuje otwarcie, nauczyciele i dyrekcja wiedzą, jak to wygląda, ale kładą odpowiedzialność za to tylko i wyłącznie na nas. Nie ma moralizatorskich wykładów, nie ma kogoś, kto jak rodzic stoi nad nami, nie ma pozycji "jak mama się dowie, będzie przesrane". To mnie dziwi i w tym nie mogę się odnaleźć - bo żeby rodzice się dowiedzieli, trzeba zrobić coś na naprawdę wielką skalę. Też postrzegam CRS za letnią dwumiesięczną Utopię, ale oczekiwałam podobnych wartości od UWC i na tym się przejechałam mocno, mocno.
      A co do integracji: dziecko z bursy wie, że nic tak nie integruje jak wspólne jedzenie :D

      Usuń
    2. Myslalam troche nad tym co by Ci tu napisac.. nic madrego nie wymyslilam :) Jedynie chyba to ze wydaje mi sie ze zasady w UWC sa ale o bardzo szerokopojetej moralnosci.. tzn "nie rob tych rzeczy na wielka skale bo wylecisz" a wszysko inne.. mozna. Jestem chyba juz troche stara bo dla mnie autorytet nauczycieli/rodzicow wydaje sie wlasnie zmiejszac rozwoj i zdobywanie doswiadczenia i w ogole ja zawsze wolalam miec mniej supervision, po prostu wiedzialam ze bede odpowiedzialna i nie zrobie czegosc glupiego a z drugiej strony wolalam zeby za bardzo mi nie doradzano bo kazdy w koncu ma indywidualne doswiadczenie.. No bo ja jestem indywidualistka, nie, w Stanach w koncu siedze ;) ale juz nawet na pierwszym roku ciagle mnie dziwilo, ze w UWC sa ludzie, ktorzy tak nie podchodza do sprawy, tylko wlasnie DLATEGO ze nie ma surowych zasad, zachowuja sie jak szalency. No ale moze lepiej (jesli juz musisz) to szalenstwo z siebie wyrzucic w tym wieku? Potem jest trudniej zwariowac, believe me! Moje 31 lat jest na dowod :D

      Usuń
  4. jestem jestem i czytam czytam!

    OdpowiedzUsuń
  5. kiedy bedzie nowy wpis? MS

    OdpowiedzUsuń