środa, 6 lutego 2013

Siła drobiazgów


- Jasna cholera, Mads wyjechał!
- Dokąd?
- W ogóle, z kampusu. Wraca do domu. Pelham właśnie wysłał zbiorowego maila.
- Co ty mówisz?

Widziałam co prawda jakąś walizkę niedaleko kafeterii, widziałam kilka osób przy barierce, ale no, gości na kampusie mamy cały czas, więc walizki i powitania nie są mi obce. A pożegnania? Pożegnania nawet mi nie w głowie.
Mads, mój duński co-year, nasz naczelny eko-hipis wczoraj wsiadł w samolot do Danii i ruszył swoją drogą. O tym, że ma zamiar to zrobić, wiedzieli tylko jego najbliżsi przyjaciele, a on poprosił Pelhama, żeby ten wysłał maila już jak sobie stąd pojedzie, żeby nie robić szumu. Fakt, że wieść rozniosła się błyskawicznie i wszyscy o tym dyskutowali. Gdyby Mads ogłosił to wcześniej, na pewno czułby się przywalony gradobiciem pytań.
Powody jego powrotu i rezygnacji z miejsca w UWC zostały określone w mailu jako 'osobiste'. Ktoś mi mówił, że tęsknił za rodziną, że miał w domu dziewczynę, którą naprawdę, naprawdę kochał. Ktoś inny widział, jak o północy wychodził z AQ po skype'owaniu z kimś z domu, płacząc. Ile w tym prawdy, nie mam pojęcia, ale sam fakt o tym, że już go nie ma na kampusie, strasznie mnie zasmucił.
Bo fakt faktem, że są w mojej szkole osoby, nad sensem egzystencji których w tym miejscu się zastanawiam dość często. Ale M. na pewno do takich nie należał i w moim odczuciu miał prawdziwą duszę UWCowca. I jak to określiłam we wczorajszej rozmowie z Mary i Biancą, był "jednym z moich ulubionych ludzi na kampusie, których nie znam". I nie jest to jedynie lament typu "ojej, kogoś miałam w dupie a teraz tej osoby nie ma, więc napiszę smutnego posta", a autentyczne odczucie: widok jego nigdy nie czesanych, długich włosów, notorycznie bosych stóp i rozwalonego plecaka jakoś zawsze mnie rozczulał.
Jest także inny aspekt tego jego wyjazdu. Myślę, że dotyczy to całej społeczności i dla nas wszystkich, przynajmniej pierwszorocznych, przychodzi czas na refleksję: czy tak naprawdę warto dla tego miejsca postawić wszystko na jedną kartę? Czy warto zostawić dom, rodzinę, miłość i ruszać w Indie?
Pauline stwierdziła, że jak dla niej, Mads był trochę za mądry na to miejsce. Mieszkał w dość imprezowej wadzie, miał dość imprezowych przyjaciół, sam do imprezowego typu nie należał. Jestem w stanie doskonale to zrozumieć, bo pierwszy semestr minął mi pod hasłami "hej, to nie jest CRS" i "smutne jest masowe imprezowanie w Paud". Więc może P. miała rację - może Mads był na to miejsce za mądry.
Z drugiej strony, wróciliśmy do Indii na drugi semestr miesiąc temu. Ten miesiąc musiał być dla niego naprawdę ciężki - i jeśli zdecydował się na to teraz, powody musiał mieć naprawdę mocne. Do takiej decyzji mimo wszystko trzeba mieć jaja.
I teoretycznie można powiedzieć "a, nie wie, co traci, przecież to takie czaderskie stypendium". Tylko czy tak naprawdę mamy 100% pewności, że będziemy czuć się znacznie lepiej tu, na wzgórzu, niż on tam, w domu, w Danii?
Nie wiem. Może dopiero okaże się to po latach, dziesięcioleciach, a może nie okaże się nigdy, bo to bardzo indywidualna sprawa. Wszystko to jednak skłoniło mnie do refleksji, czy tak naprawdę warto uganiać się za marzeniami i jak sprostać tym marzeniom w kontekście rzeczywistości.

Enyłejs, subiektywny przegląd wydarzeń z ostatnich dni przedstawia się następująco:

Od kilku dni jednym z najczęściej poruszanych tematów w MUWCI jest zbliżający się bal walentynkowy. Tradycyjnie Walentynki doprowadzają do rozpaczy masy pierwszorocznych. Dla drugorocznych nie jest to taka wielka sprawa (już wiadomo, że będzie to największa homoseksualna impreza roku, gdyż większość ludzi idzie ze swoimi przyjaciółmi tej samej płci :D), niektóre pary idą nawet z nieswoimi parami, żeby wyrazić lekkie podejście do tego święta. Cały mój dom planował wielki prostest polegający na pójściu na bal w piżamach - ja pomysł popierałam, aczkolwiek nie byłam do niego do końca przekonana pod względem osobistym. I tak jakoś się złożyło, że gdy gadaliśmy o Walentynkach przy kolacji z Raulem przy jednym stole, wyszło na to, że jesteśmy swoimi seksownymi walentynkami ;)
(jeśli czyta to Adam M., drogi Adamie, to wcale nie jest tak jak myślisz i myślałeś. :D)
Myślałam, że pójdziemy po przyjacielsku z Davidem, jednak wśród drugorocznych ma on swoją wierną fankę, która zaprosiła go już miesiąc temu - gdy on jeszcze nie miał pojęcia, że coś takiego jak bal walentynkowy istnieje :D Co prawda zaproponował pójście we trójkę, jednak nie szukam wrogów wśród swojej płci ;)

Nie wiem, czy już o tym wspominałam, aczkolwiek nasze zajęcia z jogi odbywają się teraz dwa razy w tygodniu: w tym raz w środy o 6 rano. Nie sądziłam, że będąc w Indiach będę się budzić o 5:30 po to, by o 6 stawać na głowie i skupiać się na swoim oddechu, aczkolwiek nie sądziłam też, że kiedykolwiek spędzę w Indiach 2 lata :D Czasami po prostu nie warto sądzić.

A poza tym oficjalnie możemy rozpocząć odliczanie do mojego powrotu do domu! 4 czerwca wsiadam w samolot i ląduję w Polsce. Niesamowite, że jestem na półmetku. Jak mawiają Indianie - czas nie leci, czas zapierdala.

W zeszłym tygodniu musiałam oddać do wglądu wersję roboczą mojego IA z matmy - z tej okazji podczas wolnego bloku siedziałam u Vinaya przy biurku, omawiając moje dane i czynności, które powinnam wykonać, żeby mi cokolwiek rozsądnego z tej statystyki wyszło. Vinay siedział zawieszony między mną a stroną aplikacji o wizę do Kardiffu (Swati z Indii i Ivan z Meksyku dostali się na kongres UWC tamże właśnie jako reprezentanci Mahindry) i rozmowa zeszła nam na wizy właśnie. Ponarzekałam na indyjski konsulat w Warszawie, na co Vinay odpowiedział mi z uśmiechem, że polska ambasada w Delhi nie jest lepsza. I wtedy poczułam się, jakbym całe życie żyła w kłamstwie - no tak, przecież Hindusi potrzebują wiz do Polski! Zmiana paradygmatu automatycznie wpływa na narzekanie. Procesy wizowe to ogólnie straszna drzazga w dupie, ale nie słyszałam jeszcze nigdy nikogo narzekającego na Polskę w tym względzie. Ciekawa sprawa.

Generalnie ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi pod znakiem walki z Adobe Premiere Pro (mój remake "Gadających Głów" trzeba jakoś zmontować, niestety), jedzenia (polski "Pomysł na kurczaka w sosie śmietanowo-ziołowym" z makaronem <3) i generalnego wyluzowania. Truskawki stały się dostępne w coffee shopie, więc korzystałam, jak mogłam - raz nawet obraziłam swój własny gust filmowy i oglądnęłam w piątkową noc z Pauline "Meangirls". Oprócz tego nie miałam zbyt wiele do roboty, gdyż trwający właśnie Theatre Season zabiera mi sukcesywnie wszystkich przyjaciół. Ja jako menedżer sceniczny "Ogonów Kishkindy" nie mam wiele do roboty, więc czas wolny poświęciłam na walkę ze wcześniej wspomnianym Premiere Pro, a także... W końcu udało mi się ogarnąć, wziąć przywiezione z Polszy pałki perkusyjne i ruszyć do MPH do salki muzycznej. Dobrze było odkurzyć swoje stare hobby.

I wiecie co? Generalnie złapał mnie, jak to Paweł ostatnio napisał mi w mailu, taki wielki Niechciej. "Niechciej taki łapie na kilka dni i nie wiadomo, kiedy puści.". Podobno należy znaleźć sobie coś ciekawego do roboty.
Ostatnio kuleję zdrowotnie, bo infekcje pęcherza dokuczają dość ostro. Poza tym wszyscy - i uczniowie, i nauczyciele, wykończeni są próbami Theatre Season i przedwczoraj miałam aż jedną lekcję, dzisiaj całe 4, a jutro 2. Mam za dużo wolnego czasu i w dupie mi się przewraca. Zresztą ogólnie wydarzenia na kampusie są jakieś takie rozmemłane. Nawet rozmawiając z drugorocznymi widzę, że nie mają tyle roboty, co zwykle. Rzeczy dopiero mają zacząć się dziać, w przyszłym tygodniu Walentynki, a marzec zacznie się wybuchowo koncertem rockowym i europejskim wieczorem regionalnym (nikt nie wie, co przygotujemy - i ja też tego nie wiem). Będzie się działo! Na razie się nie dzieje.

A to widzieliście? Świetne. Nawet prawie zmotywowało mnie do ruszenia dupy z kampusu. A potem sobie przypomniałam, że za bardzo nie ma gdzie. Ale spokojnie, spokojnie - exeat weekend prawdopodobnie w Goa już za 2 tygodnie, a za miesiąc Agra, Delhi i Jaipur. Do naszej ekipy dołączył Himaansu, więc z przewagą chłopców w drużynie może nikt nas z Pauline nie skrzywdzi. Ostatnio na konwersacjach z hindi wolałam się jednak zabezpieczyć i nauczyłam się kilku bardzo brzydkich słów, na wypadek gdyby ktoś próbował się do mnie dobierać w pociągu (z opowieści drugorocznych takie rzeczy nie dzieją się rzadko). Aishwarya mnie nauczyła, po czym stwierdziła, iż fakt, że mówię w hindi brzydkie rzeczy, jeszcze bardziej by podniecił indyjskiego potencjalnego gwałciciela, i może w sumie lepiej tego nie mówić. Indie <3

Jedną z interesujących rzeczy, które ostatnio się wydarzyły, to moje lekcje TOK. Cyrus moim zdaniem jako nauczyciel tego przedmiotu sprawdza się wyjątkowo średnio, natomiast zadanie, jakie nam ostatnio powierzył, było dość interesujące ze względów psychologicznych.
Potrzeba było w naszej grupie 3 wolontariuszy. Zgłosiłam się ja, Basil z Omanu i RongFei z Chin. Reszta grupy została komisją kwalifikacyjną. Temat zadania? Hipotetyczna rozmowa kwalifikacyjna na UWC.
W grupie akurat nie było nikogo, z kim bym była dość blisko, więc całość zapowiadała się dość ciekawie. Tradycyjnie jak w takich sprawach stwierdziłam, że należy mówić prawdę. Sophia z Niemiec zadała mi dość prowokacyjne pytanie, dlaczego uważam, że się nadaję. Odpowiedziałam spokojnie, że nie sądzę, żebym była w 100% idealną kandydatką na UWC, a na pewno jeśliby się poszukało, łatwo byłoby znaleźć ludzi, którzy są ode mnie lepsi dosłownie we wszystkim. Pytanie tylko, czego szukamy - czy szukamy robota, czy osoby, która jest w stanie się poświęcić dla danej idei i podciągnąć ze swoich słabości? Odpowiedziałam także, że zdarzyło mi się już reprezentować Polskę na arenie międzynarodowej i gdybym się nie dostała do UWC, ok, może byłoby mi przykro, jednak nie byłby to dla mnie koniec świata.
Nie słyszałam wywiadów Basila i RongFei, ale mogliśmy być wszyscy przy dyskusji komisji, kogo wybiorą. Ktoś mi zarzucił, że byłam pewna siebie tak, jakby mi nie zależało. Victor z kolei przyznał, że to dobra cecha - posiadanie dystansu do spraw to ważna rzecz. Cyrus z kolei rozkminiał moją sytuację finansową - bo od razu powiedziałam, że potrzebuję stypendium - i robił to na zasadzie "nono, nie mamy zbyt wiele pieniędzy, a może ktoś będzie w stanie zapłacić za to miejsce". Całość oczwiście była sprowokowana, bo każda z osób miała ustaloną rzecz, o którą się martwi i niekoniecznie musiało się to zgadzać z jej realnymi poglądami. Aczkolwiek fakt, że Cyrus potraktował mnie w sposób "trochę biedna, może ktoś za to miejsce zapłaci" uświadomił mi, że są szkoły, nawet w ruchu UWC są komitety narodowe, które naprawdę myślą w ten sposób. Pomyślałam wtedy o moim komitecie, o United Colby. I uśmiechnęłam się do tych myśli :>
Jak się okazało chwilę potem, komisja wybrała mnie jako jedyną stypendystkę z tych trzech osób. Basila okrzyknięto jako mało zaangażowanego, a RongFeia trochę za bardzo skupionego na nauce. Skomentowałabym to słowem "Azjata", aczkolwiek nie chcę generalizować... nawet, jeżeli w MUWCI ten stereotyp sprawdza się przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach :)
Co jeszcze ciekawego przyniosły mi wykłady z TOK? Ciekawostkę na temat tego, jak paradygmaty zmieniają nasze życie: dlaczego w Japonii nie ma nazw ulic dowiecie się za pomocą tego filmku.

Na ostatnich zajęciach z ESSu rozmawialiśmy o wodzie i o Gangesie i jakoś tak przeszło mi przez myśl, że może dałoby się jakoś zbadać, co tak naprawdę w nim jest. Mam przecież jeszcze butelkę pełną wody prosto z Varanasi, więc podeszłam do Ryana po lekcji i pogadałam z nim chwilę. Wpadł na pomysł jakiejś metody, powiedział, że musi nad tym chwilkę pomyśleć i da mi znać :) Fascynujące, jak łatwo tu zaciekawić się jakimś tematem i uzyskać pełne wsparcie.

Natomiast jeśli chodzi o przyjaciół ostatnimi czasy, Eliasowi niedawno udało się znaleźć trochę czasu między próbami i ja zapewniłam herbatkę (tu pozdrawiam Wojciecha, bo Wojciech zna się na dobrych herbatkach i wręczył mi takową przed powrotem do Indii :*), a E. fińską czekoladę. Mam wrażenie, że nie wspominam tutaj o tym wystarczająco często, ale kampus leży w naprawdę przepięknej okolicy. Widok z domku na drzewie jest nie do opisania. Leżeliśmy więc na suchej trawie oglądając zachód słońca odbijający się w rzece w dolinie, a potem miliony gwiazd nad nami. Opowiedziałam Eliasowi o mojej wizji musicalu w przyszłym roku, na co gdy odpowiedział "Jak masz jedną z tych swoich słynnych wizji, to już wiem, że na pewno Ci się uda", stwierdziłam, że to cudowne, że moje wizje artystyczne stają się rozpoznawalne w gronie ludzi z MUWCI :D
Inna sprawa, że i on, i Mary, i David, i Bianca, i Pauline - wszyscy żyli ostatnio w sporym stresie w związku ze swoimi sztukami na Theatre Season.
Myłam ostatnio zęby w łazience, gdy Pauline wróciła ze swojej próby strasznie poirytowana, nie odzywając się nawet i od razu idąc do pokoju, a przy okazji trzaskając drzwiami. Zaraz potem przyszła do mnie i mnie przytuliła, bo zobaczyła na swoim biurku puszkę kawy z liścikiem ode mnie, że może dzisiaj pada z nóg, ale przynajmniej jutro ma szansę zacząć z odrobiną energii.
Wrażliwość to królestwo małych gestów - słowa Sebola ze Slot Art Festival, których nigdy chyba nie zapomnę.

A propos takich małych gestów - przyszła mi ostatnio bąbelkowa koperta od Mamy. Odkryła, że i tańsze to, niż paczka, i szybciej idzie (ta doszła w 3 tygodnie!), i jak zaginie po drodze, to nie żal aż tak. W tej kopercie, wysłanej zaraz po moim wyjeździe, znajdował się biurkowy kalendarzy optymistyczny z kukartki (którą wielbię od zawsze), a także moja SuperTurboUberMegaPro elektryczna szczoteczka do zębów, której zapomniałam spakować do bagażu. Wysyłka kosztowała całe 13 zł, a ja cieszyłam się cały dzień :)



Pewnego dnia weszłam do pracowni matematycznej i zobaczyłam Davida z poziomem energii -300. Poleciłam mu pójście do Med Center po to, by się zrelaksować i żeby w końcu nikt nic od niego nie chciał. Kilka godzin później go tam odwiedziłam z kakao i liścikiem, jednak nie spał - i powoli wracał do żywych.
Gdy natomiast ja cierpiałam na najgorszą fazę zapalenia pęcherza i spałam po ciężkiej nocy w pokoju, po przebudzeniu na moim biurku znalazłam czekoladę i truskawki z liścikiem "Get well soon! Te quiero mucho!".
Pauline też swego czasu odwdzięczyła się belgijską czekoladką i krótką notką.

Bo "najlepsza część życia ludzkiego to małe, bezimienne oraz zapomniane akty dobroci i miłości", jak powiedział kiedyś William Wordsworth. Ja staram się o nich nie zapominać.
(i tu przypomina mi się, jak w zeszłe Walentynki Daga zrobiła mnie, dziecku z bursy, kanapki w kształcie serca, jak Magda, moja bursiana współlokatorka, podrzuciła mi na biurko czekoladowego Mikołaja 6 grudnia, i jak Wojtek upiekł dla mnie specjalnego pierniczka w kształcie samolotu, bo dużo podróżuję. O własnoręcznie wydzierganej skarpecie z wymyślonym przyjacielem w środku i naszyjnikiem dobrobytu ze słodyczy, czyli moim prezencie od Pawła, nawet nie wspomnę.)

Niby drobiazgi, a chyba nie ma dla mnie fajniejszych dowodów na to, że kogoś mogę obchodzić i ktoś o mnie pamięta. :)

To samo tyczy się zwracania uwagi na małe rzeczy. Świetnym tego dowodem jest poniższa historia.
Tak więc jestem sobie w MUWCI. W MUWCI sprzątają i gotują nam pracownicy firmy Sodexo. Ochroniarze też tu są. Mało który z nich mówi po angielsku, być może dlatego większość ludzi traktuje ich jak powietrze. Ja uważałam jednak, że to strasznie niegrzeczne. Zawsze więc witałam się ze sprzątającymi pokoje i ochroniarzami, w kafeterii dziękowałam przy zwrocie naczyń - ot, czysta uprzejmość.
W książce pochwał i narzekań w kafeterii zdarzało mi się napisać pochwałę, gdy przyrządzono coś pysznego, albo jakąś delikatną sugestię dotyczącą jedzenia, jeśli miała pomysł, jak przyrządzić je lepiej. No i pewnego razu natrafiłam w tej książce na wpis "JEŚLI NIE WIECIE JAK PRZYRZĄDZAĆ RYBĘ TO NIE PRZYRZĄDZAJCIE". Naprawdę nie jestem jakąś zmanierowaną damulką, jednak bezczelność tego wpisu i czyste chamstwo dosyć mnie poraziło. Zwłaszcza w miejscu takim jak MUWCI.
Innego dnia zobaczyłam wpis "Disgusting".
Stwierdziłam, że to trochę za wiele, i popełniłam maila do całej społeczności. Chyba jesteśmy wystarczająco dorośli, żeby formułować swoje zdania i opinie w bardziej dyplomatyczny sposób, zwłaszcza, jeśli widzimy, jak ci ludzie ciężko pracują. Nie są to panie na stołówce w internacie, które łaskawie podadzą ci talerz, narzekając jeszcze wcześniej, że późno przychodzisz. I ja rozumiem, że komuś coś może nie smakować - mnie też nie zawsze smakuje - ale jasna cholera, elementarne zasady wychowania obowiązują niezmiennie.
Email popełniłam jakoś rano, a przez cały dzień ludzie przechodząc obok mnie deklarowali poparcie i mówili, że w pełni się zgadzają. Henning podszedł do mnie i powiedział, że mam stuprocentową rację.
Kiedy szłam na lunch, Sarita stała z dwoma naczelnymi ogarniaczami kuchni i gdy przechodziłam, zawołała mnie. "Hej Sonia, dzięki za email! Oni też dziękują, bo im go przesłałam". Dwóch szefów uśmiechnęło się do mnie i podziękowało. Odwzajemniłam uśmiech i powiedziałam, że reaguję tylko na to, co mi się nie podoba.
Mahesh, szef wszelakiej administracji, podziękował mi za maila pisemnie i powiedział, jak zespół dość mocno przeżywa te krytyczne uwagi. Ogłosił także całej społeczności, że gdyby ktoś chciał jakimś pomysłem poprawić jakość usług, zaprasza do rozmów.
Gdy szłam na kolację, były akurat same indyjskie potrawy. Napisałam w książce uwag, że bardzo prosiłabym o trochę mniej przyprawione dania, bo czasami po prostu indyjskie jedzenie mi nie smakuje ze względu na ogromną ilość przypraw.
Następnego dnia szefostwo powitało mnie uśmiechem i spersonalizowanym "Hi, Sonia!". Zapytali mnie nawet, jak się mam, a potem szef ogłosił mi, że dziś na lunch są europejskie, mniej przyprawione dania.
Wpadł mi w sumie do głowy jeszcze jeden pomysł: na college meetings dużo mówi się o braku integracji pomiędzy pracownikami kampusu i uczniami. Może warto porozmawiać z Maheshem i Pelhamem o projekcie filmu dokumentalnego, w którym uczniowie na jeden dzień pracują pełną zmianę z Sodexo? Ranne powiedziała mi, iż zawsze chciała spróbować posprzątać pokoje, a ja chętnie odnalazłabym się w kuchni. Muszę to przemyśleć i może przygotować jakiś projekt :)

Oprócz samych słodkich wieści byłam jeszcze ostatnio na pierwszej w moim MUWCI life prezentacji uniwersytetu. Co chwila są jakieś na kampusie, zwykle amerykańskie, jednak Leiden University of Hague przyciągnął mnie właśnie ze względu na swoje europejskie położenie. Ta szkoła to nowa placówka, planująca otworzyć w 2013 roku swój nowoczesny kampus w samym sercu Hagi.
Kierunki interesujące, dużo osób z UWC, problem: pieniądze. Jako że szkoła się rozwija, program stypendialny jeszcze raczkuje. Jakieś tam stypendia się daje, jednak 6 000 euro za rok zwykle się płaci. Jednak warto wziąć pod uwagę, że jestem z Polski, a polskie zarobki mieszczą się w progach stypendialnych uczelni na całym świecie. No cóż, będziemy próbować tak czy inaczej :)

Kończę, bo jutro mam całe 2 bloki i muszę na nie wstać :D Ilość komentarzy ostatnich wpisów spadła bardzo drastycznie - ale dopóki dajecie mi feedback i odniesienia do bloga prywatnie, dla mnie gra :) Oglądalność mówi sama za siebie. Natomiast jeśli ktoś życzy sobie wpisów "prosto z Indii" w sensie podróżniczym, będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. Ale przyjdzie czas kilometrowych notek rodem z Varanasi, przesyconych Indiami do granic możliwości - cierpliwości! :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz