niedziela, 17 lutego 2013

Al Jazeera i igły w motylach

Było piątkowe popołudnie, gdy stwierdziłam: "Hej, to świetny czas na spacer do okolicznych wiosek!". Aspiracja odkrywania okolicy budzi się zwykle w umyśle wypoczętym - a mój, po tygodniowych przeżyciach z zapaleniem pęcherza i siedzeniem w pokoju, potrzebował się wyrwać z kampusu.
Ruszyłam na poszukiwanie towarzysza tego wojażu, niestety wciąż zapominałam, że Theatre Season trwa i w związku z tym nie mam przyjaciół :D Przejście po wadach utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma z kim pójść. "Trudno", pomyślałam. Czas na samotną eksplorację!
Ruszyłam więc krętą drogą do głównej bramy kampusu, część przemierzając asfaltem, a część skrótami desantowymi w krzaczorach, które na początku roku pokazała mnie i Pauline Weronika. Do bramy jest kawałeczek drogi (20 minut w jedną stronę), kiedy więc wylądowałam przy niej i przywitałam się uśmiechem i "namaste" z ochroniarzami, stwierdziłam "cholera, ale bym sobie poszła dalej!". Wylogowałam się więc z kampusu za pomocą wpisu w książce i przekroczyłam bramę. W którą stronę pójść? W lewo Paud, ale do Paud 7 kilometrów. Na taki 14-kilometrowy spacerek nie miałam ochoty (nie przesadzajmy z moją pasją odkrywania świata :D), więc stwierdziłam - prawo, do Khubavali!
Przeszłam 20 metrów, gdy z naprzeciwka jechał ciężarówko-samochód dostawczy. Kierowca, przejeżdżając, zaczął na mnie krzyczeć w hindi. Wtedy dopiro uświadomiłam sobie, że mam niezakryte ramiona (miałam na sobie kostium jednocxęściowy) i może wyjście do Khubavali to nie jest najlepszy pomysł. W Indiach należy zdecydowanie brać pod uwagę różnice między miastami (Pune - nikogo zbytnio nie obchodzi co mam na sobie, ale człowiek czuje się znacznie lepiej, gdy nie przegina z ubiorem), miasteczkami (Paud - zdecydowanie dobrze wyglądać przyzwoicie, ale wciąż ludzi jest całkiem sporo, więc nie ma się poczucia "jestem główną atrakcją w regionie") a wioskami (Khubavali - gdy wracaliśmy z hiking trip przemierzając tę wioskę, byliśmy zdecydowanie sporą atrakcją). Wszędzie trzeba się jednak liczyć z tym, że niebieskie oczy, blond włosy i rzadko opalająca się skóra są tutaj wystarczająco atrakcyjne, by cieszyć oko, a niekiedy i aparaty fotograficzne. Oczywiście, proporcja zdjęć na zrobienie których wyraziłam zgodę w kontraście z tymi, które są robione z marszu,wynosi jakoś 1 na 10 ;)

Zrobiłam więc 20 metrów wstecz i wróciłam na teren kampusu. Może i dobrze, bo w drodze zachodziło już słońce. Miałam zamiar iść cały czas asfaltem, gdyż przemierzając krzaczory ominęłam jedno z moich najbardziej ulubionych miejsc na kampusie - w pewnym momencie drzewa nad drogą magicznie się rozstępują i widać całą przepiękną dolinę Mulshi, a w tle zachodzi słońce. Ktoś mądrze postąpił i ulokował w tym miejscu ławeczkę. Akurat wracając ze spaceru zastałam tam Cyrusa i jego żonę, którzy zaprosili mnie do posiedzenia z nimi.
Rozmawialiśmy dosyć długo, a ja dowiedziałam się, że są tutaj od pierwszego roku istnienia Mahindry, czyli od 15 lat (!). Opowiedzieli mi, jak wszystkie materiały budowlane musiały być dowożone na kampus, który w tym czasie był ogolonym z drzew terenem na wzgórzu, wśród wiosek, gdzie prąd nierzadko był luksusem. Droga do Puny autobusem zajmowała wówczas godzinę, bo ruch uliczny był niewielki w porównaniu z dniem dzisiejszym (do Puny jedziemy dwa razy dłużej). A maile? Maile do rodziny (jeśli ta miała internet, bo w końcu w 1997 przynajmniej w Polsce nie była to norma) pisało się na jakimś komputerze kampusowym (jak mniemam, jedynym lub jednym z niewielu), zapisywało na dyskietce (!) i jechało do Puny, by tam wysłać z kawiarenki internetowej.

Wróciłam na kampus akurat na kolację. Jednym z powodów, dla których chciałam się wyrwać z kampusu, było także otrzymanie ocen semestralnych i wszyscy wypytywali wszystkich, jakie mają oceny. Nie cierpię takich sytuacji, bo przejawiam jakąś dziwną tendencję do natrafiania w takich rozmowach na totalne mózgi, które ocenami przewyższają mnie o głowię, ale oceny których również mnie zastanawiają, czy osoby te mają jakieś życie towarzyskie i czy czas w MUWCI spędzają gdzieś poza biblioteką. Drugoroczni mówili nam, że semestralne nie mają znaczenia i ulegają jeszcze sporej zmianie, a większość nauczycieli wystawia oceny niższe, żeby zmotywować ucznia do dalszej pracy. Ja ze swoich zdecydowanie byłam zadowolona - nie mogłabym mieć za wysokich, bo kompletnie olałabym jakąkolwiek naukę. Jedyne, co mnie lekko poraziło, to ocena z matmy.
Oceny semestralne z każdego przedmiotu to dwie oceny literowe (od D do A), kolejno za wysiłek i obecność na lekcji, a także ocena liczbowa (od 1 do 7) , związana z tym, jak sobie radzimy w testach. I o ile moje pierwsze testy z matmy faktycznie nie są wybitne, o tyle matma jest przedmiotem, którego naprawdę się uczę i wysilam. Gdy ruszyłam do domu Liama, mojego advisora, odebrać oceny, dał mi arkusz i zapytał, czy coś mnie tam nie martwi. Gdy zobaczyłam 4 z ocen, stwierdziłam "spoko, i tak na ocenę końcową wpływa tylko i wyłacznie praca badawcza i egzamin końcowy". Ale kiedy zobaczyłam C z wysiłku (C = nie spełnia oczekiwań), pomyślałam sobie, że Vinay się na mnie poznał i z tego wynika ta ocena. Że to ten typ sprytnej, inteligentnej mendy, ten rzadki typ nauczyciela, który wie, jak mnie zmotywować, bym nie stwierdziła "oj tam oj tam". Że zrobił to celowo, żeby pojechać mi po ambicji i kopnąć w dupę, bym zapragnęła udowodnić mu, że nie ma racji z tym C i pokazała, na co mnie stać.
Dotychczas udało się to tylko jednemu nauczycielowi. Moje perkusyjne guru, pan S., doprowadzał mnie na lekcji do płaczu średnio raz w tygodniu. Nie dlatego, że był tyranem, bo to nieprawda, a dlatego, że wierzył we mnie bardziej niż ja sama i doskonale wiedział, że jedyna droga, żeby mnie do czegoś zmotywować, wiedzie przez ciągłe jeżdżenie mi po ambicji oraz kompletny brak utwierdzania mnie w przekonaniu, że jestem w czymś dobra (co większość nauczycieli, niestety, popełnia i łatwo spoczywam na laurach).

I tu czas na incydent, który, mam wrażenie, nigdy by się nie zdarzył w polskich szkołach, do których chodziłam. Zobaczcie sami:
Po którejś z lekcji matematyki zapytałam Vinaya o radę, jak mam uniknąć otrzymania oceny C z wysiłku w tym semestrze. Jak to ma w zwyczaju, najpierw sprawdził, czy zrażę się odpowiedzią ironiczną (mam w zwyczaju oszczędzać papier na sprawdzianach i zapisywać całą stronę obliczeniami, robiąc tzw. "ramki" z poszczególnymi zadaniami) i powiedział, że mogłabym w końcu wziąć pod uwagę jego komentarze typu "Sonia, papier jest za darmo w tej szkole, możesz używać ile chcesz, obiecuję". Przyznałam, że jest to moja wada, aczkolwiek staram się poprawić, zresztą nie uważam, by oszczędzanie papieru obniżało ocenę do "poniżej oczekiwań". I wtedy Vinay przeszedł do sedna, a mianowicie powidział mi, że ma wrażenie, iż nie staram się wystarczająco. Jest przekonany, że mogłabym mieć w tej klasie 7 zamiast 4, ale mój wysiłek nie wydaje się być wystarczający. Zapytał mnie, czy uważam, że ma rację.
I wtedy poczułam coś, co odczułam ostatnio na jednej z końcowych lekcji perkusji u pana S., gdzieś w 2011 roku. Łzy nabiegły mi do oczu i o ile z panem S. doszliśmy już do tego, że moje ambicjonalne płakanie to norma, o tyle Vinay nie widział mnie jeszcze płaczącej i zdecydowanie nie chciałam tego zmieniać. Akurat doszliśmy do AQ w tym momencie i mogłam się jakoś wymknąć, powiedziałam mu więc, że nie jest to prawda bo akurat z matmy się przykładam.. I kiedy kanaliki łzowe osiągnęły poziom alarmowy, zakończyłam zdanie "...ale trudno" i sobie poszłam, a do Vinaya akurat ktoś podszedł. Następna była historia (również z V.), więc musiałam wziąć się w garść, dlatego stwierdziłam "pieprzyć to" i sprawa, jak mi się wydawało, została zakończona. Na historii omawialiśmy okoliczności dojścia Hitlera do władzy, wraz z omawianiem fragmentów jego przemówień i "Mein Kampf", dlatego jakoś udało mi się odwieść myśli od wszystkiego, co wydarzyło się wcześniej.
Poszłam na lunch, wróciłam do pokoju, a tam laptop mi ogłosił, że mam kilka nowych maili. O ile w MUWCI jest to codziennością, o tyle dwa maile od V. przykuły moją uwagę. Jak się okazało, V. przesłał mi wiadomość do Susan, zajmującej się w MUWCI ocenami, w której poprosił o zmianę mojej oceny z wysiłku na B ("spełnia oczekiwania"). W drugiej wiadomości przeczytałam:
"Cześć Sonia,
Przykro mi, że miałaś poczucie, jakoby Twoja ocena z wysiłku była zbyt ostra. Po zastanowieniu stwierdzam, że prawdopodobnie masz rację. Wyślę emaila do Susan i zobaczymy, czy jeszcze można to poprawić.
Moje przeprosiny,
V.

Po chwili Susan odpisała, że ocena została zmieniona. Byłam w totalnym szoku, bo nigdy nie należałam do osób, które "wypraszają" sobie oceny u nauczycieli. Zawsze uważałam, że ocena, jaką otrzymałam, jest dla mnie wskazówką, co mam zrobić lepiej i interweniowałam tylko wtedy, gdy uważałam, że zostałam oceniona niesprawiedliwie. W większości przypadków w Polsce moja opinia nie miała większego znaczenia, a nauczyciel żył w wiecznym przekonaniu, że ma rację.
Po tym mailu zdałam sobie w końcu sprawę, czym różni się UWC od normalnej szkoły. I poczułam do Vinaya ogromny szacunek.
Odpisałam: "Nie mogę powiedzieć że nie jestem zaskoczona, bo w kontaktach z nauczycielami nie zdarza mi się to często, ale dzięki. Wielkie dzięki."
Odpowiedź była już wybitnie w jego stylu: "Powinnaś raczej stwierdzić <<Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona, bo mimo, że jesteś dupkiem w każdej innej dziedzinie, zawsze mi wyglądałeś na rozsądną osobę, która jest chętna słuchać.>>
Albo mogłabyś mi upiec ciasto. I sama je zjeść."

Słowem, <3.
To i parę innych wydarzeń w ciągu ubiegłych 2 tygodni przyczyniły się do tego, że po 4 miesiącach naprawdę zaczęłam doceniać UWC w stu procentach. Miejsce, w którym jestem, jest przepiękne. Szanse na rozwój w każdej dziedzinie, jakie tu mam, są ogromne. Wsparcie mentalne i merytoryczne jest na wyciągnięcie ręki. A także, jak stwierdziłam w ostatniej rozmowie z Pauline, szkoła sama w sobie pod względem edukacyjnym sprawia, że naprawdę jaram się swoimi przedmiotami. Zgłaszam się z historii do zrobienia prezentacji o obozach koncentracyjnych, pytam Ryana na ESSie, czy moglibyśmy zbadać moją wodę z Gangesu pod względem tego, czy naprawdę jest taka brudna, proponuję filmy na Film Studies, proszę V. o zadanie z matmy, dyskusje z L&L przenosimy poza klasę, a oglądając dokument na hiszpańskim czuję, że z miłą chęcią napiszę jego streszczenie. To jest we mnie i nie jest to lizusostwo, a autentyczne zainteresowanie przedmiotem. Bo wiem, że nauczyciel mnie nie oleje, że zafascynuje się tym tak samo jak ja, albo da mi źródła, o których nigdy w życiu nie słyszałam.
W momencie, gdy to czytacie, w Cardiffie w UK odbywa się właśnie UWC Congress, na którym spotyka się po 2 kandydatów z każdej ze szkół z UWC. Od nas pojechała Swati (Indie) i Ivan (Meksyk) i z tej okazji Swati przygotowała film, który możecie zobaczyć tu. Oprócz tego, że zawiera te wszystkie kochane, znajome twarze, a także piękne krajobrazy MUWCI, moim ulubionym momentem jest ujęcie gdzieś koło 1:25, gdzie Bianca mówi o tym, że chciałaby, by wszyscy byli kochani, a David utwierdza nas w przekonaniu, że w MUWCI to się zdarza :D
Mam takie flashbacki z rozmaitych momentów w ciągu tych dwóch tygodni, gdy stwierdziłam, że jestem w dobrym miejscu. Gdy rozmawiałam w AQ z Vinayem o zadaniu z historii (zaspałam na lekcję, bo Pauline zepsuł się budzik), ktoś nagle mnie dziabnął w bok - to Henning, mój nauczyciel L&L, przechodził koło nas w drodze do biura. Vinay zapytał go, co ma zrobić z tą Wargacką, na co Henning odpowiedział ze śmiechem, że oczywiście należy ją wyrzucić z tej szkoły w trybie natychmiastowym. Ja odrzekłam "No tak, ci Polacy to faktycznie wszędzie robią problem!", na co H. odrzekł, że komuniści i w ogóle papież. Ten luz, ta normalna, zdrowa partnerska relacja między nauczycielami a uczniami... Te projekty, ci ludzie, ta międzynarodowa mieszanka... Obżeranie się słodyczami z Korei (gdyż Minjoo dostała paczkę z domu), belgijską czekoladą od Pauline, kurczakiem Teriyaki z pierogami (bo z JuneSoo i Harshem zrobiliśmy sobie kolację)... Te dyskusje na lekcjach, które są autentycznie pasjonujące, ta energia ludzi, to wykorzystywanie potencjału... Marzyłam o tym wszystkim od 12. roku życia i mam wrażenie, że w końcu się spełniam. 4 miesiące zajęło mi zaakceptowanie i adaptacja, ale teraz chyba w końcu mogę powiedzieć, że jestem tu szczęśliwa.

Subiektywny przegląd wydarzeń z ostatnich dwóch tygodni:
- Theatre Season dobiegł końca. W zeszłą niedzielę moja ekipa wystartowała z naszą sztuką. Jak to wyglądało?
Ogony Kishkindy (Kishkinda Tails) to sztuka, w której teoretycznie byłam menedżerem sceny, aczkolwiek jako że Polak potrafi, ewoluowałam także w makijażystkę i osobę odpowiedzialną za dźwięk. Kishkinda to królestwo małp, a cała historia o królu małp - Hanumanie - i jego przygodach wzięła się z Ramayany, hinduskiego odpowiednika Iliady opowiadającej o losach Ramy, ludzkiego bohatera.
Oscar, nasz reżyser, a także nauczyciel biologii, twórca chóru MUWCI i mnóstwa innych rzeczy, od początku miał w głowie wizję artystyczną całego przedsęwzięcia; przede wszystkim miała to być sztuka multimedialna. Cała rzecz działa się w jednym z ogrodów kampusu, zwanym także labiryntem ze względu na pokręcone ścieżki na otwartej przestrzeni. Oscar zaplanował datę przedsięwzięcia zgodnie z kalendarzem księżycowym tak, żeby wieczór premiery i drugiego spektaklu wypadały na ciemną, gwieździstą noc.
I tak jako manager sceny zajmowałam się dystrybucją biletów, a także godną organizacją wejścia publiczności na swoje miejsce, co przy 80-osobowym tłumie nie jest tak łatwo zorganizować, ale jeśli kiedykolwiek słyszałeś mój głos, gdy proszę sporą grupę osób o uwagę, z pewnością jesteś w stanie uwierzyć, że sobie poradziłam :D Elias, David i Katalin dzielnie mi pomagali - bardzo chcieli dostać dobre miejscówki, więc przyszli pół godziny wcześniej z kocem na głowach, udając górę. Powiedzieli, że w krajobrazie Kishkindy góra jest niezbędna i muszę ich wpuścić wcześniej, żeby się przygotowali do swojej roli. Powiedziałam, że góry są mile widziane, ale póki co pracujemy nad światłami, by były one dobrze widoczne, więc muszą poczekać. Potem stwierdzili, że są Tybetem i sieją pokój, dlatego muszę ich wpuścić pół godziny wcześniej, bo zasianie pokoju dla tak dużej publiczności to nie jest łatwa sprawa. Mimo, iż umierałam ze śmiechu (i przypomniałam sobie o wszystkich naszych podobnych do tego żarcikach jeszcze w Polsce, z moją drogą Celu), musiałam wypracować kompromis z Tybetem i zaangażowałam ich w sianie pokoju w kolejce ludzi czekających na wejście :D
Całe show trwało 40 minut i zdecydowanie był to teatr eksperymentalny i wizualny aniżeli tradycyjny. Ogromna gra światłem i dźwiękiem, gustowne połączenie muzyki dżungli z dubstepem i techno, światła UV, światło stetoskopowe, makijaże i stroje fluorescencyjne, maszyna do robienia dymu, dwa projektory z tematycznymi projekcjami w tym jeden 3D - no, działo się! :) Zdecydowanie nam to wyszło i jestem z Kishkindy dumna.
Oprócz tego Theatre Season składał się ze sztuk zarówno bardzo złych, jak i bardzo dobrych. W hiszpańskojęzycznej produkcji "La vida es sueńo" ("Życie jest snem") podziwialiśmy naszych Latynosów w walce z systemem i o lepsze jutro, natomiast "Proof" ("Dowód"), produkcja naszej nauczycielskiej kadry opowiadającej o szalonym matematyku i jego dziedzictwie, wywołała sporo emocji, gdyż mieliśmy okazję zobaczyć Nanditę (uczącą teatru) i Liama (uczącego filozofii) jako dwoje studentów, których zaczyna łączyć uczucie. Jako że sztuka wymagała ich całowania się na scenie (i to pięciokrotnie), tematem ciągłych dyskusji są ich umiejętności w tym względzie. Skandal, spora odwaga czy zwykłe zadanie teatralne - to już kwestia spersonalizowanych opinii.

Zdjęć jeszcze mam mało, a z Kishkindy w ogóle, więc wstawiam zdjęcia z innej sztuki:
Parag (mój wada parent) jako członek ekipy "Wonderland" ("Alicja w Krainie Czarów") - ph. Clara Marquez
"Wonderland" i Lucia jako Sowa - ph. Clara Marquez

- Zabawne, jak historia lubi zataczać koło. W Polsce właśnie czas aplikacji zarówno na CRS, jak i UWC - w tym pierwszym biorę aktywny udział jako członkini komisji, w tym drugim obserwuję przebieg i ciągle na listach kandydatów widzę znajome nazwiska. Czasem wywołują one megapozytywne reakcje, czasem smutną refleksję na temat tego, jak autopromocja może przyćmić wyjątkowo pindowaty charakter danej osoby - jednocześnie wyrażając nadzieję na to, że los daną osobę skoryguje w sposób godny.
Natomiast jest jedna refleksja na temat przeglądania esejów ludzi z całej Polski i wybierania tych, co dostaną się do następnego etapu. Pytanie na esej: "Wyobraź sobie, że za 50 lat uhonorowano Cię nagrodą za specjalne osiągnięcia. Czym sobie na to zasłużyłeś?".
Więc tak na czystą logikę, oczywistym dla mnie jest, że jeśli odpowiedź na to pytanie jest oryginalna i ciekawa, można dużo zyskać. Na pierwszy rzut oka widać, że liczy się tu oryginalność. Albo przynajmniej na pierwszy rzut mojego oka, bo oko 90% aplikujących skupia się na Afryce. "Zlikwidowałam biedę w Afryce", "Wszyscy w Afryce mają jedzenie", "Nie ma wojen", blablabla. Miałam ochotę każdemu z nich napisać maila ze statystykami, że bieda jest wszędzie, nie tylko w Afryce - są jeszcze chociażby Indie, jest mnóstwo krajów, gdzie ludzie nie mają co jeść i umierają na choroby, które wymagałyby najprostszego leku. To tak sztampowe myślenie, bieda=Afryka. I to myślenie, że ja, ja, biały Europejczyk, zbiorę pieniążki na kweście i oddam pani nauczycielce, więc już pomogłem małym Murzynkom. Ratunku.
Oczywiście, przy tej swojej oryginalności warto również pamiętać, że musi ona coś wnosić do tej aplikacji, dać komisji jakąś wizję tego, co kandydat mógłby wnieść, gdybyśmy go wzięli do następnego etapu. W jednej z aplikacji przeczytałam, iż dziewczyna poświęca dużo czasu pisaniu bloga o jej psie. Podany był link. Weszłam. Blog pisany w pierwszej osobie, tyle że osobą tą... był pies. Nie było to dzieło literackie, całość była dość... taka, jak to zwykle bywa podczas wczesnonastoletniej fascynacji blogami, którą również przechodziłam. Co przez to rozumiem? A to, że dla normalnego czytelnika jest to dość niezdatne.
I nie chodzi o to, że mam coś przeciwko blogom rzekomo prowadzonych przez psy, zawierających ich przemyślenia. Zastanawia mnie jedynie, co jest w tym takiego super, co miałoby mi przybliżyć sylwetkę kandydata i wnieść coś pozytywnego do mojej opinii na jego temat. Informacja o blogu zawarta była również w rekomendacji nauczyciela. Pozostała mi refleksja, czy to ja jestem w jakiś sposób niezdolna do odnalezienia merytorycznej wartości tego niecodziennego tworu, czy też wartość ta po prostu nie istnieje.
Morał z tej historii musicie znaleźć sobie sami.

- Ostatnio na ESSie oglądaliśmy dokument BBC na temat farm zwierząt w Afryce. Na czym to polega? Wygląda to następująco: bogaci pseudomyśliwi z USA, zdruzgotani faktem, iż w ich stanach coraz częściej zabrania się polowań, wybierają się na wycieczkę do Afryki, gdzie istnieją specjalne farmy zwierząt. Farmy te są niezwykle kontrowersyjne. Zajmują zwykle ogromny teren, na którym hoduje się zwierzęta typu antylopa, zebra, nosorożec i tak dalej, lwy, tygrysy... Zwierzęta teoretycznie mają dużą przestrzeń życiową, i choć warunki życia przypominają środowisko naturalne, są one dożywiane z zewnątrz, przebywają także pod kontrolą weterynaryjną. I tu zaczyna się zabawa: turysta myśliwy przyjeżdża ze swoim ekwipunkiem na takie polowanie. W specjalnie przygotowanych ambonach może czyhać na zwierzynę, żeby następnie ją z owej ambony zastrzelić. Razem z pomocnikami farmy zabierają ją do bazy, gdzie całe rodziny myśliwych świętują upolowanie zebry czy gnu. Dokument rozważał moralne aspekty całej kwestii i pozostawało pytanie, czy w obliczu ginących gatunków takie rozwiązanie jest złe, jeśli kontroluje rozwój populacji, likwiduje choroby, zapewnia żywność i ma na to środki, bo dobrze na tym zarabia, gdyż jest to spory biznes?
Strasznie było mi smutno, gdy dostrzegłam, że ludzie muszą wędrować na inny kontynent, by zobaczyć trochę "dzikiej" zwierzyny, a do tego muszą płacić grubą kasę, by córeczka takiego myśliwego mogła zobaczyć, jak tatuś "upolował" wyhodowaną i przeznaczoną na polowanie antylopę. Wszystko po to, by zaspokoić swój naturalny głód polowania (nawet jeśli żyjemy w czasach, gdy polować nie trzeba, bo ma się wszystko), pokazać córce, jaki tatuś jest silny i zaspokoić własne ego.


- W zeszłym tygodniu obchodziliśmy Księżycowy Nowy Rok, zwykle świętowany w Azji. Obudziłam się w niedzielę i ruszyłam na brunch, a tam azjatycka ekipa MUWCI przejęła kontrolę nad kuchnią i gotowali nam jedzenie. Koreańskie naleśniki, wietnamski makaron, chińskie ciasteczka szczęścia - wszystko to było absolutnie przepyszne i przypomniało mi o dobrych czasach przed CRSem, kiedy Caroline, hostująca mnie w Nowym Jorku, zabrała mnie z rodziną do prawdziwej, chińskiej restauracji. Uwielbiam azjatycką kuchnię, może poza kuchnią indyjską i okołoindyjską. Z okazji Lunar New Year nasi Azjaci wystąpili też na poniedziałkowym college meeting w tradycyjnych strojach ze swoich krajów.


Druga niesamowita rzecz, jaka wydarzyła się tego dnia, to fakt, że... padał deszcz. Mamy teraz porę suchą, a deszcz zdecydowanie nie jest normalnym zjawiskiem - a tu tuż po spotkaniu college'u zaczęło lać. I to dosyć mocno. Tego dnia mieliśmy drugi spektakl Kishkindy, więc długo całe przedstawienie było pod znakiem zapytania - ale mimo wszystko się udało. Co ciekawe, 2 dni przed premierą Naomi, grająca hinduskiego boga Indrę, zwichnęła nogę. W dniu drugiego przedstawienia lało jak z cebra, gdy zorientowaliśmy się, że przecież Indra jest bogiem deszczu! Zbieg okoliczności czy też hinduskie fatum - oceńcie sami :)

- Moje poniedziałkowe zmiany w Dukaanie (nocny sklep spożywczy od uczniów dla uczniów) z Harshem i Biancą nabierają coraz więcej fantazji. Ostatnio ustanowiliśmy specjalną promocję, dzięki której każdy z klientów mógł liczyć na wizualno-muzykalne przedstawienie swojej ulubionej piosenki wykonane przeze mnie i Biancę. Harsh dyskretnie się wycofał i ubrał słuchawki, a my witałyśmy klientów dynamiczną interpretacją "Anyway you want it" zespołu Journey :D

- W zeszłym tygodniu gościł u nas na kampusie Anders Bøtter, czyli duński co-year Oscara, uczeń MUWCI w latach 1998-2000. Przyjechał do nas na kilka dni i swój pobyt podsumował wykładem "Jak oblałem maturę IB, zawiodłem swój kraj i dostałem własną audycję w metalowym radiu". Wykład był niesamowity, bo wizja świata Andersa pokrywa się z moją.
Warto wspomnieć, że pierwsze dwa roczniki w MUWCI nie do końca były najlepszymi w historii tej szkoły. Ponieważ panowała ogólna dezorganizacja, sporo było ludzi, którzy generalnie olali naukę i wzięli się za projekty, Triveni i imprezowanie. Słyszałam o grupie FTH (Fuck The Homework), która nawet miała swój oficjalny hymn i generalnie sprzeciwiali się systemowi. Anders, Vinay, Oscar - wszyscy byli w MUWCI w tym czasie i mniej lu bbardziej aktywnie w tym uczestniczyli :D Anders był wielkim melomanem muzyki metalowej i rockowej, zawsze ze swoim pudełkiem pełnym płyt.
I tak się złożyło, że Anders oblał maturę IB. Jego rocznik był jednym z najbardziej oblewających IB roczników kiedykolwiek w UWC. I tak sobie myślał, czy oblewając maturę IB oblał swoje doświadczenie UWC? Męczyło go to strasznie. Ambicja dała o sobie znać i w rok po skończeniu UWC zrobił dwuletni program jeszcze raz, zdając wszystko. Następnie ruszył na dwa lata do Norwegii, gdyż miał dość i prawie edukacji. Pracował na zmywaku, trochę pił, trochę podróżował, dużo czytał - aż w końcu stwierdził, że czas na uniwersytet. Ruszył więc na studia filmoznawcze, ale nie były dla niego żadnym wyzwaniem, i choć naprawdę chciał je skończyć, stwierdził że to bez sensu. Odwiedził w tym czasie swoje rodzinne miasto i zobaczył, że jego ukochany sklep z płytami bankrutuje i go zamykają. Co więc zrobił? Za zarobione pieniądze odkupił sklep i rozkręcił biznes. Dalej jednak miał wrażenie, że ma jakieś niedokończone sprawy z UWC.
W międzyczasie w Danii wybuchł skandal związany z opublikowanymi przez gazety i inne media karykaturami Mahometa. Skandal przybrał rozmiar ogólnoświatowy, co nawet ja, co prawda jak przez mgłę, ale pamiętam. I wtedy Anders postanowił, że coś trzeba z tym zrobić. Mnóstwo Duńczyków przyjmowało rasistowskie poglądy na ten temat, brak poszanowania dla obcej religii, w sumie w wydaniu dość podobnym do reakcji, jaką w Polsce wywołuje słowo "Żyd" (i powoli "Muzułmanin" też, ale po Żydach zawsze łatwiej jeździć bez powodu).
Co zrobił Anders?
Utworzył na fejsbuku stronę "Sorry Muhammed", na której wyraził sprzeciw rasistowskim i obrażającym religię akcjom.
Stronę polubiło mnóstwo osób, ale Anders był sam, gdy do jego domu zaczęły przychodzić listy grożące mu śmiercią. Przekonał się, że wyjście poza szereg może się skończyć oberwaniem po dupie. Ale nie dał się tak łatwo: zaczął odpisywać na maile i listy z pogróżkami w wesołym, dyplomatycznym tonie, sugerując, że "rozumiem Twoje obawy, jednak musimy pamiętać..." i tak dalej.
Strona stała się ogromną kontrowersją, a nienawiści, jak to często w internecie bywa, było pełno.
I tu czas na zwrot akcji: pewnego dnia Anders otrzymał telefon. Okazało się, że został nominowany do pokojowej nagrody Al Mahabba Award.
Tym sposobem zaproszono go na rozdanie nagród do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, gdzie odbywała się cała gala, emitowana później w Al Jazeerze. Anders dostał nagrodę i długo negocjował, by dane mu było wygłosić 2-minutowe przemówienie, gdyż plan był taki, że ją dostanie i sobie pójdzie. Stwierdził jednak, że bez sensu przejechać pół świata i nie powiedzieć nic, zwłaszcza, jeśli naprawdę ma coś do powiedzenia na temat jego nagrody. Zestresowany, gdy w końcu przyszło mu przemawiać, dziękując za gościnność w ZEA pomylił sobie słowa "hospitality" (gościnność) z "hostility" (wrogość) :D Na szczęście cała ceremonia nie była emitowana na żywo.
W międzyczasie zajął się robieniem filmów i wykonał teledysk do piosenki zespołu Salem "Needle in a butterfly", który został obsypany nagrodami.
Od kilku lat Anders prowadzi audycję w radiu rockowo-metalowym. Zajął się także utworzeniem komitetu selekcyjnego do UWC w Danii, który do tamtej pory nie istniał.
Całe spotkanie z Andersem nagrałam jako członkini film clubu, może wkrótce uda mi się wrzucić na youtube'a. Bardzo, bardzo, ale to bardzo inspirujące.
Więcej możecie poczytać tutaj.

:)

środa, 6 lutego 2013

Siła drobiazgów


- Jasna cholera, Mads wyjechał!
- Dokąd?
- W ogóle, z kampusu. Wraca do domu. Pelham właśnie wysłał zbiorowego maila.
- Co ty mówisz?

Widziałam co prawda jakąś walizkę niedaleko kafeterii, widziałam kilka osób przy barierce, ale no, gości na kampusie mamy cały czas, więc walizki i powitania nie są mi obce. A pożegnania? Pożegnania nawet mi nie w głowie.
Mads, mój duński co-year, nasz naczelny eko-hipis wczoraj wsiadł w samolot do Danii i ruszył swoją drogą. O tym, że ma zamiar to zrobić, wiedzieli tylko jego najbliżsi przyjaciele, a on poprosił Pelhama, żeby ten wysłał maila już jak sobie stąd pojedzie, żeby nie robić szumu. Fakt, że wieść rozniosła się błyskawicznie i wszyscy o tym dyskutowali. Gdyby Mads ogłosił to wcześniej, na pewno czułby się przywalony gradobiciem pytań.
Powody jego powrotu i rezygnacji z miejsca w UWC zostały określone w mailu jako 'osobiste'. Ktoś mi mówił, że tęsknił za rodziną, że miał w domu dziewczynę, którą naprawdę, naprawdę kochał. Ktoś inny widział, jak o północy wychodził z AQ po skype'owaniu z kimś z domu, płacząc. Ile w tym prawdy, nie mam pojęcia, ale sam fakt o tym, że już go nie ma na kampusie, strasznie mnie zasmucił.
Bo fakt faktem, że są w mojej szkole osoby, nad sensem egzystencji których w tym miejscu się zastanawiam dość często. Ale M. na pewno do takich nie należał i w moim odczuciu miał prawdziwą duszę UWCowca. I jak to określiłam we wczorajszej rozmowie z Mary i Biancą, był "jednym z moich ulubionych ludzi na kampusie, których nie znam". I nie jest to jedynie lament typu "ojej, kogoś miałam w dupie a teraz tej osoby nie ma, więc napiszę smutnego posta", a autentyczne odczucie: widok jego nigdy nie czesanych, długich włosów, notorycznie bosych stóp i rozwalonego plecaka jakoś zawsze mnie rozczulał.
Jest także inny aspekt tego jego wyjazdu. Myślę, że dotyczy to całej społeczności i dla nas wszystkich, przynajmniej pierwszorocznych, przychodzi czas na refleksję: czy tak naprawdę warto dla tego miejsca postawić wszystko na jedną kartę? Czy warto zostawić dom, rodzinę, miłość i ruszać w Indie?
Pauline stwierdziła, że jak dla niej, Mads był trochę za mądry na to miejsce. Mieszkał w dość imprezowej wadzie, miał dość imprezowych przyjaciół, sam do imprezowego typu nie należał. Jestem w stanie doskonale to zrozumieć, bo pierwszy semestr minął mi pod hasłami "hej, to nie jest CRS" i "smutne jest masowe imprezowanie w Paud". Więc może P. miała rację - może Mads był na to miejsce za mądry.
Z drugiej strony, wróciliśmy do Indii na drugi semestr miesiąc temu. Ten miesiąc musiał być dla niego naprawdę ciężki - i jeśli zdecydował się na to teraz, powody musiał mieć naprawdę mocne. Do takiej decyzji mimo wszystko trzeba mieć jaja.
I teoretycznie można powiedzieć "a, nie wie, co traci, przecież to takie czaderskie stypendium". Tylko czy tak naprawdę mamy 100% pewności, że będziemy czuć się znacznie lepiej tu, na wzgórzu, niż on tam, w domu, w Danii?
Nie wiem. Może dopiero okaże się to po latach, dziesięcioleciach, a może nie okaże się nigdy, bo to bardzo indywidualna sprawa. Wszystko to jednak skłoniło mnie do refleksji, czy tak naprawdę warto uganiać się za marzeniami i jak sprostać tym marzeniom w kontekście rzeczywistości.

Enyłejs, subiektywny przegląd wydarzeń z ostatnich dni przedstawia się następująco:

Od kilku dni jednym z najczęściej poruszanych tematów w MUWCI jest zbliżający się bal walentynkowy. Tradycyjnie Walentynki doprowadzają do rozpaczy masy pierwszorocznych. Dla drugorocznych nie jest to taka wielka sprawa (już wiadomo, że będzie to największa homoseksualna impreza roku, gdyż większość ludzi idzie ze swoimi przyjaciółmi tej samej płci :D), niektóre pary idą nawet z nieswoimi parami, żeby wyrazić lekkie podejście do tego święta. Cały mój dom planował wielki prostest polegający na pójściu na bal w piżamach - ja pomysł popierałam, aczkolwiek nie byłam do niego do końca przekonana pod względem osobistym. I tak jakoś się złożyło, że gdy gadaliśmy o Walentynkach przy kolacji z Raulem przy jednym stole, wyszło na to, że jesteśmy swoimi seksownymi walentynkami ;)
(jeśli czyta to Adam M., drogi Adamie, to wcale nie jest tak jak myślisz i myślałeś. :D)
Myślałam, że pójdziemy po przyjacielsku z Davidem, jednak wśród drugorocznych ma on swoją wierną fankę, która zaprosiła go już miesiąc temu - gdy on jeszcze nie miał pojęcia, że coś takiego jak bal walentynkowy istnieje :D Co prawda zaproponował pójście we trójkę, jednak nie szukam wrogów wśród swojej płci ;)

Nie wiem, czy już o tym wspominałam, aczkolwiek nasze zajęcia z jogi odbywają się teraz dwa razy w tygodniu: w tym raz w środy o 6 rano. Nie sądziłam, że będąc w Indiach będę się budzić o 5:30 po to, by o 6 stawać na głowie i skupiać się na swoim oddechu, aczkolwiek nie sądziłam też, że kiedykolwiek spędzę w Indiach 2 lata :D Czasami po prostu nie warto sądzić.

A poza tym oficjalnie możemy rozpocząć odliczanie do mojego powrotu do domu! 4 czerwca wsiadam w samolot i ląduję w Polsce. Niesamowite, że jestem na półmetku. Jak mawiają Indianie - czas nie leci, czas zapierdala.

W zeszłym tygodniu musiałam oddać do wglądu wersję roboczą mojego IA z matmy - z tej okazji podczas wolnego bloku siedziałam u Vinaya przy biurku, omawiając moje dane i czynności, które powinnam wykonać, żeby mi cokolwiek rozsądnego z tej statystyki wyszło. Vinay siedział zawieszony między mną a stroną aplikacji o wizę do Kardiffu (Swati z Indii i Ivan z Meksyku dostali się na kongres UWC tamże właśnie jako reprezentanci Mahindry) i rozmowa zeszła nam na wizy właśnie. Ponarzekałam na indyjski konsulat w Warszawie, na co Vinay odpowiedział mi z uśmiechem, że polska ambasada w Delhi nie jest lepsza. I wtedy poczułam się, jakbym całe życie żyła w kłamstwie - no tak, przecież Hindusi potrzebują wiz do Polski! Zmiana paradygmatu automatycznie wpływa na narzekanie. Procesy wizowe to ogólnie straszna drzazga w dupie, ale nie słyszałam jeszcze nigdy nikogo narzekającego na Polskę w tym względzie. Ciekawa sprawa.

Generalnie ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi pod znakiem walki z Adobe Premiere Pro (mój remake "Gadających Głów" trzeba jakoś zmontować, niestety), jedzenia (polski "Pomysł na kurczaka w sosie śmietanowo-ziołowym" z makaronem <3) i generalnego wyluzowania. Truskawki stały się dostępne w coffee shopie, więc korzystałam, jak mogłam - raz nawet obraziłam swój własny gust filmowy i oglądnęłam w piątkową noc z Pauline "Meangirls". Oprócz tego nie miałam zbyt wiele do roboty, gdyż trwający właśnie Theatre Season zabiera mi sukcesywnie wszystkich przyjaciół. Ja jako menedżer sceniczny "Ogonów Kishkindy" nie mam wiele do roboty, więc czas wolny poświęciłam na walkę ze wcześniej wspomnianym Premiere Pro, a także... W końcu udało mi się ogarnąć, wziąć przywiezione z Polszy pałki perkusyjne i ruszyć do MPH do salki muzycznej. Dobrze było odkurzyć swoje stare hobby.

I wiecie co? Generalnie złapał mnie, jak to Paweł ostatnio napisał mi w mailu, taki wielki Niechciej. "Niechciej taki łapie na kilka dni i nie wiadomo, kiedy puści.". Podobno należy znaleźć sobie coś ciekawego do roboty.
Ostatnio kuleję zdrowotnie, bo infekcje pęcherza dokuczają dość ostro. Poza tym wszyscy - i uczniowie, i nauczyciele, wykończeni są próbami Theatre Season i przedwczoraj miałam aż jedną lekcję, dzisiaj całe 4, a jutro 2. Mam za dużo wolnego czasu i w dupie mi się przewraca. Zresztą ogólnie wydarzenia na kampusie są jakieś takie rozmemłane. Nawet rozmawiając z drugorocznymi widzę, że nie mają tyle roboty, co zwykle. Rzeczy dopiero mają zacząć się dziać, w przyszłym tygodniu Walentynki, a marzec zacznie się wybuchowo koncertem rockowym i europejskim wieczorem regionalnym (nikt nie wie, co przygotujemy - i ja też tego nie wiem). Będzie się działo! Na razie się nie dzieje.

A to widzieliście? Świetne. Nawet prawie zmotywowało mnie do ruszenia dupy z kampusu. A potem sobie przypomniałam, że za bardzo nie ma gdzie. Ale spokojnie, spokojnie - exeat weekend prawdopodobnie w Goa już za 2 tygodnie, a za miesiąc Agra, Delhi i Jaipur. Do naszej ekipy dołączył Himaansu, więc z przewagą chłopców w drużynie może nikt nas z Pauline nie skrzywdzi. Ostatnio na konwersacjach z hindi wolałam się jednak zabezpieczyć i nauczyłam się kilku bardzo brzydkich słów, na wypadek gdyby ktoś próbował się do mnie dobierać w pociągu (z opowieści drugorocznych takie rzeczy nie dzieją się rzadko). Aishwarya mnie nauczyła, po czym stwierdziła, iż fakt, że mówię w hindi brzydkie rzeczy, jeszcze bardziej by podniecił indyjskiego potencjalnego gwałciciela, i może w sumie lepiej tego nie mówić. Indie <3

Jedną z interesujących rzeczy, które ostatnio się wydarzyły, to moje lekcje TOK. Cyrus moim zdaniem jako nauczyciel tego przedmiotu sprawdza się wyjątkowo średnio, natomiast zadanie, jakie nam ostatnio powierzył, było dość interesujące ze względów psychologicznych.
Potrzeba było w naszej grupie 3 wolontariuszy. Zgłosiłam się ja, Basil z Omanu i RongFei z Chin. Reszta grupy została komisją kwalifikacyjną. Temat zadania? Hipotetyczna rozmowa kwalifikacyjna na UWC.
W grupie akurat nie było nikogo, z kim bym była dość blisko, więc całość zapowiadała się dość ciekawie. Tradycyjnie jak w takich sprawach stwierdziłam, że należy mówić prawdę. Sophia z Niemiec zadała mi dość prowokacyjne pytanie, dlaczego uważam, że się nadaję. Odpowiedziałam spokojnie, że nie sądzę, żebym była w 100% idealną kandydatką na UWC, a na pewno jeśliby się poszukało, łatwo byłoby znaleźć ludzi, którzy są ode mnie lepsi dosłownie we wszystkim. Pytanie tylko, czego szukamy - czy szukamy robota, czy osoby, która jest w stanie się poświęcić dla danej idei i podciągnąć ze swoich słabości? Odpowiedziałam także, że zdarzyło mi się już reprezentować Polskę na arenie międzynarodowej i gdybym się nie dostała do UWC, ok, może byłoby mi przykro, jednak nie byłby to dla mnie koniec świata.
Nie słyszałam wywiadów Basila i RongFei, ale mogliśmy być wszyscy przy dyskusji komisji, kogo wybiorą. Ktoś mi zarzucił, że byłam pewna siebie tak, jakby mi nie zależało. Victor z kolei przyznał, że to dobra cecha - posiadanie dystansu do spraw to ważna rzecz. Cyrus z kolei rozkminiał moją sytuację finansową - bo od razu powiedziałam, że potrzebuję stypendium - i robił to na zasadzie "nono, nie mamy zbyt wiele pieniędzy, a może ktoś będzie w stanie zapłacić za to miejsce". Całość oczwiście była sprowokowana, bo każda z osób miała ustaloną rzecz, o którą się martwi i niekoniecznie musiało się to zgadzać z jej realnymi poglądami. Aczkolwiek fakt, że Cyrus potraktował mnie w sposób "trochę biedna, może ktoś za to miejsce zapłaci" uświadomił mi, że są szkoły, nawet w ruchu UWC są komitety narodowe, które naprawdę myślą w ten sposób. Pomyślałam wtedy o moim komitecie, o United Colby. I uśmiechnęłam się do tych myśli :>
Jak się okazało chwilę potem, komisja wybrała mnie jako jedyną stypendystkę z tych trzech osób. Basila okrzyknięto jako mało zaangażowanego, a RongFeia trochę za bardzo skupionego na nauce. Skomentowałabym to słowem "Azjata", aczkolwiek nie chcę generalizować... nawet, jeżeli w MUWCI ten stereotyp sprawdza się przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach :)
Co jeszcze ciekawego przyniosły mi wykłady z TOK? Ciekawostkę na temat tego, jak paradygmaty zmieniają nasze życie: dlaczego w Japonii nie ma nazw ulic dowiecie się za pomocą tego filmku.

Na ostatnich zajęciach z ESSu rozmawialiśmy o wodzie i o Gangesie i jakoś tak przeszło mi przez myśl, że może dałoby się jakoś zbadać, co tak naprawdę w nim jest. Mam przecież jeszcze butelkę pełną wody prosto z Varanasi, więc podeszłam do Ryana po lekcji i pogadałam z nim chwilę. Wpadł na pomysł jakiejś metody, powiedział, że musi nad tym chwilkę pomyśleć i da mi znać :) Fascynujące, jak łatwo tu zaciekawić się jakimś tematem i uzyskać pełne wsparcie.

Natomiast jeśli chodzi o przyjaciół ostatnimi czasy, Eliasowi niedawno udało się znaleźć trochę czasu między próbami i ja zapewniłam herbatkę (tu pozdrawiam Wojciecha, bo Wojciech zna się na dobrych herbatkach i wręczył mi takową przed powrotem do Indii :*), a E. fińską czekoladę. Mam wrażenie, że nie wspominam tutaj o tym wystarczająco często, ale kampus leży w naprawdę przepięknej okolicy. Widok z domku na drzewie jest nie do opisania. Leżeliśmy więc na suchej trawie oglądając zachód słońca odbijający się w rzece w dolinie, a potem miliony gwiazd nad nami. Opowiedziałam Eliasowi o mojej wizji musicalu w przyszłym roku, na co gdy odpowiedział "Jak masz jedną z tych swoich słynnych wizji, to już wiem, że na pewno Ci się uda", stwierdziłam, że to cudowne, że moje wizje artystyczne stają się rozpoznawalne w gronie ludzi z MUWCI :D
Inna sprawa, że i on, i Mary, i David, i Bianca, i Pauline - wszyscy żyli ostatnio w sporym stresie w związku ze swoimi sztukami na Theatre Season.
Myłam ostatnio zęby w łazience, gdy Pauline wróciła ze swojej próby strasznie poirytowana, nie odzywając się nawet i od razu idąc do pokoju, a przy okazji trzaskając drzwiami. Zaraz potem przyszła do mnie i mnie przytuliła, bo zobaczyła na swoim biurku puszkę kawy z liścikiem ode mnie, że może dzisiaj pada z nóg, ale przynajmniej jutro ma szansę zacząć z odrobiną energii.
Wrażliwość to królestwo małych gestów - słowa Sebola ze Slot Art Festival, których nigdy chyba nie zapomnę.

A propos takich małych gestów - przyszła mi ostatnio bąbelkowa koperta od Mamy. Odkryła, że i tańsze to, niż paczka, i szybciej idzie (ta doszła w 3 tygodnie!), i jak zaginie po drodze, to nie żal aż tak. W tej kopercie, wysłanej zaraz po moim wyjeździe, znajdował się biurkowy kalendarzy optymistyczny z kukartki (którą wielbię od zawsze), a także moja SuperTurboUberMegaPro elektryczna szczoteczka do zębów, której zapomniałam spakować do bagażu. Wysyłka kosztowała całe 13 zł, a ja cieszyłam się cały dzień :)



Pewnego dnia weszłam do pracowni matematycznej i zobaczyłam Davida z poziomem energii -300. Poleciłam mu pójście do Med Center po to, by się zrelaksować i żeby w końcu nikt nic od niego nie chciał. Kilka godzin później go tam odwiedziłam z kakao i liścikiem, jednak nie spał - i powoli wracał do żywych.
Gdy natomiast ja cierpiałam na najgorszą fazę zapalenia pęcherza i spałam po ciężkiej nocy w pokoju, po przebudzeniu na moim biurku znalazłam czekoladę i truskawki z liścikiem "Get well soon! Te quiero mucho!".
Pauline też swego czasu odwdzięczyła się belgijską czekoladką i krótką notką.

Bo "najlepsza część życia ludzkiego to małe, bezimienne oraz zapomniane akty dobroci i miłości", jak powiedział kiedyś William Wordsworth. Ja staram się o nich nie zapominać.
(i tu przypomina mi się, jak w zeszłe Walentynki Daga zrobiła mnie, dziecku z bursy, kanapki w kształcie serca, jak Magda, moja bursiana współlokatorka, podrzuciła mi na biurko czekoladowego Mikołaja 6 grudnia, i jak Wojtek upiekł dla mnie specjalnego pierniczka w kształcie samolotu, bo dużo podróżuję. O własnoręcznie wydzierganej skarpecie z wymyślonym przyjacielem w środku i naszyjnikiem dobrobytu ze słodyczy, czyli moim prezencie od Pawła, nawet nie wspomnę.)

Niby drobiazgi, a chyba nie ma dla mnie fajniejszych dowodów na to, że kogoś mogę obchodzić i ktoś o mnie pamięta. :)

To samo tyczy się zwracania uwagi na małe rzeczy. Świetnym tego dowodem jest poniższa historia.
Tak więc jestem sobie w MUWCI. W MUWCI sprzątają i gotują nam pracownicy firmy Sodexo. Ochroniarze też tu są. Mało który z nich mówi po angielsku, być może dlatego większość ludzi traktuje ich jak powietrze. Ja uważałam jednak, że to strasznie niegrzeczne. Zawsze więc witałam się ze sprzątającymi pokoje i ochroniarzami, w kafeterii dziękowałam przy zwrocie naczyń - ot, czysta uprzejmość.
W książce pochwał i narzekań w kafeterii zdarzało mi się napisać pochwałę, gdy przyrządzono coś pysznego, albo jakąś delikatną sugestię dotyczącą jedzenia, jeśli miała pomysł, jak przyrządzić je lepiej. No i pewnego razu natrafiłam w tej książce na wpis "JEŚLI NIE WIECIE JAK PRZYRZĄDZAĆ RYBĘ TO NIE PRZYRZĄDZAJCIE". Naprawdę nie jestem jakąś zmanierowaną damulką, jednak bezczelność tego wpisu i czyste chamstwo dosyć mnie poraziło. Zwłaszcza w miejscu takim jak MUWCI.
Innego dnia zobaczyłam wpis "Disgusting".
Stwierdziłam, że to trochę za wiele, i popełniłam maila do całej społeczności. Chyba jesteśmy wystarczająco dorośli, żeby formułować swoje zdania i opinie w bardziej dyplomatyczny sposób, zwłaszcza, jeśli widzimy, jak ci ludzie ciężko pracują. Nie są to panie na stołówce w internacie, które łaskawie podadzą ci talerz, narzekając jeszcze wcześniej, że późno przychodzisz. I ja rozumiem, że komuś coś może nie smakować - mnie też nie zawsze smakuje - ale jasna cholera, elementarne zasady wychowania obowiązują niezmiennie.
Email popełniłam jakoś rano, a przez cały dzień ludzie przechodząc obok mnie deklarowali poparcie i mówili, że w pełni się zgadzają. Henning podszedł do mnie i powiedział, że mam stuprocentową rację.
Kiedy szłam na lunch, Sarita stała z dwoma naczelnymi ogarniaczami kuchni i gdy przechodziłam, zawołała mnie. "Hej Sonia, dzięki za email! Oni też dziękują, bo im go przesłałam". Dwóch szefów uśmiechnęło się do mnie i podziękowało. Odwzajemniłam uśmiech i powiedziałam, że reaguję tylko na to, co mi się nie podoba.
Mahesh, szef wszelakiej administracji, podziękował mi za maila pisemnie i powiedział, jak zespół dość mocno przeżywa te krytyczne uwagi. Ogłosił także całej społeczności, że gdyby ktoś chciał jakimś pomysłem poprawić jakość usług, zaprasza do rozmów.
Gdy szłam na kolację, były akurat same indyjskie potrawy. Napisałam w książce uwag, że bardzo prosiłabym o trochę mniej przyprawione dania, bo czasami po prostu indyjskie jedzenie mi nie smakuje ze względu na ogromną ilość przypraw.
Następnego dnia szefostwo powitało mnie uśmiechem i spersonalizowanym "Hi, Sonia!". Zapytali mnie nawet, jak się mam, a potem szef ogłosił mi, że dziś na lunch są europejskie, mniej przyprawione dania.
Wpadł mi w sumie do głowy jeszcze jeden pomysł: na college meetings dużo mówi się o braku integracji pomiędzy pracownikami kampusu i uczniami. Może warto porozmawiać z Maheshem i Pelhamem o projekcie filmu dokumentalnego, w którym uczniowie na jeden dzień pracują pełną zmianę z Sodexo? Ranne powiedziała mi, iż zawsze chciała spróbować posprzątać pokoje, a ja chętnie odnalazłabym się w kuchni. Muszę to przemyśleć i może przygotować jakiś projekt :)

Oprócz samych słodkich wieści byłam jeszcze ostatnio na pierwszej w moim MUWCI life prezentacji uniwersytetu. Co chwila są jakieś na kampusie, zwykle amerykańskie, jednak Leiden University of Hague przyciągnął mnie właśnie ze względu na swoje europejskie położenie. Ta szkoła to nowa placówka, planująca otworzyć w 2013 roku swój nowoczesny kampus w samym sercu Hagi.
Kierunki interesujące, dużo osób z UWC, problem: pieniądze. Jako że szkoła się rozwija, program stypendialny jeszcze raczkuje. Jakieś tam stypendia się daje, jednak 6 000 euro za rok zwykle się płaci. Jednak warto wziąć pod uwagę, że jestem z Polski, a polskie zarobki mieszczą się w progach stypendialnych uczelni na całym świecie. No cóż, będziemy próbować tak czy inaczej :)

Kończę, bo jutro mam całe 2 bloki i muszę na nie wstać :D Ilość komentarzy ostatnich wpisów spadła bardzo drastycznie - ale dopóki dajecie mi feedback i odniesienia do bloga prywatnie, dla mnie gra :) Oglądalność mówi sama za siebie. Natomiast jeśli ktoś życzy sobie wpisów "prosto z Indii" w sensie podróżniczym, będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. Ale przyjdzie czas kilometrowych notek rodem z Varanasi, przesyconych Indiami do granic możliwości - cierpliwości! :)