środa, 12 września 2012

Life's good.

Wszyscy czytają, nikt nie komentuje - a pfyf! (swoją drogą, zapfyfałam dzisiaj do Angeli, dziewczyny z mojej Wady z Chin. Pół dnia próbowała nauczyć się pfyfać, ale nie umie tego po prostu odtworzyć :D) Tak więc - dajcie znać, ekhem ekhem!

Czwartek rozpoczął się od L&L - dyskusja o Persepolis, zadanie domowe: zbadać tło historyczne rewolucji w Iranie. Naprawdę polecam zarówno komiks, jak i film - choć mnie, osobiście, bardziej przypada do gustu komiks. Dalej math studies i rachunek prawdopodobieństwa - Vinayowi naprawdę zależy na tym, żebyśmy wszyscy to zrozumieli. I nawet ja to rozumiem! :D (słyszysz, Dagmara? słyszysz, Rosiewicz? :>) Historia - dalsze omawianie konfliktu Palestyny z Izraelem. I w czasie long block pierwsze Global Affairs: szkolna dyskusja na temat tego, co jest lepsze: multikulturalizm czy asymilacja? Niestety, wśród uczniów czuć już było zmęczenie życiem i szkołą, więc mnie osobiście dyskusja nie przypadła do gustu w ogóle. Inna sprawa, że nie należę do osób, które lubią dyskutować na tematy, w których mają jasno określone zdanie i nie widzę potrzeby konfrontowania go z opiniami innych osób, jeśli nie ma to na celu zmiany czegokolwiek lub wprowadzenia zacnych rzeczy w moje lub ich życie. Zwłaszcza, jeśli dyskusja opiera się na tym, iż kilka osób mówi to samo lub gdy jestem przemęczona (tak, nawet mnie się to zdarza :D). Nie wiem, czy Global Affairs są obowiązkowe, ale zobaczymy. Dobrze czasem pomilczeć i przez półtorej godziny po prostu się zrelaksować.

Po zajęciach szkolnych stwierdziłam, że skoro nie umiem i nie bardzo leży w kręgu moich zainteresowań współpraca z dziećmi i niepełnosprawnymi, spróbuję off-campusowego Triveni Gomukh Farm. To znajdująca się 20 minut od szkoły (jeepem) farma organiczna, na której społeczność MUWCI pracuje w szklarniach (niekiedy samodzielnie zbudowanych wcześniej :D), przy sadzonkach i tak dalej. Nie mogę powiedzieć, że nie było fajnie, gdy byliśmy oprowadzani po farmie i widziałam rosnące ziarna kawy i inne rośliny. Nie chcę też być wybredna i marudzić cały czas, ale nie do końca Gomukh Farm zafascynowało mnie na tyle, by wziąć w nim udział na stałe. Na wsi spędziłam trochę czasu swego dzieciństwa, ogródek i chwasty plewiłam nawet i w Brzesku czasem, nie cieszy mnie rosnąca marchewka nawet mimo moich ekologicznych pasji (ale kompost dalej jest super! :D). Sprawa przedstawia się następująco: tutaj mamy w cholerę rozmaitych zajęć Triveni i wszystkie są super, kwestia tylko wyboru priorytetów. I Gomukh na pewno do moich priorytetów nie należy, gdyż już to kiedyś robiłam.
Nie mogę jednak powiedzieć, że nie było magicznie, gdy usiedliśmy w 25 osób z właścicielem farmy pod wielkim blaszanym dachem, a monsun (w MUWCI chyba nie mamy tak obfitych deszczy dlatego, że jesteśmy na wzgórzu) walił mocno w blachę, naprawdę silną, wietrzną ulewą. Popijaliśmy świeżo zrobiony sok z marakui, a właściciel namówił nas na chwilkę medytacji w tym klimaciku: i tak śpiewałam pierwszy raz w życiu piosenki z Hari Kriszną :D Naprawdę nastrojowe przeżycie.
Jeszcze kiedy wspinaliśmy się polną drogą na farmę, szłam z Davidem i omawialiśmy coś, a on, jak to Latynosi mają w zwyczaju, objął mnie w talii (zrobiliście się strasznie czuli na to słowo po ostatnim poście :D). Szliśmy więc objęci i rozmawialiśmy o czymś, kiedy z lewej strony wyprzedził nas Liam i poinformował, że "to jest właśnie idealny przykład braku wrażliwości kulturowej". Zajęło nam chwilkę, zanim zrozumieliśmy, o co mu chodzi: w Indiach nie przystoi się obejmować ani trzymać za ręce, a już zwłaszcza całować publicznie - i choć dookoła nas nie było nikogo z miejscowych, nasze przyjacielskie objęcie się mogłoby zgorszyć ludność. To było dla mnie strasznie trudne, bo jako Europejka i dziewczyna z MUWCI przywykłam do tego, że co chwila z kimś się obejmuję, przytulam czy całuję w policzek. Dla mnie jest to całkowicie normalne i kiedy Liam zwrócił nam na to uwagę (jest szczególnie nastawiony na Indie jako kulturę i chłonie to wszystko), poczułam się, jakby skarcono mnie za to, że jem widelcem. Kiedy rozmawiałam o tym kilka dni później z Henningiem, przyznał mi rację: dla nas jest to całkowicie normalne w codziennym życiu, dlatego nam tak ciężko na to zwracać uwagę, gdyż są to po prostu ludzkie interakcje. W tamtej chwili naprawdę cieszyłam się, że jestem w międzynarodowej szkole, a nie w Indiach samych w sobie. Mogłam zachować proporcje między normalnym życiem a poznawaniem danego kraju. Zachować je na tyle, by wciąż czuć się jak w domu.
Zresztą, na kampusie takie rzeczy nie grają roli i na samej farmie co chwila albo Ru-fei podzielił się ze mną parasolem, albo Harm złapał mnie, gdy poślizgnęłam się na błocie, albo Alexander objął mnie w swoim płaszczu przeciwdeszczowym, żebym nie zmokła (bo, oczywiście, zepsuł mi się tuż przed wyjazdem na farmę parasol). Ciężko mi się odzwyczaić od interakcji damsko-męskiej, gdyż traktuję ją na równi z interakcjami tych samych płci.
Droga powrotna upłynęła mi na wesołej konwersacji z Mary i Haruną (Japonia): jak wiadomo, w Tajlandii jest mnóstwo transseksualistów. Ale o tym, że wypełniając papiery imigracyjne do Tajlandii w formularzu pod hasłem "płeć" są 3 opcje (kobieta, mężczyzna, obydwa powyżej), nie miałam pojęcia :D Haruna zastanawiała się, do której z łazienek chodzą transseksualiści, a my szłyśmy boso polną drogą ze względu na ogromne kałuże po ulewie (pozdrawiam mojego lekarza medycyny tropikalnej, który kazał mi unikać chociażby dotykania wód słodkich <3).

Po powrocie na teren kampusu i kolacji w MPH odbyła się prezentacja Fire Service Triveni. Tak, moja szkoła ma własną drużynę pożarniczą :D W okresie letnim często zdarzają się na obrzeżach kampusu pożary - drużyna pożarnicza ma za zadanie wypalać trawę tak, by ogień z terenów sąsiadujących z kampusem nie miał szansy się tu przedostać, a w najsuchszym okresie być zawsze gotowym na to, że trzeba będzie na sygnał syreny alarmowej porzucić wszystkie zajęcia (jak nam powiedzieli, nie dotyczy to pisania matury IB :D) i ruszyć w dane miejsce. Część czytelników na pewno wie o mnie, że mam Kompleks Ratowania Świata jako osoba okołomedyczno-pożarniczo-policyjna, więc słyszeli o moich aspiracjach do zapisania się do drużyny Ochotniczej Straży Pożarnej Brzeska :D Ci, którzy nie słyszeli, mogą jedynie sobie wyobrazić moje początkowe zafascynowanie Fire Service tutaj.
Prezentacja FS jednak odwiodła mnie trochę od tego zamiaru: patrząc na to, jak ogromnie się temu poświęcają (po ogłoszeniu wyników testów albo zostajesz na 2 lata, albo oddajesz miejsce komuś innemu) stwierdziłam, że to trochę za dużo. Nawet jeślibym przeszła testy sprawnościowe (dużo biegają i muszą być silni, by wspinać się po stromych stronach wzgórza na wypadek gdyby ta mniej stroma się paliła - ze wspinaczką i siłą w rękach i nogach jako perkusistka nie mam problemu, ale to bieganie...), 2 lata takiego poświęcenia gdy dookoła dzieje się tyle innych rzeczy... Zawsze miałam problem z poświęceniem się jednej rzeczy w 100%, więc teraz chyba też by to nie wypaliło.
Stwierdziłam: pójdę na testy sprawnościowe i zobaczymy. Słysząc ich opowieści o tym, jak w zeszłym roku zdarzył się tydzień, gdzie codziennie był pożar do gaszenia - i to ogień wysokości człowieka, a sprzętem gaśniczym jest jedynie pożarnicza łopata - nie czułam się lepiej, ale nabrałam ogromnego szacunku do drugorocznych, którzy aktualnie są w drużynie. Łał.

Po spotkaniu Fire Service i ich zaproszeniu nas na testy sprawnościowe w przyszłym tygodniu ruszyłam do Space na zajęcia z tańca brzucha. Taniec to zdecydowanie coś, w co chcę wkroczyć w tym roku w świecie Triveni! Niestety, jestem trochę rozdarta: bellydance odbywa się w tym samym momencie, co Dance&Improvisation Flashmob - a to jedyne off campusowe zajęcia, które mi zostały do wypróbowania. Co najlepsze: nie ma tam nic oprócz robienia tanecznych flashmobów w Punie, czyli superzabawa bez dzieci! W chwili, kiedy brałam lekcje tańca brzucha, oni uczyli się układu do Gangham style, który zaprezentują za 1,5 tygodnia w Pune. Jak się, na szczęście, potem okazało, wciąż mają niezadowalającą ilość ludzi i mogę do nich dołączyć :)
Jak się można domyśleć, wróciłam do pokoju na noc padnięta.

Jako Multimedialny Przerywnik wstawiam filmik autorstwa Johna Roya poświęcony Orientation Week:


A co się działo w piątek? Piątek był moim najwspanialszym jak dotąd dniem w MUWCI! :D
Dzień rozpoczęłam decyzją: nie chcę teatru jako przedmiotu, więc nie muszę iść na zajęcia o 7:30. Zamiast tego (tak, wstałam wcześniej niż powinnam!) poszłam do biura transportu zarezerwować bilety dla mnie, Mary, Pauline, Aishwaryi i Amelii na wyjazd do Pune, który miał się odbyć następnego dnia. Stwierdziłyśmy wspólnie, że nie wstaniemy na autobus o 8:30: kupiłyśmy więc bilety na 14:45.
Jeśli zaś chodzi o smutne wieści, dowiedziałam się, że pierwszoroczna z Omanu dziś wyjechała do domu - nie zdążyłam chyba nawet jej poznać mimo, iż była w mojej Wadzie. Ja rozumiem, że pierwszy czas tutaj może być ciężki - szok kulturowy i tak dalej, no, dosłownie wszystko. Ale uważam też opuszczenie kampusu nie spędziwszy tu nawet miesiąca za cholernie egoistyczne - ów dziewczyna była stypendystką, a tego stypendium teraz raczej już nikt nie dostanie (czas oczekiwania na wizę i tak dalej...). Nie wiem, pewnie nie mnie oceniać - ale fakt, że ktoś inny mógłby tu się świetnie rozwinąć na jej miejscu naprawdę mnie irytuje.

Kiedy pod koniec math studies Vinay pożegnał nas życzeniami miłego weekendu, zdałam sobie sprawę, że naprawdę go mam! Wydawało mi się to strasznie dziwne, bo dalej nie pogodziłam się z tym, że teraz szkoła, dom i miejsce spotkań towarzyskich to ten sam teren. Zastanawiałam się więc, czym różni się weekend MUWCI od dni roboczych, skoro i tak widuję się z nauczycielami na kampusie, w cafeterii, wszędzie. Jak się przekonałam chwilę potem, weekendy różnią się przede wszystkim tym, że wszyscy mają czas się integrować :)

Szłam więc sobie na lunch z chłopakami i nawet udało mi się ich zarazić ideą MUWCI Perfect Day: nie pada, nawet świeci słońce, nie jest za ciepło ani za zimno, idziemy na lunch, mamy piątek i nie musimy robić absolutnie nic! :D Życie wydaje się takie cudowne w tych momentach.
Szybciutko po lunchu ruszyłam na pierwsze spotkanie Film Clubu (Triveni), na którym przekonałam się, że to będzie udany rok pracy: nauczę się w końcu robić, obrabiać i edytować filmy, a więcej okazji do kręcenia filmów niż tutaj, w Indiach i w MUWCI, chyba nikomu nie trzeba :) Film Club zdecydowanie jest wysoko na liście moich priorytetów. I przypomina mi cały czas o Barrym Purvesie i festiwalu "Etiuda&Anima". Dobre czasy! :D

Wracając ze spotkania wpadłam do coffee shopu i kupiłam wszystkim moim trzem współlokatorkom po batoniku, a sobie colę - stwierdziłam po raz kolejny, że dobre dni trzeba celebrować! :D Zostawiłam im je na biurkach z karteczką "Mam dzisiaj świetny dzień - mam nadzieję, że Ty teraz też :D". Wyjęłam również z mojego pudełka z papeterią kartkę z Kukartki kupioną jeszcze w Polsce (jak wiecie, mam zwyczaj kupowania kartek urodzinowych i tych mniej okolicznościowych na zapas) i stwierdziłam, że w końcu popracuję nad kontaktami z Weroniką, która już mi się poskarżyła, że nigdy nie ma mnie w Wadzie kiedy przychodzi mnie odwiedzić i w ogóle to mało rozmawiamy :C Napisałam jej więc miłą kartkę dla Najwspanialszej Drugorocznej Na Świecie (bo bez kitu, pomaga mi we wszystkim) i wsadziłam w drzwi jej pokoju. Potem spotkałam Davida i leżeliśmy sobie niedaleko coffee shopu, grzejąc się w słońcu i głaszcząc kotka (KITTEN! *w*). Wybierałam się za chwilę do Art Centre na pierwsze spotkanie Triveni Liama "Best of waste", czyli ekologiczne przetwarzanie rzeczy już, wydawałoby się, nikomu niepotrzebnych, w rzeczy codziennego użytku. Zmobilizowałam więc Davida, żeby poszedł ze mną i tak chodziliśmy po kampusie z Liamem i resztą, patrząc na rzeczy takie jak leżące koło art centre dachówki i zastanawiając się, co można z nich zrobić. Potem ruszyliśmy do Wady Liama i pokazał nam własnoręcznie wykonany regał z bambusa oraz stojaki na głośniki. Zafascynowało mnie to niesamowicie i stwierdziłam, że mogłabym spróbować stworzyć własny organizer na biurko (na moim domowym biurku pełno mam półeczek i szufladek, tu mam tylko płytę i cierpię), ale znowu wyszedł konflikt priorytetów. Zobaczymy, jak wyjdzie.
Jeśli miałam dzień poprawiania relacji, to nie mogłam zapomnieć o mojej Drugiej Ukochanej Drugorocznej - odbyłam z Karoliną długą rozmowę przeplataną ploteczkami i informacjami kampusowymi. To wspaniałe, że mogę tak bardzo liczyć na nie obie. A nie każdy tutaj ma tak wspaniały support! :D
Wieczorem umówiłyśmy się z Weroniką i dziewczynami z naszej części Europy na Slavic Dinner. Niestety część niedomogła i w efekcie spotkałyśmy się w common roomie wady 1 jedynie z Lujzą ze Słowacki (słowacko-czeskie korzenie). Plan na dinner? PIEROGI!!! :D Tęskniłam już porządnie za polskim jedzeniem, a moja Złota 2nd Year zdobyła wszelkie składniki. W z początku pustym common roomie zaczęłyśmy więc gnieść ciasto, kroić cebulę, obierać ziemniaki i tak dalej - a z czasem odwiedzało nas coraz więcej ludzi. Kiedy zaczęłyśmy lepić pierogi, pomagał nam Harsh, Daniel (Bangladesz) i Tulani (Afryka). Wero poprosiła mnie, żebym znalazła w jej laptopie jakąś polską muzykę, Lujza miała zaraz puścić słowacką. I tak poszła cała playlista dobrze nam znanej, polskiej muzyki: "Dzień dobry kocham Cię", "Radio Hello" i tak dalej. Lepiąc pierogi, śpiewając dobrze nam znany tekst i gadając po polsku z dziewczynami wtedy, kiedy nie było przy nas chłopców, czułam się wspaniale. Kiedy zobaczyłam, jak Harsh pilnuje pierogów, by nie wykipiały, i wybija rytm "Radio Hello" nogą, byłam przeszczęśliwa :)
Pierogi pochłonęliśmy z jogurtem i cebulą w piątkę, a jeszcze dużo zostało. Kiedy teraz o tym myślę, robię się naprawdę głodna :D Gdy zwierzyłam się Werze, jak ja tu tęsknię za mięsem, które ma w sobie więcej mięsa niż kości, powiedziała coś pięknego:
- A przecież możemy kupić filety w wioskach i zrobić schabowe! :D Na przykład jutro.
- Tak, może jeszcze rosół? Bo przecież niedziela! :D
Plany co prawda zostały przełożone na inny termin, ale to jest zacna rzecz. Może poza tym rosołem, choć Wera ponoć ma kostki rosołowe :D

Po konsumpcji okazało się, że Lujza ma jeszcze coś, co przypomina dom: słowacką śliwowicę! Kiedy o tym powiedziała, myślałam, że ją uduszę ze szczęścia. Po kolacji w babskim gronie udałyśmy więc się do pokoju Wery na degustację scalającą Slavic Dinner w całość. Położyłam się na łóżku, gadałam z dziewczynami w moim języku, słuchałam "Piła tango" i czułam się przeszczęśliwa od stóp do głów. Oczywiście część degustacyjna nie zawierała części upojenia alkoholowego i zupełnie nie o to tu chodziło. Ale czułam się tak dobrze i przywołałam w głowie słowa jednej z absolwentek UWC, które usłyszałam na 3. etapie rekrutacji: "nigdzie nie poczułam swojej tożsamości narodowej tak, jak w UWC". Dokładnie.
I czułam się tak dobrze, kiedy Wera powiedziała mi na dobranoc, że mnie kocha :)

W międzyczasie zawędrowałam z Himaanshu, Priyanyali i Jairo do domku na drzewie, a także pouczyłam się trochę hindi. Stwierdziłam, że w sumie byłoby super wziąć hindi zamiast teatru. Gdy powtarzałam w tym języku "Może i jestem biała, ale nie jestem głupia" (:D), stwierdziłam, że to by był naprawdę super pomysł.
Co jeszcze wydarzyło się tego dnia?
Nieco zdenerwowana tym, że Aishwarya i Mary uczą się już do SATów (egzaminy poza maturą IB). Moja wiedza na ich temat była mniej więcej taka, że coś takiego istnieje i trzeba to zdawać na zagraniczne uniwersytety. W swoim zmartwieniu udałam się do biura Kelly, doradcy uniwersytecko-gap-yearowego, i opowiedziałam jej o tym, że mam zamiar po MUWCI wziąć rok przerwy, spędzić go spoko i dopiero potem pójść na studia. Czy orientuje się może, czy w Nowej Zelandii i Australii są dobre stypendia? Stwierdziłam, że tam mnie jeszcze nie było, i fajnie byłoby tam studiować.
Jak się dowiedziałam, UWC celebruje gap years i na pewno pomogą mi znaleźć odpowiedni plan na ten rok. SATami nie powinnam się jeszcze przejmować, bo zwykle większość ludzi bierze je w 2. klasie, a poza tym potrzebne są na amerykańskie uniwersytety (a ja nie wiem nawet, czy chcę studiować w Stanach). A skoro biorę gapa, to absolutnie nie ma pośpiechu i nie muszę zdawać ich teraz.
Co do Australii i Nowej Zelandii, u nich raczej jest słabo ze stypendiami. USA daje stypendia, ale trzeba SATy, ale nie trzeba brać określonych przedmiotów. UK daje mniejsze stypendia, na część nie trzeba SATów, ale trzeba brać określone przedmioty. Reszta świata ma własne problemy i ze stypendiami trochę ciężko. Ale dalej ta Nowa Zelandia chodziła mi po głowie.
Spotkanie z Kelly jednak mnie uspokoiło i naprawdę wiedziałam, że jest w tym profesjonalistką.

Późniejszym piątkowym wieczorem w Space oglądaliśmy "Lśnienie". Space oprócz funkcji teatralnej i tanecznej pełni także funkcję kina, gdzie wszyscy biorą kocyki i karimaty i leżą na podłodze przed projektorem. Co jeszcze może sprawić, że Twój dzień jest perfekcyjny, jeśli masz słońce, ludzi, muzykę, jedzenie i Jacka Nicholsona?
Otóż - może być jeszcze lepiej! :D Po projekcji filmu miałyśmy małe babskie spotkanie z dziewczynami 1st year i 2nd year na shishy miętowo-arbuzowej. Nauczyłam się koreańskiej metody puszczania kółeczek z dymu i świetnie, ale to świetnie się bawiłam w towarzystwie wspaniałych dziewczyn, kampusowych opowieści, Oreo i Coca-Coli.
Mój perfekcyjny piątek podsumuję jedynie wspaniałym video z udziałem Mary. I oto jest: filmik

:)

6 komentarzy:

  1. jeśli wybierasz się na coś okołohumanistycznego, to większość uniwerków w UK (łącznie z Oxbridge) prosi o egzaminy z czegokolwiek humanistycznego/społecznego/językowego, to się tyczy również polskiej matury (:

    OdpowiedzUsuń
  2. "Stwierdziłam, że tam mnie jeszcze nie było.." oh Sonia. :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nowa Zelandia, Nowa Zelandia, Nowa Zelandia! :D

    Soniu, jesteś dzielnym patriotą propagującym polski język i kuchnię w świecie, bardzo zacnie!

    Celu

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej Soniu:)
    Wiem, że to upierdliwe i dodałoby Ci roboty - ale nie udałoby się zrobić jakiegoś małego słowniczka, który by się wyświetlał gdzieś np. po prawej stronie bloga? Łatwo się pogubić w tych wszystkich angielskich skrótach, tamtejszych nazwach i imionach nawet będąc tak wiernym czytelnikiem jak ja:) Albo przynajmniej jakaś notka, czy coś, w której byliby prosto i konkretnie wymienieni aktorzy i ich narodowości oraz miejsca akcji, jak na początku dramatów:) (takie tylko moje przemyślenia, może inni się w tym nie gubią, nie wiem:P)

    Pozdrawiam, miło Cię czytać taką szczęśliwą:)
    P.S. Życzę pomyślnego rozwoju wątku miłosnego z Weroniką i liczę na to, że zaowocuje ciekawymi wpisami.:)

    OdpowiedzUsuń
  5. http://www.bbc.com/travel/feature/20120907-best-student-cities-melbourne o na przyklad! pozdrowka, Sobur.

    OdpowiedzUsuń