piątek, 23 listopada 2012

The best lassi in Varanasi



Tak zachwalałam Varanasi na fejsbuku i w prywatnych opowieściach, że suszycie mi głowę o tę notkę od dłuższego czasu. Tak więc już cicho, cicho, bo jest - chicos, chicas, Project Week!

(zdjęcia autorstwa innych osób podpisane są ich imionami, zdjęcia mojego autorstwa pozostają niepodpisane)

Piątek 26.10 rozpoczął się pobudką przez Aishwaryę, której z naszej trójki najlepiej idzie poranne wstawanie. Minjoo w swoim drugim roku nauki ma 3 (!!!) bloki wolne, więc już została oficjalnie ochrzczona największym leniuchem w 2 10 L :D W zamian za to piecze dużo ciast i gotuje koreańskie potrawy. I wtedy już nie cierpimy aż tak bardzo :D
Wychodząc spóźniona na L&L zobaczyłam w podwórku mojej wady Henninga. Ciekawym było to doświadczeniem, bo sam nienawidzi spóźnialskich, a było już pięć po wpół do ósmej. Co więc robią nauczyciele i uczniowie w MUWCI w takiej sytuacji? Zaczynają się ścigać, kto pierwszy dotrze na lekcje :D
Kiedy już znaleźliśmy się w klasie, zabraliśmy się w ramach zajęć z retoryki za omówienie przemówienia Obamy, słynnego "Yes we can speech". Moja niechęć do polityki wszystkim już tutaj jest znana, więc no, cóż.
Lekcji tego dnia miałam mało, więc czas wolny poświęciłam pakowaniu - wyjechać mieliśmy tego samego dnia wieczorem. W szkole obchodziliśmy również Eid Mubarak, czemu poświęcony był tematyczny lunch - dla tych, co nie wiedzą, Eid Mubarak to jedno z dwóch najważniejszych muzułmańskich świąt; coś jak Boże Narodzenie w tradycji europejskiej, jeśli chodzi o zgromadzenia rodzinne i ucztowanie. Na cześć odwagi Abrahama i uczczenia faktu, że był w stanie zabić dla Boga własnego syna, co roku zabija się na okazję tego święta barana. Podczas World Religions zobaczyłam Dohę (Maroko) w pięknej, kolorowej szacie przygotowanej na Eid Mubarak właśnie. "Rany, jak Ty ślicznie w tym wyglądasz!" "Dzięki. Pierwsze Eid bez rodziny...", i ten smutny uśmiech.
Pomyślałam sobie o stereotypie muzułmanina w Europie i po raz kolejny w MUWCI stwierdziłam, że moja wcześniejsza wizja postrzegania świata pełnego jedynych słusznych, bo europejskich norm, była strasznie, strasznie błędna. Jeślibyśmy stanęły obok siebie, nie różniłybyśmy się kompletnie niczym.
Podczas długiego bloku z L&L Weronika i Jiya, nasze drugoroczne, prezentowały nam coś, co my sami wkrótce po PW mieliśmy przygotować: omówienie dowolnie wybranego przemówienia, które może być przemówieniem politycznym, przemówieniem aktywisty lub przemówieniem poprzez sztukę - ale wywołującą widoczną na wideo reakcję publiczności. Weronika zaprezentowała nam Marinę Abramovicz i jej "Art must be beautiful", Jiya weszła głębiej w radosną, afroamerykańską poezję ulicy, czyli slam. Zobaczyliśmy jeszcze bardzo kontrowersyjny występ Sinead O'Connor w "Saturday Night Live" w ubiegłym stuleciu w latach 80., zatytułowany "War". Cały performance pełen jest emocji, a na końcu O'Connor nagle z tematu wojny przechodzi do problemu wykorzystywania seksualnie nieletnich w kościele katolickim, którego podobno sama doświadczyła. Całość kończy się podarciem zdjęcia papieża. Gdy Henning zapytał nas, czym naszym zdaniem spowodowany jest konstrowersyjny element z papieżem, od razu skojarzył mi się dokument kościoła katolickiego Crimen Sollicitationis, nakazujący duchownym ukrywanie swojej wiedzy na temat ewentualnych seksualnych nagabywań wśród swoich współpracowników wobec dzieci - z tego co pamiętam, w latach 80. ubiegłego wieku wydarzyło się coś związanego z tym dokumentem. Jednak fałszywy trop.
Podczas lunchu Raul podszedł do mnie i podziękował mi za pomoc w organizowaniu mu życia - stwierdził, że trzeba kopnąć się w dupę i ogarnąć, a ja byłam świetną inspiracją. Dostałam buzi i stwierdziłam, że może nawet nie jestem aż takim beztalenciem pedagogicznym :D
W przerwie przed ESSem wpadłam jeszcze do mojego pokoju na chwilę, a tam odwiedziła mnie Mahima (Nepal, drugoroczna), wręczając liścik. "To od Twojego Christmas Buddy!", powiedziała. O dziwo, liścik był po polsku:
"Cześć Polska!
Project Week jest jedną z najfajniejszych przygód w MUWCI. Zawiąrzesz przyjaźnie na całe życie! Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawiła w ostatnim miesiącu tego semestru. Przygotuj się na super prezenty!
Całusy,
Xmas Buddy"
Zwróciłam uwagę na język liściku. Albo pisany z translatorem, albo z Weroniką lub Karoliną - to jedyne osoby oprócz mnie na kampusie, które mówią po polsku. ALE translatory nie popełniają błędów ortograficznych, a "zawiąrzesz" rzuciło mi się w oczy. Weronika takowych nie popełnia, a Karolina mogłaby, bo wyjechała z Polski mając 11 lat. Mahima i Karolina żyją w mojej wadzie, w drugim skupisku domków dziewczyn. Hm. :D

Na hiszpańskim Ainhoa nie mogła się pojawić, bo musiała odbyć registrację imigrantów w Punie. Zleciła nam jednak napisanie wypracowania (IB paper 2). Cała nasza szóstka (bo tyle nas jest w grupie) siedziała i pytając się nawzajem o słówka, próbowała jakoś napisać te 400 wyrazów. Szło nam ciężko, a kiedy po 15 minutach stwierdziłam "O, mam 30 słów, jeszcze tylko 370", musieliśmy naprawdę się zebrać w sobie :D Jakoś się udało i mogliśmy ruszyć z powrotem do wad na pakowanie na PW.
Po drodze minęłam szkolną tablicę ogłoszeń. Znak, że Christmas Buddy działają, także się tam znalazł: "If you see Leo, give him a hug! <3", "Liv, you're awesome!". Stwierdziłam, że ja za dopieszczanie mojego Christmas Buddy (Lana Anh, Wietnam) wezmę się po Project Weeku.

I tak spakowana znalazłam się razem z 12-stką wspaniałych w domu Pelhama: nasz project week nosił nazwę "Explorations around religion and culture", miał się odbyć w Varanasi, a opiekunami miał być Pelham i Ulrike (dyrektor szkoły i jego żona, ucząca tu niemieckiego i trochę art) wraz z towarzyszem podróży, ich syn Geirannem, lat jedenaście. Z powodu rodzinnej formy projektu trochę się go obawiałam we wcześniejszych rozmowach z Aishwaryą i Pauline. Pauline jechała do Bangalore, współpracować z dziećmi ze slumsów. Aishwarya była w moim projekcie. Mary razem z Eliasem jechali do Sadhana Forests (ekologicznej wioski pełnej organicznych hipisów, którą w wakacje wybrałam na drugim miejscu moich projektowych priorytetów), David wybierał się na projekt poświęcony społecznemu teatrowi. Pożegnań było w ciągu dnia mnóstwo, bo projektów aż kilkanaście. Sama nie do końca mogłam powiedzieć, że jestem zintegrowana z częścią mojej grupy, więc dobrze, że rozdzieliłam się z większością, które już znałam.
W domu Pelhama dostaliśmy repelenty na komary, ja i Liv otrzymałyśmy torbę pierwszej pomocy do targania na zmianę (first aiders forever :D), mieliśmy również zapakować pizzę (wegetariańską i niewegetariańską) oraz brownies na podróż - choć w pociągu serwuje się posiłki, Ulrike i Pelham pomyśleli, że zrobimy sobie prywatną kolację. Pakując brownies do kartonowych pudełek odkryłam Zaletę Numer 1 wyjazdów z rodziną opiekunów - JEDZENIE :D

I może w tym momencie warto przedstawić postacie tego wyjazdu:
Junesoo - Korea/Pune - nasz wycieczkowy fotograf (ph. Basil)
Marie - Dania/USA (ph. Junesoo)
Pema - Tybet/Dharamsala (Indie) (ph. Junesoo)
Basil - Oman (ph, Junesoo)
Diskit - Kerala (Indie) (ph. Junesoo)
Shaibyaa - Nepal (ph. Junesoo)
Elektra - UK (ph. Junesoo)

Aishwarya - Bangalore (Indie) (ph. Junesoo)

Ritika - Kerala (Indie)/Beijing (ph. Junesoo)
Liv Artemis - Norwegia (drugoroczna) (ph. Junesoo)
Sbonga - RPA (drugoroczna) (ph. Junesoo)
Geirann - lat 11, syn Pelhama i Ulrike (ph. Junesoo)
Pelham wśród latawców - dyrektor szkoły, UK/USA (ph. Junesoo)
Ulrike - żona Pelhama, mama Geiranna, uczy niemieckiego i art, Austria/UK
...no i ja :) 
Tak więc zapakowaliśmy jedzenie, omówiliśmy szczegóły wyprawy, wsiedliśmy do 3 zamówionych jeepów i ruszyliśmy do Pune, skąd mieliśmy wsiąść w pociąg do Varanasi. 27 godzin podróży przed nami :D
Pierwszy raz byłam na stacji kolejowej w Indiach i stwierdziłam, że chyba naprawdę zaczynam się tu zadomawiać, bo przestają mnie dziwić scenerie takie jak ta na dworcu.
W miejscach, gdzie pociąg zatrzymuje wagony z najtańszymi biletami, pełno jest ludzi. Ludzie śpią na ziemi owinięci w szaty często zakrywając twarz; bezdomni, pasażerowie, czekający na pociąg z biletem lub nie. Nie przeszkadza im hałas: im dłużej jestem w Indiach, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że ludziom i zwierzętom tutaj naprawdę nie przeszkadza hałas. Zwierzęta śpią 1 m od szosy, ludzie na dworcu, przy ruchliwych ulicach... Czasem dworcem przejdzie jakaś koza, pies, krowa, tu matka z nagim dzieckiem siedzi na ziemi i coś gotują w garnuszku. Czy mają dom? Nie wiem i przestaję się zastanawiać.
Im dalej w dłuuuuuugi peron, tym mniej biednych. My mamy miejsca w wagonach sypialnych, z klimatyzacją. Klimatyzacją w znaczeniu indyjskim, czyli z wiatrakami i słabym powiewem z góry. Dla mnie dobrze, bo klimy nie lubię. A przynajmniej nie o tej porze roku - bo ciągle boję się temperatur w lecie, czyli w drugim semestrze.
Moją uwagę przykuwa również poczekalnia - pomieszczenie oznaczone napisem "UPPER CLASS WAITING ROOM". Dla klas niższych niż upper poczekalni nie ma, bo przecież po co. Hm.
Jak się okazuje, w indyjskich pociągach nie ma tylko klasy 2 i 1. My mamy bilety na coś zwanego "third upper class with AC", cokolwiek to znaczy. Pema, widząc lekko zagubionego Pelhama i Ulrike, przejmuje dowodzenie i zaprowadza nas do właściwego wagonu.
W wagonie nie jest lepiej: staram się, naprawdę się staram ogarnąć indyjski pociąg, w jakim się znajduję, ale nie umiem :D
Mnóstwo przedziałów w wagonie, podzielonych ściankami działowymi, ale bez drzwi. W każdym przedziale 6 łóżek, jedno na górze (stałe), jedno na dole (służące w ciągu dnia za siedzenie) i jedno środkowe, rozkładane (w ciągu dnia służące za oparcie). Może to podobnie wygląda w Europie w wagonach sypialnianych, nie wiem, nigdy takim nie jechałam. Naprzeciwko przedziału są jeszcze dwa łóżka - górne, dolne. I tu teoretycznie wszystko można ogarnąć, ale kiedy wsiedliśmy do pociągu, pół godziny zajęło nam zorientowanie się, jakie miejsca mamy. Jakichś 2 panów po 50-tce wyglądających jak Gandhi siedziało z nami w tym przedziale i nikt nie wiedział, dlaczego - okazało się, że nasza grupa jest rozwalona na kilka przedziałów i żadnego nie mamy w całości. Tak więc ja, Shaibyaa, Diskit i Aishwarya miałyśmy cztery górne łóżka, a panowie spali na dole. Elektra obserwowała sytuację z łóżka naprzeciwko przedziału. Mniej więcej w takiej konfiguracji rozdzieliliśmy między siebie pyszną pizzę i brownies, a następnie część planowała się integrować, a część chciała tylko iść spać. Ja na mojej górnej pryczy od razu zasnęłam. W chwilach takich jak ta cieszyłam się, że nie ruszyłam w Indie sama, tylko z grupą, opieką, ludźmi, którzy ogarniają rzecz bardziej ode mnie.

Obudziłam się o 10 następnego dnia rano i zdałam sobie sprawę, że jeśli się człowiek do tego przyzwyczai, to może być mu nawet całkiem wygodnie na tym łóżku. Cieszyłam się też tym, że do północy nie mam NIC do roboty, więc mogę poczytać książkę, zaległe czytanki z historii, pogadać, nigdzie się nie spieszyć.Czas dla siebie i czas na nicnierobienie to niesamowicie rzadkie zjawiska w MUWCI, dlatego cieszyłam się strasznie, że nie mam ze sobą ani laptopa, ani obowiązków, mogę odpocząć tyle, ile mi trzeba, a potem zacząć się integrować z moją grupą.
Po śniadaniu zamówionym od przechodzących co chwila między przedziałami sprzedawcami przekąsek i ciepłych posiłków oraz szklaneczce czaju zaczęliśmy rozmawiać z grupą o naszych pierwszych wrażeniach: ktoś w nocy widział karalucha wyłążącego z wentylacji i byłam w stanie w to uwierzyć, bo choć pociąg był całkiem czysty, wnetylator miał na sobie powłokę kurzu z ostatnich kilku lat; a zanim pociąg ruszył z Pune, przeszedł przez niego pan ze sprayem na robale w ręku i prosił nas, byśmy podnieśli nogi, a następnie spryskał powierzchnie pod siedzeniami. Wolałam nie łączyć faktów z tym, że tej nocy śniły mi się robale - tak po prostu, dla własnego psychicznego komfortu :D
Wbrew pozorom jednak już mnie to w ogóle nie dziwi.
Taki tam wiatrak
Przez 27 godzin w pociągu człowiek ma naprawdę dużo czasu. Spotka na swojej drodze pełno przyjaznych Hindusów, którzy chcą pogadać, poobserwować i po prostu są mili. To w Indiach zdecydowanie jest super, że czuje się tę otwartość, ludzie są mili, uśmiechnięci. Jeden z panów o wyglądzie Gandhiego spytał mnie, czy może sobie poczytać mój przewodnik Lonely Planet (Marta S. naszym przyjacielem jest! :D) po Indiach, który chwilowo odłożyłam na łóżko. Sprzedawca czaju wszedł z nami w konwersację na temat MUWCI. Ten kontakt z ludżmi po prostu jest wszędzie. Nie wiem, jak będę się czuła w Polsce po powrocie, ale zakładam, że mało polsko pod względem bezpośredniości, otwartości i zagadywania do obcych ludzi. Myślę, że jeszcze mniej polsko niż zwykle.
W czasie lunchu przeprowadziliśmy z Pemą, Aishwaryą, Elektrą i Ritiką rozmowę na tematy religijne, która wyszła jakoś ot, tak: dostrzegłam mnóstwo różnic, które dały mi niesamowicie do myślenia. Szczególnie widoczne były różnice między wschodnim a zachodnim postrzeganiem ludzi i religii: Aishwarya ze swoim indyjskim zapleczem powiedziała, że potrzebuje religii, bo ma w niej oparcie, kiedy ludzie zawodzą. Bo w Indiach wszyscy są samolubni: nawet jak ma przyjaciół, wie, że w ciężkich sytuacjach zawsze będzie sama. I, cholera jasna, byłam w stanie w to uwierzyć, obserwując odkąd tylko tu jestem rywalizację między ambitnymi Hindusami. Zaryzykowałam wniosek, że im wyższy Twój status społeczny w Indiach, tym bardziej samolubny jesteś, bo masz znacznie więcej. Zdałam sobie jednak sprawę, że to nie do końca prawda. Pema z kolei powiedział, że gdyby jego siostra zaszła w ciążę przed ślubem, wyrzuciłby ją z domu, bo po prostu nie byłby w stanie żyć z taką ujmą na honorze i religii. Jak się można domyśleć, rozkręciła się ostra dyskusja, ale zdania nie zmienił - chyba, że dziecko byłoby z gwałtu. Może wtedy byłby w stanie z tym żyć.
I tak naszła mnie refleksja, że może wschód tego świata jest bardziej religijny właśnie przez to - przez okrutne normy społeczne i kulturowe Bóg jest potrzebny, bo na ludziach zwyczajnie oparcia mieć nie można, skoro Twój własny brat może Cię wyrzucić z domu, a przyjaciel zostawić dla korzyści i zysku? Na pewno jest to spora generalizacja, oczywiście, że tak. Ale kiedy powiedziałam swoje zdanie, że mnie póki co religia nie jest potrzebna i dobrze mi z moim agnostycyzmem, bo przede wszystkim polegam na ludziach, moich przyjaciołach i rodzinie, co wielokrotnie się sprawdziło, że jest tego warte, w stu procentach zgodziła się ze mną tylko Elektra (UK). W większości wniosków zgodziła się z nami także Ritika (Indie, ale wychowana przez część czasu w Chinach). Pema śmiał mi się w twarz, kiedy to mówiłam, a Aishwarya nie mogła uwierzyć.
Długo myślałam nad tym wszystkim.

Kilka godzin później ruszyłam na wycieczkę po pociągu z Pemą, bo akurat się wybierał przejść. Przeszliśmy do wagonów bez klimatyzacji i przy otwartych oknach poczułam niesamowity, polski wakacyjny klimat pociągów - tak, jak jechałam na slot. Nie lubię klimatyzacji - w autach jest mi z nią zwykle niedobrze, w pokojach tworzy inny, odrealniony świat. Wagon bez klimatyzacji był niższej klasy, prycze mniejsze, nocą pewnie znacznie więcej robactwa (albo i nie), ale jakoś go polubiłam. Nie wiem jednak, czy zdecydowałabym się spędzić tam aż 27 godzin podróży. Będąc białą. Blond. I z niebieskimi oczami.
Krótki filmik z moją rozmową z Pemą i indyjskim krajobrazem gdzieś w połowie drogi (nie, nie jest jakoś wybitnie interesujący): tutaj

Jeszcze w pociągu zabijałyśmy nudę z Elektrą, grając w karty, gdy odwiedził nas Geirann. I tu wyszła na jaw jego interesująca, acz odrobinę przerażająca historia jako dziecka UWC. Otóż Geirann urodził się W (nie, nie w szpitalu) Atlantic College (UK), mieszkał także z rodzicami w Waterford UWC (Suazi, Afryka), mieszkał także w Kanadzie, a od tego roku mieszka z rodzicami w MUWCI. Jego starszy brat jest drugorocznym w UWC Costa Rica. Mieszkał do tej pory w 4 miejscach i w Indiach jeszcze się trochę nie może odnaleźć - codziennie dojeżdża do szkoły do Pune (godzina w jedną stronę), a jedyne dzieci na kampusie w jego wieku to dzieci Cyrusa (z którymi nie dogaduje się najlepiej).
Pomyślałam, że chyba nie chciałabym, żeby moje dzieci (jeśli się takich doczekam) tak żyły. Trochę przerażała mnie idea "UWC family", gdzie każdy członek rodziny jest zdecydowanie zaangażowany conajmniej połową swojego życia w ruch UWC, a mając 11 lat mieszkało się już na 4 kontynentach.

Do Varanasi dotarliśmy o północy. Dworzec, krowy, bezdomni i pan z nazwiskiem Pelhama. Zapakowaliśmy się w dwa jeepy i ruszyliśmy do oddalonego o kilka kilometrów hotelu.


Wysiedliśmy w miejscu pokazanym na zdjęciu około pierwszej w nocy. Ciche ulice.
Europejska idea domu gościnnego/hotelu/miejsca,gdzie się śpi, zakłada, że będzie miał on parking. Ale nie w Indiach i bynajmniej nie w Varanasi. Byłam zmęczona po podróży, więc gdy podeszło do nas dwóch pracowników domu gościnnego, wzięli najcięższe walizki i powiedzieli "Chodźcie z nami", pomyślałam "A, no, już niedługo". Z głównej ulicy skręciliśmy jednak w jakieś małe, niedostępne dla aut uliczki i szliśmy takimi około 10 minut. Ciemno, pusto, uwaga na krowie fekalia, uwaga na krowy - kiedy pracownicy skręcili w jedną z uliczek, a tam 3/4 jej szerokości zajmowała krowa, okazało się, że właśnie poznaliśmy jeden z największych uroków Varanasi - wieczne rozmijanie się z krowami w ciasnych jak jasna cholera uliczkach. Jeśli uda Ci się nie nadepnąć na któryś z licznych krowich placków po drodze, możesz się nazywać szczęściarzem :D
Ale tego nie wiedzieliśmy jeszcze, przechodząc pierwszy raz labiryntem uliczek starej części miasta. Zastanawiałam się, jak my się mamy w tym labiryncie nie pogubić przez najbliższe kilka dni.
Dom gościnny Teerth wyglądał całkiem nieźle jak na tanią akomodację: wszyscy natychmiast skorzystaliśmy z zimnych napojów leżących w lodówce i dobraliśmy się jakoś do pokojów. Zależało mi na tym, by się umyć jak najszybciej - dostałyśmy więc z Aishwaryą dwuosobowy pokój naprzeciwko wejścia do domu. Na tym samym poziomie, oddalone o dwa pokoje, znajdowało się miejsce sypialne Pelhama, Ulrike i Geiranna.
Krótkie spotkanie organizacyjne grupy dało nam do zrozumienia, że jutro mamy dzień wolny: dostaliśmy adres i telefony do hotelu, prośbę, by nie oddalać się zbytnio, dopóki nie poczujemy się pewnie w tym labiryncie, a także żeby zawsze być w grupie conajmniej 3 osób. Dzień spędzić powinniśmy głównie na eksploracji uliczek w promieniu 5 km od hotelu. I gdyby ktoś chciał, o 10:30 Pelham będzie szedł z rodziną na śniadanie: fajnie by było, gdybyśmy poszli większą grupą.
Prawie nikt oprócz mnie nie zaznał godnego snu w pociągu, więc bez szaleństw ruszyliśmy spać.

Niedziela rano upłynęła mi pod znakiem doczytywania informacji o Varanasi w moim ukochanym Lonely Planet. Miasto to znane z prześlicznych sari (którego zakupu nie wykluczałam, ale też nie napalałam się zbytnio), kremacji nad Gangesem (Varanasi to jedno z najświętszych miast w Indiach - ludzie przyjeżdżają tu żeby umrzeć, bo kremacja nad Gangesem ma ich uwolnić od wszelkich grzechów i zapewnić mokszę - czyli uwolnienie się od reinkarnacji i wieczne zbawienie), przepięknych ghatów (ghat to po prostu miejsce nad Gangesem ze schodami schodzącymi do wody) i pysznego lassi (lassi, jak mi powiedziało Lonely Planet, to specjalny rodzaj jogurtu z owocami i rozmaitymi dodatkami - LP poleciło mi również supermiejsce z najpyszniejszymi lassi w mieście, więc stwierdziłam, że trzeba będzie je odwiedzić).
Razem z częścią osób zebraliśmy się na śniadanie: zdecydowanie nie czułam się pewnie w tym labiryncie wszystkiego, żeby wędrować w małej grupie.
oficjalne wejście do hotelu
Gdy tylko wyszliśmy z hotelu, zobaczyłam uliczkę do niego prowadzącą w świetle dziennym: szeroka na 3-4 metry, nad nami jakieś 10-15 metrów budynku. Parking? Droga? Zapomnijcie! Do Teerth Guest House, prawdopodobnie jak do większości miejsc w starym mieście Varanasi, drogi dla aut nie ma. Tu dojdzie się tylko pieszo - i na tym polega magia tego miasta.

Ktoś krzyknął "Patrzcie w górę!", a gdy posłuchaliśmy, naszym oczom okazała się... małpa skacząca między budynkami, pośród których staliśmy. Myśl o tym, że znajduję się w mieście, gdzie jest 30 stopni i małpy skaczą po dachach skojarzyła mi się z jakimiś cudownymi wakacjami.
...Tyle, że na wakacjach nie trzeba omijać krowich placków na uliczkach :D
Co było ciekawe i bardzo się mi spodobało to fakt, że nikt od nikogo nie wymagał znania drogi i orientowania się w terenie: po prostu ruszyliśmy w miasto, szukając jakiegoś godnego miejsca na śniadanie. Okazało się, że labirynt uliczek, którymi wędrowaliśmy w nocy, w dzień jest labiryntem straganów, na których można kupić wszystko: od figurek Ganesha, obrazków Krishny, rozmaitych bindi (tej "kropki na czole", jak to się mówi w Polszy), poprzez kosmetyki, słodycze, jedzenie, aż do pamiątek - i mnóstwa mniej lub bardziej upierdliwych sprzedawców, wołających do Ciebie "madame! Mam taki sam szal, jak ma pani na sobie, za 80 rupii! GUD PRAJZ NAJS KLOŁTS, MADAM!". Moja logika nakazywała mi się zastanowić, na jaką cholerę miałabym kupować drugi taki sam szal, ale widać dla hinduskich sprzedawców nie miało to znaczenia.
Indie. Z czasem nauczysz się ignorować sprzedawców, nie patrzeć im w oczy (a jednocześnie patrzeć na towar, żeby czegoś nie przegapić - robienie tego tak, by broń Boże się nie zorientowali, że jesteś zainteresowana ich towarem jest nie lada sztuką) i na kade "madam" odpowiadać "nahi, nahi", co znaczy w hindi tyle, co "nie, nie".
Ulice ze straganami oczywiście były niewiele szersze niż nasza uliczka - tłumy ludzi, 4 metry szerokości, 2 zajmowane przez sprzedawców, ruch pieszych obustronny. Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo - ale, pytając po drodze, udało nam się jakoś z tego wyjść na główną ulicę. Ból głowy po 15 minutach gwarantowany - ale to dopiero na ulicy zaczyna się szał! :D
Tradycyjnie, jak to w Indiach - ludzie, auta, riksze, klaksony ze wszystkich stron. Wbrew pozorom w Varanasi jednak łatwiej jest przejść przez ulicę niż w Punie - w tym mieście po prostu rządzą piesi, gdyż auta mają tu dostęp tylko do małych części starego miasta. Co nie oznacza, że w wąskich uliczkach nie spotkasz motocykli (tak, wymijających krowy) i rowerów.



Zanim odwiedziłam Varanasi, szczerze mówiąc myślałam, że riksze napędzane siłą ludzkich nóg są przeżytkiem i wszyscy teraz jeżdżą autorikszami - bo w Punie zwykłej rikszy nie widziałam. Jak się okazało, Varanasi wciąż ma te 'prawdziwe' riksze. Przypomniały mi się sceny z tych wszystkich filmów dokumentalnych o Hindusach, które nakazywały dawać spore napiwki rikszarzom, gdyż zapieprzają naprawdę ostro. Patrząc na to wszystko zdecydowanie byłam w stanie w to uwierzyć.


Pytanie ludzi o drogę w Indiach jest naprawdę godnym środkiem pozyskiwania informacji. Jeszcze w hotelu dostaliśmy wizytówki z minimapką, ale jeśli na mapce wąskie uliczki nie są odróżnione od głównych ulic, a wąskich uliczek jest znacznie więcej niż głównych ulic, rysowanie mapy Varanasi nie ma absolutnie żadnego sensu. Ludzie wiedzą - i chętnie podają informacje.
Tym sposobem dotarliśmy do jednego z ghatów - i wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Ganges.
Schodziliśmy po schodach nad brzeg, a ja myślałam "a więc to jest to". To jest miejsce, gdzie wszyscy przybywają, żeby zmyć grzechy albo spocząć na zawsze. To jedno z najważniejszych miejsc dla wszystkich nacji, w których obecnych jest hinduizm i nie tylko hinduizm.
I żeby nie było zbyt patetycznie, musiały paść słowa: "this is Ganga, bitches!"



Przede wszystkim: dużo śmieci. Resztki materiałów (jak się potem okazało, to te niespalone z kremacji), kwiatów, plastików. Wszystko na brzegach.
Ruszyliśmy brzegiem ghatu, aż rzuciła nam się w oczy restauracja na dachu wysokiego budynku. Wyglądało całkiem... drogo. Jak się okazało, mój nabyty za czasów internatu Czujnik Taniego Jedzenia doskonale wiedział, że tu tanio nie będzie. Stwierdziliśmy jednak, że jeden droższy posiłek możemy sobie zafundować z budżetu Project Weeku.
Restauracja z tarasem z widokiem na Ganges ceny miała, jak na Indie, dość kuriozalne. Za chicken pakora (kawałki kurczaka na talerzu w pikantnej sosopanierce)i pikantne ziemniaczki, czyli moje śniadanie (bo śniadań o 12, gdy tam dotarliśmy, już nie serwowano) zapłaciliśmy 275 rupii (ok. 18 zł). Na polskie warunki wydaje się to mało, na warunki zachodnie wydaje się to niczym, a w Indiach jednak nawet ja odczułam tę drożyznę.
Podczas śniadania wymieniliśmy się planami na dzień - ja wspomniałam o wizycie w Blue Lassi, czyli polecanym w Lonely Planet miejscu. Po śniadaniu zdecydowaliśmy się rozdzielić: spora grupa ruszyła ze mną na poszukiwanie najpyszniejszego lassi w mieście :)
Po drodze mijaliśmy, oczywiście, mnóstwo psów. Psy w Indiach są wszędzie: kontakt ze zwierzętami jest tu jak najbardziej zapewniony ;) Ale dopiero kiedy zobaczyłam na jednym z ghatów maleńkiego, chudego i brudnego szczeniaczka, właśnie obsikiwanego przez jednego z psów, poczułam, jakby spadło na mnie całe nieszczęście tego świata. Piesek ledwo chodził i w końcu położył się na schodach. "Ten mały nie pożyje długo", powiedziała do mnie Marie smutnym tonem, a ja wiedziałam, że nie mogę zrobić absolutnie nic. Indie - uodpornij się. No, dalej, uodpornij.



Po drodze zobaczyłam jeszcze grupkę 6 białych facetów w kąpielówkach, szykujących się do skoku do Gangesu - pomyślałam sobie "A w życiu!". Skakanie do wody, gdzie jest tyle śmieci, zdecydowanie nei było moim marzeniem. Junesoo, Basil i Pema jedli śniadanie gdzie indziej i gdy się spotkaliśmy, powiedzieli nam, że byli już na wycieczce łódką po Gangesie - widzieli martwego psa, pływającego na powierzchni wody, oczywiście niesamowicie spuchniętego. Wyobraziłam sobie, jak pływam w Gangesie, a tu obok taki wpół zgniły pies - no, generalnie nie ma problemu :D
Spokojnie zawędrowaliśmy w labirynt uliczek bez map i pytań przechodniów, chcąc po prostu odkryć trochę Varanasi - i, o dziwo, natrafiliśmy na drogowskaz "Blue Lassi - 200 m".

jeden z moich ulubionych zaułków Varanasi - po prawej drogowskazy do wszędzie
To było najdłuższe 200 m w moim życiu, ale było warto :)
Po drodze nieco się zagubiliśmy - jeden z młodych Hindusów obok nas właśnie przechodzących chciał nam pokazać drogę - i ja, i Ulrike, i Pelham czytaliśmy o Indiach i wiedzieliśmy, że to jedna z taktyk wyłudzenia pieniędzy za oprowadzanie czy pokazanie "ładnych miejsc do zdjęć". Tłumaczyliśmy zawzięcie, że nie zapłacimy za oprowadzanie - odprowadził nas więc kawałek i sobie poszedł. Co mi się jednak rzuciło w oczy, gdy oderwałam wzrok od straganów i spojrzałam na niego?
Cóż, nie codziennie w Varanasi spotyka się Hindusów w koszulkach z napisem "Kazimierz Biskupi".



- Przepraszam, skąd masz ten t-shirt? :D
- Mój przyjaciel mi go dał.
- Polski przyjaciel? :D
- Polski :D

...Kiedy po drodze natrafiliśmy jeszcze na krowę, która nie chciała ustąpić drogi, dopóki się jej nie poczochrało pod szyją, stwierdziłam oficjalnie, że najlepiej będzie po prostu przestać się dziwić :D



Aż w końcu...



Blue Lassi okazało się przytulnym miejscem typu "Odkąd jesteśmy w Lonely Planet, odwiedzają nas sami biali". Mimo to strasznie polubiłam to miejsce: niebieskie ściany pełne zdjęć, rysunków i podpisów ludzi z całego świata zrobiły na mnie cudowne wrażenie. Wyglądało na to, że knajpka jest jednopokojowa (i wszystkie miejsca zajęte), ale jak się okazało, obsługa aprosiła nas do pokoju obok, gdzie, choć bez okien, mogliśmy sobie usiąść i sprawdzić, czy najpyszniejsze lassi w mieście faktycznie są najpyszniejsze.
Warto wspomnieć: knajpka w Indiach =/= knajpa w Europie. W Blue Lassi nie było kuchni - było zaplecze, ale lassi przygotowywane było na zewnątrz lokalu, w wystawowym "oknie". Przestrzeń? Ławki. Stołów nie ma, bo po co - lassi i tak trzyma się w rękach. Można przejść między ławkami i tyle przestrzeni wystarczy. Obsługa = człowiek wyglądający na człowieka z obsługi, uśmiechnięty, ubrany normalnie. Nie ma lady, nie ma kasy obsługi - on po prostu siedzi na stołku i gdy wejdzie klient, po prostu pokazuje mu miejsce siedzące i obsługuje.
A co najlepsze - absolutnie kocham takie podejście :) W europejskich knajpach często mnie irytowało to, że kelnerka ma syndrom "nie chce mi się ruszyć dupy żeby Cię obsłużyć" albo "MÓJ PANIE JAK MIŁO ŻE PRZYSZEDŁEŚ, NIE ZAPOMNIJ DAĆ NAPIWKU". Tu relacja jest absolutnie partnerska. Wszyscy są mili, nikt nie wymusza napiwków, nie ma sztuczności.



Po obejrzeniu karty menu (rozmaite kombinacje czekolady, jabłka, banana, granatów) dokonaliśmy wyborów - ja zamówiłam jabłkowo-bananowo-czekoladowe, jedno z droższych, w cenie 50 rupii. Warto wspomnieć, że mój przewodnik LP wydany był we wrześniu 2011, a ceny w Blue Lassi według niego wahają się od 10 do 30 rupii. Kiedy my byliśmy w BL, ceny wahały się od 30 do 70 rupii. Patrząc na polskie warunki (mniej niż 6 zł) nie ma czego porównywać, jednak no.
Siedzieliśmy więc w naszej "loży" i zastanawialiśmy się, czy lassi będzie tego warte.
Po chwili oczekiwania przekonaliśmy się, że warto <3 W glinianym wazoniku jednorazowego użytku (jak większość naczyń z jedzeniem z ulicznych straganów) ulokowanym na talerzyku z makulatury, znajdowało się pyszne pyszne pyszne coś.


Moje, moje

Absolutnie warte swojej (śmiesznej) ceny. Obsługa jeszcze wpadła, żeby zapytać, czy smakowało, czy wszystko ok i tak dalej. Wychodząc, spytałam pracownika miksującego w witrynie składniki, czy mogę mu zrobić zdjęcie. "Why not? :)", brzmiała odpowiedź.

W drodze powrotnej do hotelu zahaczyliśmy o parę sklepów i przekonałam się, że sklepy Varanasi mają wszystko, czego pragniesz. Zakupoholizmu odeprzeć zwyczajnie się nie da <3
Zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu, zrobić przerwę, a potem ruszyć wszyscy razem na kolację. Kilkugodzinną przerwę mogliśmy poświęcić na eksplorowanie pobliskich marketów i uliczek. Jako że droga powrotna z Blue Lassi do hotelu okazała się nie tak trudna (pytać ludzi, patrzeć na znaki, iść przed siebie - aż w końcu się dojdzie), a wszyscy poczuliśmy się znacznie lepiej względem orientacji w terenie, ja i Marie zdecydowałyśmy się ruszyć na eksplorowanie straganów dookoła hotelu. Większość sprzedawców była naprawdę upierdliwa, dlatego postanowiłyśmy odkryć mniej eksplorowane szlaki i skręciłyśmy w mniej zaludnione uliczki. Tam spotkałyśmy naprawdę przemiłego sprzedawcę ubrań, a także się zgubiłyśmy. Po raz kolejny jednak sprawdziła się zasada "idź przed siebie, a dojdziesz". .
Padnięte wróciłyśmy do hotelu i natychmiast zamówiłyśmy dwie zimne cole. Okazało się, że nasz hotel ma otwierany dach z tarasem na ostatnim piętrze - konstrukcja taka, że jeśli wejdzie się do środka na parterze, widać nad głową niebo. Dzień wcześniej w nocy tego nie zauważyłam, ale gdy tylko to zobaczyłyśmy, ostatkiem sił wspięłyśmy się na trzecie piętro, żeby napić się zimnej coli na tarasie przed zachodem słońca :)
Widok był n.i.e.s.a.m.o.w.i.t.y. Jak się okazało, mamy piękny widok na miasto w słoneczny dzień - a w Varanasi po szkole i pracy wychodzi się na dachy domów i puszcza latawce :) Siedziałyśmy więc z nóżkami wywalonymi na fotelu, pijąc colę i odpoczywając, a także obserwując niebo pełne latawców. A kiedy zobaczyłyśmy małpy skaczące po dachach, bijące się i siedzące na słupach, każda z nas po prostu zamilkła i obserwowałyśmy to popołudniowe, nastrojowe, letnie piękno.
Filmik tutaj.

Wieczorem udaliśmy się do hotelu z restauracją znajdującego się nad ghatami i będącego bratem bliźniakiem naszego domu gościnnego. Mieliśmy tam spotkać Rajata - jakimś cudem Pelham na niego natrafił w internecie. Miał on oprowadzić nas po Varanasi i nakręcić film dokumentalny na nasz temat.
Jak się okazało, Rajat był wesołym, uśmiechniętym Hindusem, który mieszkał już w Nowej Zelandii, w Brazylii... Teraz od roku siedzi w Varanasi, bo, jak nam powiedział, to jego baza.


Zauważyłam od razu, że Rajat należy do tych osób, które traktują życie lekko, choć teoretycznie z filozoficzną refleksją.
Po kolacji udaliśmy się za jego przewodnictwem na wycieczkę łódką wzdłuż Gangesu do innego ghatu. Odbywał się tam koncert znanej ponoć w terenie śpiewaczki i tancerki. Video tutaj.
Jak to z indyjską sztuką bywa, często jest długaaaaśna i monotonna. Choć były ciekawe elementy tego tańca, wpadliśmy na koncert na pół godziny.
W drodze powrotnej do łódki zauważyłam na schodach ghatu siedzących podróżników. Nigdzie nie widziałam w Indiach tylu białych, ile na ulicach Varanasi, ale byłam w stanie rozróżnić kilka typów. Podróżnicy, którzy siedzieli na schodach w ciemnościach wpatrując się w Ganges, to typ myślący: często długie włosy, brody... samodzielni lub z kimś, obserwujący rzeczywistość i znajdujący się w wiecznej zadumie. Taki typ podróżnika absolutnie mi nie przeszkadzał. Zwłaszcza, kiedy w drodze powrotnej nasza łódź zatrzymała się nad jednym z dwóch ghatów służących do kremacji. Zdjęć robić nie wypadało.
Siedzieliśmy i obserwowaliśmy rytuał z łodzi, a Rajat odpowiadał na nasze pytania.
Ghaty kremacyjne to miejsca, dokąd zanosi się okryte szatami ciała. Ciało takie składa się na stosie, a cała sztuka w tym, by stos był z odpowiedniego drewna w odpowiednich ilościach, by spalić dokładnie całe ciało. Oczywiście na to stać tylko bogatych: po przeniesieniu ciała zmarłego do ghatu zanurza się je razem z noszami nad brzegiem Gangesu, a następnie stawia na stosie i spala, a następnie resztki wrzuca do Gangesu. Czasem, jeśli osoba nie była zbyt bogata, a ciało nie dopali się do końca, i tak się je wrzuca. Natomiast jeśli osoba była kompletnie biedna, ciała się nie spala, tylko wrzuca tak, jak jest. Rajat opowiedział nam jednak o rybkach w Gangesie, które sobie z takim fantem świetnie radzą. Milusio.
W ghacie było pełno ludzi i wbrew pozorom panował gwar: widać było kolejne ciała w kolejnych szatach, czekające na swą kolej. Równocześnie paliło się 4 czy 5 stosów.
- Rajat, dlaczego oni nie płaczą?
- Widzisz, w hinduizmie jest 16 ceremonii życia, nazywanych samskarami. W dużym uproszczeniu pierwsza to poczęcie, ostatnia to obrządek śmierci. Kremacja nad Gangesem to moksza, uwolnienie od cyklu reinkarnacji, wieczne szczęście - więc nie możemy płakać, jeśli się to zdarzy. Co oczywiście nie oznacza, że nie tęsknimy i że nie brakuje nam tej osoby. Przez 13 dni po śmierci danej osoby każdy dzień rodziny zmarłego pełen jest rytuałów; mają one pomóc tym w żałobie się z nią uporać, a jednocześnie przynieść katharsis, dać zajęcie. Chodzą wieści, że jeśli przypatrzysz się w dym z ognisk, możesz zobaczyć dusze zmarłych. Nie powinnaś jednak patrzeć, jeśli masz okres - to przywodzi złe duchy.

Siedzieliśmy więc w świetle ognisk odbitym na naszych twarzach, kołysząc się lekko na łódce i przypatrując z dystansu kremacjom. Po raz pierwszy poczułam, że moja podróż do Indii ma naprawdę wymiar duchowy. Że to jest prawdziwe "exploration around religion and culture".

Końcowym Zdarzeniem Dnia było wstąpienie na chwilę do hotelowej kafejki internetowej i zobaczenie w zeszycie użytkowników trzech polskich kobiecych imion i nazwisk nad swoim. Polacy są wszędzie, bez kitu :D Zapisałam na ręce numery pokojów i stwierdziłam, że trzeba będzie się zapoznać wkrótce :)

Poniedziałek (29.10) rozpoczęliśmy o 5:30 rano, żeby załapać się na wschód słońca nad Gangesem. Zajęłam miejsce w pokoju wspólnym hotelu 10 minut przed czasem, a przy innym stoliku siedziała Hinduska w podeszłym wieku. Wymieniłyśmy uśmiechy, a następnie obok pojawił się jeden z pracowników obsługi. Hinduska powiedziała mu coś w hindi. "The lady over there, the owner of our hotel, says that you're so beautiful", powiedział. Dobry początek dnia :)
Ruszyliśmy całą grupą nad jeden z głównych ghatów, gdzie miały odbyć się poranne ceremonie powitania rzeki. Wschód słońca nad Gangesem z kubeczkiem czaju to zacna rzecz. Pomijając fakt, że to kompletne szaleństwo: mnóstwo Hindusów i kąpieli w Gangesie, mnóstwo turystów, mnóstwo sprzedawców pamiątek... Znowu kupiłam pocztówki, a zauważywszy już dzień wcześniej, że popularne jest puszczanie lampionów z błogosławieństwami na Gangesie, chciałam strasznie puścić swój. Kiedy więc podeszła do mnie dziewczynka i za 10 rupii (60 gr) chciała mi sprzedać miseczkę z zasuszonego liścia, z kwiatami i świeczuszką w środku, zdecydowałam się kupić. Chcąc puścić ją na Gangesie, sprzedawca zaprowadził mnie do kapłana, który ozdobił moje czoło błogosławieństwem (bindi z proszku), zapytał o imię matki, ojca, brata, pomachał dookoła mojej głowy, pomruczał w hindi, a następnie pozwolił puścić lampion. Zdałam sobie sprawę, że właśnie padłam ofiarą Błogosławieństw O Których Nikt Nie Mówi Że Kosztują A Potem Chcą Pieniędzy Bo Inaczej Cię Przeklną, o których tyle się przecież naczytałam. Lonely Planet mówi jednak, że tego uniknąć jest cholernie ciężko, więc stwierdziłam, że raz mogę zapłacić. I zadbać o swoją karmę :D 

Elektra i lampionik - ph. Junesoo
Kiedy tak siedzieliśmy sobie nad Gangesem, a ja już puściłam swoje życzenie, zobaczyłam, że nie ja jedna padłam ofiarą: Basil miał na sobie wianek z kwiatów (Basil to jedna z tych uroczych osób, które po prostu nie lubią odmawiać), jakaś dziewczynka ściskała rękę Geiranna, dając mu na nią brokatowo-proszkowe pieczątki. Zanim zdążyłam pomyśleć "BROKAT PROSZEK ALE CZAD", już złapał mnie sprzedawca tegoż cuda i pokazawszy mi na mojej dłoni ("ale na pewno za darmo?"), jak takie coś wygląda, zakupiłam pudełko za 150 rupii.
Jak się okazało, dziewczynka obok była cholernie nieuczciwa: trzasnęła samą pieczątkę, a potem zażądała za takie coś 50 rupii i kłóciła się o to strasznie. Indie uczą asertywności: Geirann i Ulrike wytłumaczyli jej, najpierw spokojnie, potem z irytacją, że nie dostanie 50 rupii za pieczątkę, którą inni robią za darmo: zwłaszcza, że mówiła, że to nic nie kosztuje. 

W tym samym czasie Pelham rozmawiał z inną dziewczynką sprzedającą pocztówki: mała nawijała całkiem nieźle po angielsku, a Pelham przeglądał pocztówki z miną dobrego wujka. pytając o najlepszą i najgorszą cenę, jaką dostała za te pocztówki oraz czy nie powinna być teraz w szkole. Mała była całkiem miła, powiedziała, że szkołę ma od 11 i Pelham zdecydowa się kupić od niej te pocztówki, jak powiedział "nie dlatego, że to dobra oferta, a dlatego, że ją lubi". 

Skojarzyło mi się to z zaobserwowanym przeze mnie w Indiach syndromem "Jestem Dobrym Białym" i ciężko mi było uwierzyć w to, że mała naprawdę chodzi do szkoły - czy też stała się mądrzejsza od dorosłych i chciała sprawić, by to oni poczuli się lepiej. Nie podobało mi się to zwłaszcza dlatego, że po sprzedaniu nam pocztówek poszła sobie porozmawiać o tym, co się właśnie wydarzyło, z nieuczciwą dziewczynką napastującą wcześniej Geiranna.
Tymczasem słońce zaczęło wschodzić.



Wszystkiemu towarzyszyły ceremonie, ale ciężko było za tym wszystkim nadążyć. Tu ktoś śpiewał, tu ktoś dymił kadzidłami, tu bębenki, tu dzwoneczki, tu my... Cały czas była z nami pewna dziewczynka. Nie chciała nam nic sprzedać, nie oszukiwała, chciała się chyba poczuć w grupie. Jej umorusana twarz wymieniła ze mną parę uśmiechów. Strasznie urzekła mnie tym, iż nie chciała kompletnie nic. Wyjęłam drobne i podeszłam do niej. Otworzyłam jej dłoń, położyłam drobne. "Jesteś strasznie piękna, wiesz?", powiedziałam. Odpowiedziała mi jednym z najpiękniejszych uśmiechów, jaki kiedykolwiek widziałam. A potem zapozowała mi do zdjęcia. 


Każdy w Indiach ma chyba taką swoją hinduską dziewczynkę.
Ulrike też zauważyła, że mała się kręci koło nas. Zdjęła z bidonu jedną z tych śmiesznych gumowych bransoletek, które mają rozmaite kształty zwierząt i rzeczy. Dała dziewczynce gitarę, a mała wpatrywała się w nią z namaszczeniem. Nie wiem, może to też była oznaka syndromu "Jestem Dobrym Białym", ale odebrałam to trochę inaczej. Bo w tym kraju tak często chodzi o sprzedawanie. A tutaj chodziło o gównianą, plastikową bransoletkę. I niby nic, a jednak tak wiele.

ja, Diskit i Sbonga


Po eksploracji Prayag Ghatu ruszyliśmy dalej, a słońce wstawało coraz wyżej. W uliczkach sklepy były jeszcze w większości pozamykane, a światło rzucało piękne cienie.




Rajat zaprowadził nas do jednej z niezliczonych w Varanasi świątyń, nagrywając po drodze z nami wywiady. I tak weszliśmy boso do jednej z nich, rzueni w wir błogosławień, naciągaczy, modlenia się i... niestety, komercji. Świątynia winna kojarzyć mi się ze spokojem, a to miejsce było ostatnim, gdzie można było znaleźć spokój. Weszliśmy do centralnego pomieszczenia, gdzie znajdował się pomnik jednego z bogów - tak był obwieszony kwiatami (które wierzący rzucają mu na szyję), że nie byłam w stanie rozpoznać, który to. Namachano mi kadziłami dookoła głowy, pokazując potem skarbonkę z mniejszą lub większą natarczywością - nauczyłam się w porę uciekać, choć nie zawsze mi się to udawało.
W świątyniach w Varanasi nie miało absolutnie żadnego znaczenia, jakiej wiary jesteś - jesteś w Indiach, więc po prostu pogódź się z tym, że wszyscy będą Ci dawali błogosławieństwa na czoło i zwyczajnie nie ma sensu się temu opierać. 


Zwiedzając świątynię zobaczyłam drzwi pełne nieba: jak się okazało, prowadziły one do kolejnego ghatu. Słońce już wspinało się wysoko na niebie, odbijając światło schodami: tylko my, schody, Ganges, słońce i ludzie. Niesamowicie, ale to niesamowicie piękny widok.
ph. Rajat Nayyar



Po porannej wizycie w świątyni udaliśmy się wszyscy spacerkiem z powrotem w stronę hotelu, gdzie na jednym z ulicznym straganów zjedliśmy na śniadanie przepyszne dosy. Cena jednej dosy? 1,20 zł. I brzuch pełen! Dodaj do tego szklaneczkę czaju za 5 rupii (30 groszy) i śniadanie gotowe.
Czas wolny wykorzystałam z Ulrike, eksplorując stragany w poszukiwaniu torb z Ganeshą - Elektra kupiła gdzieś świetne i chciałyśmy takie nabyć. Ruszyłyśmy więc na zakupy i wylądowałyśmy w wielu pięknych, wołających wręcz o kupowanie miejscach: zawędrowałyśmy do PRZEPIĘKNEGO sklepu z materiałami, dywanikami, koszulami, spodniami, wszystkim, co ładne, indyjskie i czego mogłabym chcieć. Niestety, sklep ten wspierał cele charytatywne, a to oznaczało: ceny w górę, nie ma targowania. W takich sytuacjach biedna polska młodzież z całego serca nie cierpi szkoły dla biednych dzieci, na którą idzie 10% zysku ze sprzedaży :D
Spędziłyśmy także pół godziny w... sklepie z latawcami :) Okazało się, że puszczanie latawców to bardzo popularny w Indiach sport - a właściciel sklepu, do którego zaglądnęłyśmy, miał w tym sporcie wiele sukcesów :) Ulrike kupiła 10 latawców dla siebie, Pelhama i Geiranna, ja chciałam kupić na pamiątkę dla Polski, ale stwierdziłam, że 27 godzin w pociągu, samolot, MUWCI przez miesiąc i tak dalej mogłyby się znacząco przyczynić do nadwyrężenia jakości tychże latawców.
Sklepy w Varanasi mają tę magiczną atmosferę: ściągasz buty i wchodzisz na miękką wykładzinę, sprzedawca zwykle zaprosi Cię, żebyś sobie usiadł, a także zaproponuje czaj, który dostaniesz w maleńkiej, przeuroczej glinianej miseczce. Jak już wspominałam, w tych glinianych naczynkach spożywa się większość posiłków i po wykorzystaniu wyrzuca się je na ulicę, gdzie po prostu pękają i są co jakiś czas zamiatane do śmieci. Za każdym razem, gdy pęka taki uroczy mały garnuszek, robi mi się strasznie przykro :D

Kupno latawców to nie taka prosta sprawa - każdy z nich musi być przedziurawiony i naciągnięty na odpowiedniej długości nitkę - w zależności od tego, jak wysoko chcemy nasz latawiec puścić.
Całość zakupów uczciłyśmy w Blue Lassi. Tym razem wzięłam sobie granat i jabłuszko.



Miałam też okazję przypatrzeć się lepiej ścianom ozdobionym przez turystów - znalazłam napisy z całego świata, ale oczywiście żadnego polskiego.
- Przepraszam, mają państwo może kartkę i długopis? - zapytałam sprzedawcy. Popełniłam notatkę i oddałam mu karteczkę z powrotem.
- Ale w ładnym miejscu proszę!
- A to jest bardzo wyjątkowa notatka czy tylko wyjątkowa?
- Oczywiście, że bardzo wyjątkowa!
- Dlatego zasługuje na super wyjątkowe miejsce!
Z taką energią nie sposób się nie zgodzić :D Moja karteczka została przyklejona na ścianie na wprost siedzących. Duży napis "POLSKA" przykuł nawet uwagę Geiranna dzień później, kiedy po wizycie w Blue Lassi powiedział mi, że widział moją notatkę :)



Po powrocie do hotelu okazało się, że do wspólnej zbiórki mamy jeszcze sporo czasu: zajrzałam więc do kawiarenki internetowej, by przypomnieć sobie imiona poszukiwanych przeze mnie Polek, gdy zastałam tam siedzącą dziewczynę w wieku ok. 30 lat. Dla pewności zajrzałam do książki użytkowników, no i wyskoczyło mi imię "Joanna".
- ...A więc Polska godnie się prezentuje nawet na drugim końcu świata? :D - zagadnęłam z uśmiechem.
- No nie wierzę! :D Ciągle tylko spotykamy Polaków na swojej drodze. Cześć, Aśka jestem - odpowiedziała. I tak zaczęłyśmy rozmawiać - o tym, jak to siedzę w Indiach 2 miesiące, a Aśka razem z 4 koleżankami zwiedzają Indie od 2 dni. W planie podróż trzytygodniowa przez całe Indie - pracują w księgowości w krakowskim (! :D) oddziale Lufthansy ("no, księgowość robią u nas, bo w Niemczech się nie opłaca") i w związku z tym mają rozmaite promocje. Aśka tego dnia została w hotelu, bo mimo uważania na jedzenie dopadły ją jelitowe schorzenia indyjskie.
Rozmawiałyśmy dobre pół godziny, a najbardziej zaskoczyło mnie to, że naprawdę byłam w stanie udzielić jej mnóstwo przydatnych informacji, aż sama zaczęła mnie traktować jako "tutejszą". Nie zdawałam sobie sprawy, że... że no, że mogę sprawiać takie wrażenie :D

Po przerwie hotelowej zadzwoniłam do Shaibyii, gdzie się znajdują i czy jakoś blisko hotelu - robiły właśnie zakupy przy pobliskim markecie, więc się szybko odnalazłyśmy i ruszyłyśmy na większe polowanie gdzieś dalej :) Dołączyła do nas Elektra, Sbonga i Liv - i tak zaglądnęłyśmy do sklepów z biżuterią, papeterią (kupiłam najpiękniejszą indyjską papeterię na świecie! :D), ciuchami, torbami, dosłownie wszystkim. O 16 wróciłyśmy do hotelu na spotkanie grupy, skąd mieliśmy ruszyć do Golden Temple - jednej z najsłynniejszych świątyń Varanasi.
Jak się jednak okazało, nie było dane mi jej zobaczyć - Pelham przed wyjazdem stwierdził, że paszportów brać nie ma sensu i samo ID wystarczy. Nie wystarczyło - ostra kontrola paszportowa przed wejściem sprawiła, że do środka bez paszportu wejść mogli tylko obywatele Indii i krajów hindijęzycznych. Słyszałam jednak od Aśki, która była w GT dzień wcześniej, że jest całkiem spoko, aczkolwiek straszna komercja. Komercję świątynną już widziałam, świątynie też - i jakoś szczególnie mi nie zależało na tym, by zobaczyć więcej :)
Razem z grupą euroafrykańską ruszyliśmy do hotelu, gdzie przy butelce coli obserwowaliśmy słońce i latawce, rozmawiając o wszystkim.
Gdy grupa świątynna wróciła, mówiąc nam o tłumach, popychaniu i komercjalizacji, ruszyliśmy na kolejną wycieczkę łódką wzdłuż ghatów z Rajatem - zatrzymaliśmy się na dłużej przy ghatach krematoryjnych i Ritika opowiedziała mi, jak była dziś tam zobaczyć wszystko z bliska. Teoretycznie dostęp dla turystów jest tam utrudniony, jednak gdy opłaci się "przewodnika", spokojnie można się tam dostać. Ritika była w szoku, jak ludzkie ciało się pali - jak gotuje się skóra i woda wydobywa się na powierzchnię, jak odpadają paznokcie. Z jednej strony chciałam to zobaczyć, a z drugiej... nie byłam jeszcze na to gotowa. Inna sprawa, że w Varanasi i ogólnie chyba w kulturze indyjskiej śmierć jest naprawdę obecna - to tak odmienne do kultury europejskiej, gdzie po śmierci praktycznie bardzo rzadko widuje się ciało. Jest poddawane procesom poza zasięgiem naszego wzroku. Otwarta trumna to też raczej nie norma. A tu? Kiedy wychodziłam z Ulrike z Blue Lassi, omal nie weszłam w procesję z noszami z ciałem, okrytym materiałem i przenoszonym właśnie do ghatu.
Jeszcze zanim weszliśmy na łódkę, Rajat spóźniał się parę minut - na schodach jednego z ghatów czekaliśmy, rozmawiając. Usiadłam z Pelhamem i zapytałam, skąd właściwie pochodzi. Tak rozwinęła nam się rozmowa o rodzinie i bazie, jaką powinna dawać. Pelham pochodzi z Oxfordu, ale odkąd zmarli jego rodzice, a siostry mieszkają gdzie indziej, ciężko mu to postrzegać jako dom, jeśli mieszkał w tylu miejscach. I faktycznie, dało mi to do myślenia: czy dom dalej jest domem, jeśli nie ma tam już rodziny? Pelham długo mieszkał w Kanadzie, więc na pytanie "Skąd jesteś?" ma spory problem z odpowiedzią - bo jest zewsząd.
Doskonale go rozumiałam, bo nawet dając przykład na malutką skalę, gdy w Brzesku ktoś mnie pytał, skąd jestem, odpowiadałam, że z Krakowa - gdy pytano mnie o to w Krakowie, byłam z Brzeska. Teraz jestem z Polski, ale wiem, że będąc w Polsce będę chciała podkreślić tę część mnie, która pochodzi już z Indii. Na taką małą skalę już miałam problem z odnalezieniem swojej tożsamości, a co dopiero mógł powiedzieć Geirann, i co będzie odpowiadał, jeśli któregoś dnia w jednej ze szkół UWC zapytają go, skąd jest?
Rajat zabrał nas do kilku innych świątyń w innej części miasta, gdzie nas jeszcze nie widzieli. Aishwarya doświadczyła pięknego przykładu świątynnej indyjskiej komercji. Generalnie wszyscy tu mają metodę "zawiążę Ci bransoletkę na ręku i potem poproszę o pieniądze", więc gdy Aishwaryi chciano założyć na szyję sznur kwiatów, grzecznie podziękowała.
Sprzedawca: Ale bóg potrzebuje Twoich pieniędzy!
Aishwarya: Jeśli bóg będzie ich chciał, to da mi znak. Teraz nie czuję, że mi go dał.
<A. myśli, że zagięła sprzedawcę: ten, wykorzystując jej nieuwagę, zakłada jej wianek>
S: To najlepszy znak na to, że bóg ich chce!

Po drodze na kolację zobaczyliśmy ceremonię pożegnania Gangesu. Dużo dzwoneczków, dymu i śpiewów. Nazwijcie mnie ignorantką, ale kto z obcokrajowców wytrzyma to dłużej niż 20 minut bez popadania w znudzenie, jest dla mnie bohaterem.
ph. Rajat Nayyar
Kolację zjedliśmy we włoskim lokalu, nie wiedzieć czemu polecanej (jak się potem okazało) w Lonely Planet. Jedyne, co mi nie pasowało w tej wycieczce, to zaplecze żywnościowe: "zjedliśmy" strasznie dużo pieniędzy.

Wtorek miał być dniem eksploracji znajdującego się 10 km od Varanasi Sarnath - jednego z 4 najświętszych miejsc buddyzmu, w którym Budda wygłosił swoje pierwsze kazanie.

nasze słoneczka :D
Gdy wyszliśmy całą grupą na ulicę, Pelham zajął się załatwianiem riksz - potrzebowaliśmy 3 autoriksz na całą grupę. Utargował cenę 200 rupii za rikszę (12 zł) za przejazd w jedną stronę. Znałam już trochę indyjskie warunki i wiedziałam, że to jest cena 'turystyczna'. Powiedziałam Pelhamowi, że mogliśmy utargować więcej. "Ale to tylko różnica jednego dolara", odpowiedział. Zaczęliśmy dyskutować w drodze: oczywiście, że różnica jednego dolara dla nas, ale przez turystów takich jak Pelham Indie wprowadziły system "opłata x rupii za wejście dla Hindusów, 20x za wejście dla obcokrajowców". Dlaczego? Odpowiedź jest prosta i że aż zacytuję z popularnego źródła: "Bo nas, kurwa, stać". I nieważne, czy to jest różnica 5, 200 czy 1000 rupii - i tak uważam to za dyskryminację.

Jak się okazało, w Sarnath mieliśmy się o tym doskonale przekonać:



Gdy w Sarnath przed wejściem do kompleksu ruin zobaczyliśmy taką oto tabliczkę, stwierdziłam "Może i jestem skąpa, bo nie mam kasy. Może faktycznie, ale nie powiecie mi, że to jest fajne".
Co zrobił Pelham? Usiłował zakwalifikować nas na podstawie naszych ID jako "Indian countries". Hej, Pelham, przecież kłócisz się tylko o dwa dolary na osobę!
Jak się można było spodziewać, nie udało mu się to - nawet jeśli mieszkamy w Indiach, chodzimy tu do szkoły i mamy na to dowód, część z nas jest zwyczajnie zbyt biała. A biały człowiek = zdolność do zapłacenia 20 razy więcej. Bo nas stać.

Kiedy czekaliśmy na bilety, tradycyjnie musieliśmy natknąć się na żebraków. To jednak zupełnie nie było normalne.
Podszedł do nas 5-letni chłopczyk, trzymający w kocyku (a był dość upalny dzień) roczne, najwyżej dwuletnie, nagie dziecko.
Gdy chłopczyk zaczął żebrzeć, zachowaliśmy się jak zawsze: "Nahi, nahi". Uodpornij się, Wargacka.
Dziecko kręciło się koło nas przez dłuższą chwilę, i dopiero wtedy mogliśmy zobaczyć, że jasna cholera, ono traktuje rodzeństwo (?) jak przedmiot służący do żebrania - nie mam pojęcia, jak się prawidłowo trzyma dzieci, ale nawet ja, będąc kompletnym hejterem dzieci do lat 6, mogłam powiedzieć, że maluch nie trzyma dziecka prawidłowo. Maluch w jego chłopca oczy miał zamknięte, usta wpół otwarte, muchy siadały mu na oczach. Zaczęłam naprawdę podejrzewać, że nie żyje albo jest z nim coś naprawdę nie tak. Pomyślałam sobie "jasna cholera".
I coś mnie tknęło. Mnie, tak, mnie - posiadającą alergię na żebraków, nie przepadającą za małymi dziećmi. Pomyślałam jednak rozsądnie: potrzeba mu wody. Za 10 rupii kupi sobie coś do jedzenia albo wodę. Wyjęłam z portfela, dałam. Maluch w ramionach otworzył lekko oczy - znak, że żyje. Ale nie znak, że ma się dobrze.
Akurat z kasy odszedł Junesoo, kupując dla mnie i dla siebie pozwolenie na fotografowanie. Oddałam mu pieniądze, nie miałam 5 rupii drobnych.
- Oddam Ci później, co?
- Nie ma sprawy. 5 rupii dla małego ode mnie, 5 od Ciebie i jesteśmy kwita.
Pomyślałam (po raz kolejny w czasie całej wycieczki), że Junesoo jest naprawdę jednym z tych ludzi, którzy są od początku do końca dobrzy. Z natury. Po prostu.
Dziecko wzięło moje 10 rupii i żebrało dalej. Przyjechała wycieczka Chińczyków. Dopóki chłopiec nie dostał 100 rupii, nie zmienił lokalizacji żebrania. A potem? Potem pobiegł do innego wejścia, żebrzeć dalej.
W głowie miałam tylko jeden wniosek: że coś jest naprawdę nie tak z tym światem.



I co można zrobić w takich chwilach? Ktoś pewnie mógłby mi zarzucić, że "najpierw ojeju, jakie te dzieci biedne, a potem wracasz do swojego białego życia, robisz zdjęcia, uśmiechasz się na nich i idziesz zjeść, bo cię na to stać". Wszystkim, którzy takie myśli chodzą po głowie i chcą się rzucić na mnie z hejtem, odpowiem najpierw: serio? A powiedz mi szczerze i z ręką na sercu, co tak naprawdę byś zrobił w mojej sytuacji?
Bo ja lekarstwa na takie sytuacje po prostu nie widzę. Twoje 10 rupii ani nie pomoże, ani nie zaszkodzi, bez względu na to, czy je dasz, czy nie. A przynajmniej nie tym, których to najbardziej dotyczy - a w tym wypadku temu maluchowi w ramionach starszego chłopca.




Ojciec z synem - i pytanie, kto tu lepiej się bawi :D
Grupowe zdjęcia pod słońce w południe przyprawiają wszystkich o radosne, wcale-nie-wykrzywione uśmiechy :D

W pewnym momencie naszej wycieczki poczułam się ewidentnie jak zwierzątko w zoo - prośby o zrobienie sobie ze mną zdjęcia zaczęły osiągać poziom ekstramalny, gdyż właśnie natrafiliśmy na wycieczkę hinduskich emerytów. Przestałam wstawać z miejsca i po prostu pozwalałam kolejnym starszym paniom mnie obejmować i nie ściągałam uśmiechu z twarzy. Gdy jakaś pani w zamian za zdjęcie dała mi krakersa, Aishwarya nie mogła powstrzymać śmiechu. Chwilę potem obie już umierałyśmy ze śmiechu, porównując Sarnath z MUWCI - w Sarnath przynajmniej mogę liczyć na darmowe przekąski :D

Ponieważ wszyscy umieraliśmy z głodu, po wizycie na terenie Buddy ruszyliśmy czym prędzej na śniadaniolunch. "Restauracja" naprzeciwko wejścia nazywała się Green Hut i była naprawdę, naprawdę zła. Nie mam wygórowanych wymagań co do estetyki lokali (zwłaszcza w Indiach), ale czekanie 50 minut na 30 zwęglonych tostów z serem przerosło moje oczekiwania. Po sprawdzeniu potem w hotelu okazało się, że to kolejny lokal z serii "nie wiem czemu, ale są w Lonely Planet".

Następna w programie na wtorek była wizyta w szkole znajdującej się w Sarnath. Założona przez Włocha w ramach czegoś nazywanego "Alice Project" była miejscem, gdzie w zeszłym roku odbywał się Project Week związany z Varanasi. Rok temu ludzie z MUWCI spędzili tam 4 dni, pomagając w nauce. Projekt zamknięto - Pelham powiedział nam, że ktoś z kadry Alice Project przez przypadek wysłał maila, zamiast do dyrektora tej szkoły to do Pelhama - informując, że byliśmy naprawdę złą i niegrzeczną grupą. Pelham odpisał, że jest mu przykro to słyszeć, ale prosi o podanie powodów. Odpisał mu sam dyrektor, mówiąc, że maila tego napisała ostatnia osoba, która powinna mieć do tego prawo głosu, no i przepraszając. Pelham powiedział, że nasza grupa ponoć zadawała za dużo pytań w zeszłym roku, ale cóż to mogło oznaczać?
Przyszedł po nas do Green Hut jeden uczeń ze szkoły, żeby nas do niej zaprowadzić.

Gdy tylko weszliśmy na szkolny dziedziniec i zobaczyliśmy, że uczniowie szkoły siedzą w równych rzędach na i nas oczekują, zdaliśmy sobie sprawę, że chyba nasza wizyta potraktowana została jako coś poważniejszego. Uścisk dłoni dyrektorów i usadzenie nas na sofie naprzeciwko mnóstwa ciekawskich oczu nie pomogło zniwelowac tego dystansu. Dyrektor szkoły przedstawił nas społeczności, mówiąc o gościach, "którzy w zeszłym roku spędzili z nami tydzień, ale dziś nie mają tak dużo czasu". Nie czuliśmy się najswobodniej, choć widoczne było, że społeczność dokłada wszelkich starań, by powitać nas serdecznie. Przygotowali też kilka piosenek: filmik.
Po przywitaniu udaliśmy się na rozmowę z dyrektorem o całym projekcie, czaju i ciasteczkach. Dowiedzieliśmy się, że szkoła jest bardzo elastyczna: przyjmuje uczniów z pobliskich wiosek, a także sieroty (internat) - niezależnie od warunków finansowych. Opłata za miesiąc szkoły zależy od możliwości finansowych - zwykle nie przekracza 150 rupii na miesiąc (10 zł) dla tych, których stać. Dla osób z naprawdę biednych rodzin przeznaczone są stypendia.
Właścicielem szkoły jest pewien Włoch, który zajmuje się całą fundacją, pisze także książki dla dzieci. Filozofia szkół Alice Project polega na uspokojeniu umysłu - szkoła jest multireligijna, ale bardzo dużo czerpie z buddyzmu. Jeśli uspokoisz siebie, swoje emocje i złość, wpłyniesz pozytywnie na środowisko i zmianą w sobie spowodujesz zmianę dookoła. Tak nam powiedziano na spotkaniu z dyrektorem. Pelham od razu zadał pytanie, czy podejmują również jakieś starania o dokonanie zmiany w środowisku, czy skupiają się tylko na zmianie umysłu. Odpowiedź brzmiała: tylko zmieniając siebie, można zmienić innych.
I w tym momencie zaczęłam zdawać sobie sprawę, dlaczego PW tutaj w zeszłym roku mógł być porażką.
Ruszyliśmy z dyrektorem na zwiedzanie szkoły. Generalnie widać było, że szkoła swoje założenia ma dobre: uczą wielu religii, dostęp do edukacji, biblioteka, schludnie, czysto, ładny internat, w jednej sali nawet tablica interaktywna. Jednak tablice takie jak ta sprawiały, że czułam się dość dziwnie:


Moim zdaniem projekt tutaj nie udał się w zeszłym roku, bo społeczność MUWCI mogła zacząć wątpić w całą ideę. Trochę indoktrynacji, trochę wyuczonego, nie zrozumianego spokoju, takiej jakby rezygnacji z krytycznego myślenia. Tego mi zabrakło w szkole Alice Project: krytycznego myślenia, podważania argumentów, przekonywania się samodzielnie, czy i jak bardzo są słuszne. Bo mam wrażenie, że na to w MUWCI kładzony jest największy nacisk: chociażby zajęcia z Peace&Conflict nas tego uczą.
W takiej sytuacji byłam w stanie zrozumieć, że mogliśmy wydać się panu z kadry "niegrzeczni", co opisał w mailu. Bo wątpimy. Bo pytamy. Dużo pytamy. I nie zadowalamy się zbywającą nas odpowiedzią.

Nie mogę jednak powiedzieć złego słowa o samej organizacji szkoły: zaproszono nas na lunch i przydzielono do obsługi nas wolontariuszkę z Włoch. Pomyślałam sobie "o, jak super, Europa!", jednak dziewczyna wydawała się trochę... przezroczysta. Na każde pytanie odnośnie projektu odpowiadała entuzjastycznie, jakby powiedzenie złego słowa mogło się źle skończyć. Miałam wrażenie, że nawet gdyby się jej nie podobało, to by nam nie powiedziała. Nie wiem, dla mnie wizyta w tej szkole była przede wszystkim dziwna.

Po pożegnaniu z władzami szkoły ruszyliśmy jeszcze do muzeum archeologicznego w Sarnath. Pelham rzucił mi wyzwanie utargowania rikszy taniej, niż on. Challange accepted! :D
Razem z Elektrą ruszyłyśmy na targowanie. Metoda "e nie, za drogo, dotarłyśmy tutaj za znacznie mniej" poskutkowała: utargowałyśmy riksze za 150 rupii.

W Varanasi w drodze powrotnej do hotelu szliśmy sobie główną ulicą, omijając sprzedawców sari, gdy rzuciłam okiem na wystawę. I... i zobaczyłam na wystawie najpiękniejsze na świecie, szafirowe, świecące w słońcu sari. Ponieważ musieliśmy iść, zapamiętałam sklepy i banery reklamowe znajdujące się obok, by w wolnej chwili ten sklep odnaleźć. I ruszyłam dalej.
W hotelu wszyscy byliśmy padnięci: dostaliśmy godzinę przerwy przed kolacją. Na samą kolację poszliśmy do sprawdzonej wcześniej przez Pelhama German Bakery (chyba wszystkie ładne i nieładne restauracje w Varanasi znajdują się w Lonely Planet - a żadnego z lokali oprócz Blue Lassi nie sprawdzaliśmy w przewodniku przed pójściem tam) - restauracyjki w centrum starego miasta, z widokiem na dach. Pierwszy raz byłam w restauracji, gdzie menu przepełnione jest informacjami o organicznym pochodzeniu wszystkiego, uczciwym handlu, nawet informacji, że pracownicy są na godnych warunkach, a mięso pochodzi z hodowli kierowanej przez kogoś z Europy, kto prowadzi ów hodowlę według europejskich standardów, zapewniając jakość pierwszej klasy (co akurat w Indiach dla mnie miało spore znaczenie). Ku mojemu radosnemu zdziwieniu, karta sama przyznawała, że ceny w lokalu mogą wydawać się trochę wygórowane (a nie były aż tak, jak ze snobistyczną restauracją w której jedliśmy śniadanie pierwszego dnia), dlatego mają przygotowany specjalne zestawy "top budget" dla tych, którzy chcą jeść posiłki dobrej jakości, a nie mają za dużo pieniędzy. Taka uczciwość niesamowicie mnie zaskoczyła. Dania w karcie również były międzynarodowe: kiedy zobaczyłam napis "WIENER SCHNITZEL" stwierdziłam "TAK". I choć wiener schnitzel to wciąż nie kotlet schabowy, było mi z nim całkiem nieźle :D
Przy kolacji odbyliśmy naprawdę niesamowitą dyskusję w grupie: o Alice Project, o sprawach UWC, o studiach. Naprawdę świetnie się bawiłam.
W drodze powrotnej kilka osób wpadło na pomysł kąpieli w Gangesie o świcie następnego dnia. Liv zapytała mnie o to w muzeum archeologicznym i z jednej strony wiedziałam, że... No, że to Ganges, z całym swoim syfem, a z drugiej... Myśl o kąpaniu się w tym syfie wydawała się całkiem ekscytująca i już nie tak nie do przyjęcia :D Stwierdziłam jednak, że nie będę nic postanawiać i zobaczę. Umówiłam się jednak, że pójdę z grupą pływaków, chociażby po to, żeby to udokumentować :D

Środa rozpoczęła się o 5 rano, gdy przebudziłam się z mojego Snu o Szmaragdowym Sari. W drodze nad Ganges opowiedziałam o nim Junesoo i Ritice, i oboje stwierdzili, że ono mnie naprawdę wzywa :D Zgodzili się ze mną pójść tam w czasie wolnym - pomyślałam, że może wydaje mi się takie piękne, bo widziałam je raz i teraz jego obraz urósł niewyobrażalnie w mojej głowie. Powiedzieli mi jednak, że jeśli mieć sari, to tylko z Varanasi, plus opowiedziałam im o tym, jak większość sari mi się nie podoba. Odparli, że właśnie dlatego powinnam zastanowić się nad tym.
Porozmawiałam też z Aishwaryą o cenach sari. Powiedziała, że te najmarniejsze można kupić od 500 rupii (30 zł), ale są brzydkie i gównianej jakości. W jej rodzinie kupno sari to naprawdę wielka rzecz - jej mama i babcia wydają na sari mnóstwo kasy, nawet 15-20 tysięcy rupii (1000 zł). Przypomniałam sobie, jak moje sari było na wystawie w całkiem ładnym sklepie, z przeszklonymi drzwiami (co oznaczało klimatyzację, co oznaczało CENY). Z drugiej strony sari w Indiach kupię jedno, bo i po co mi więcej - a to jest naprawdę śliczne i mogłabym potraktować je jako suknię wieczorową. Chociażby na wigilię mojego funduszu stypendialnego w grudniu!
Ustaliłam limit: 3 000 rupii (180 zł).

No, a potem poszliśmy się kąpać w Gangesie :) filmik tutaj.



Po krótkiej drzemce w hotelu ja, Aishwarya, Diskit, Ritika i Junesoo zdecydowaliśmy się ruszyć na mało jeszcze przez nas eksplorowaną część miasta, w drugą stronę ghatu - byliśmy tam dotychczas tylko raz, w tym pseudowłoskim lokalu. Wynajęliśmy więc łódkę i ruszyliśmy w godzinny rejs. Dlaczego aż godzinny? Cóż, na początku nasz wioślarz naprawdę dużo pracował i myślałam, że 200 rupii za przepłynięcie to może faktycznie mało i powinniśmy dać napiwek. Potem jednak zaczął przerywać co 5 minut wiosłowanie, żeby pogadać przez telefon z dziewczyną. Przyjęliśmy więc strategię "spoko, zrelaksujemy się nad Gangesem i trochę powiosłujemy samodzielnie".



ph. Junesoo
ph. Junesoo
ph. Junesoo
W efekcie nasz rejs trwał godzinę :D Niesamowicie się zrelaksowaliśmy, a ja oglądałam ghaty i życie nad nimi.
Wychodząc z łódki oczywiście okazało się, żer nasz 'łódkarz' to człowiek mało uczciwy - mimo, że ustaliliśmy cenę za przepłynięcie, chciał więcej, bo "ciężko pracował". Moja reakcja? Zdecydowanie alergiczna.
Trafiliśmy do Aum Cafe i po zamienieniu kilku słów z przemiłą właścicielką z USA zjedliśmy trochę pyszności. Zniesmaczeni nieuczciwym 'łódkarzem' stwierdziliśmy, że wrócimy na piechotę. Dystans około 2 kilometrów, w tych uliczkach i ulicach jeszcze nas nie widzieli :)
Jednym z cudownych aspektów tego Project Weeku było przede wszystkim to, że nabrałam swobody w poruszaniu się po Indiach. Prowadziłam naszą drużynę i nawet byłam w stanie doprowadzić nas do naszej ulicy bez żadnego zgubienia się. Wymijałam dzielnie riksze, rowery, motory, przechodziłam przez ulicę... i czułam się z tym rewelacyjnie :D
W drodze powrotnej oczywiście zahaczyliśmy o mój sklep z sari. Nasza drużyna była na tyle kochana, że wszyscy chcieli mi asystować w przymierzaniu mojego cudeńka :)
Przekonałam się, że kupno sari to faktycznie niesamowity rytuał - musi być absolutnie perfekcyjne. W sklepach zwykle sprzedają mężczyźni, mając niesamowitą cierpliwość. Ponieważ moje sari nie było już dłużej na wystawie, musiałam poprosić o nie obsługę. Byli wyjątkowo mili i nawet je na mnie ubrali (zwykle tego nie robią, bo by oszaleli). Junesoo skomentował "o cholera, nawet ja widzę, że to jest śliczne", Ritika dorzuciła "szafir to naprawdę Twój kolor", Aishwarya "łał, to jest sexy!".
Spojrzałam w lustro.
I to był jeden z tych momentów, kiedy zdajesz sobie sprawę, że musisz coś mieć, ale jeśli będzie za drogie, to będziesz bardzo, ale to bardzo cierpieć.
Usłyszałam od dziewczyn, że one by na to sari dla siebie nawet nie spojrzały, bo nie pasuje do skóry i ma srebrne, a nie złote brylanciki, ale na mnie faktycznie to pasuje.
Stwierdziłam, że mam najlepszych zakupowych doradców na świecie, ale jeśli się okaże, że sari jest w cholerę drogie, to będę ich strasznie nienawidzić :D
- Przepraszam, ile ono kosztuje?
- 3200 rupii. (200 zł)
Auć. Ale z drugiej strony... Jak za wieczorową kreację to wcale nie jest dużo. No dobra, może jestem dzieckiem ciucholandów i dla mnie to jest sporo.... Ale sari kupuje się raz! I w Indiach też się jest raz (i cicho, wcale nieważne, że dwa lata :D)
Pomyślałam: odłożę, przemyślę, wrócę jutro. Jeśli zostanie, to znaczy, że jest mi dane :D

Wieczorem ruszyliśmy całą grupą do domu Rajata, korzystając z zaproszenia na kolację. Czekaliśmy na nią u niego 3 godziny (!), w międzyczasie zdążyłam przedyskutować cały wyjazd ze wszystkimi i nawet przeczytać komiks. Indyjskie poczucie czasu sprzyja integracji, choć integracja przez 3 godziny z ciągłym "jeszcze chwileczkę" może szybko przekształcić się w irytację. Ale w Indiach tak się mierzy czas, że nawet ja się uspokajam ;)

W czwartek (1.11) wstałyśmy z Ritiką rano, żeby przed czasem wspólnej wycieczki z Rajatem odwiedzić mój sklep z sari i je kupić. Ponieważ sklep był jednak zamknięty, ruszyłyśmy na śniadanie w naszym ulubionym ulicznym straganie z dosami. Tam na ławeczce na ulicy przy szklance czaju obserwowałyśmy, jak superwolny pracownik nie do końca umiejętnie wykonuje nasze dosy, co zajmuje mu dwa razy więcej czasu niż zwykle. Gdy w końcu doczekałyśmy się jedzenia, zaczęłyśmy konsumować.
Muszę przyznać, że naprawdę zaczęłam dostrzegać sens Indii w sensie tego wszystkiego, co na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać syfem, chaosem i bajzlem. W Varanasi w każdej uliczce było pełno kraników z wodą - dosę otrzymywało się na metalowej tacce, którą odkładało się pracującemu przy kraniku chłopcu, który dokładnie je mył. Resztki jedzenia zjadały zwierzęta: krowy, kozy... Jedzenie mniejszych rozmiarów podawano w miseczkach z suszonych liści lub w talerzykach z makulatury. Zdałam sobie sprawę, jak pusty i ubogi jest stereotyp Indii w oczach przeciętnego Polaka.
Rozmawiałam z Ritiką o tym wszystkim, gdy nagle znienacka... podeszła do nas KROWA i zeżarła jednym chapnięciem całą dosę z talerza Ritiki :O Wszystko to stało się tak nagle i szybko, że nie byłam, po prostu nie byłam w stanie w to uwierzyć :D Varanasi - miasto, gdzie krowy napadają na Twoje dosy. Dochodziła dopiero dziewiąta, a ja już miałam swoje Wydarzenie Dnia :DD
Przeszłyśmy się po sklepach z pamiątkami - kilka z nich umieszczonych było bliziutko siebie, więc po prostu ustaliłyśmy, że jesteśmy w którymś z nich. Weszłam do sklepu z lampionami i tam sprzedawca obdarzył mnie uśmiechem i milionem pytań:
- Hiii, where are you from?
- How old are you?
- Which hotel is yours?
- Are you married?
Moja odpowiedź: grzecznie zwróciłam mu uwagę, że "Hm, this is getting intense :D" i jakoś się odczepił. Na wszelki wypadek odpowiedziałam jednak, że jestem zamężna. Nigdy nie wiadomo! ;)

Nasza grupa spotkała się z Rajatem i ruszyliśmy rikszami do innej części miasta, do lokalnych marketów. Zatrzymywaliśmy się na straganikach, próbując hinduskich słodyczy - Varanasi jest także znane z doskonałych słodkości. Smakują niesamowicie...inaczej i nie da się ich do niczego europejskiego porównać. Mnie ten smak się podoba, choć nie wiem, czy byłabym w stanie zastąpić swoje ukochane słodycze smakami Indii :D

Po lewej słodycze z ciasta smażonego w oleju, po prawej resztki ćapati z sosem
ekologiczne miseczki z suszonych liści zdobywają moje serce :D
Jedyne właściwe zastosowanie podręczników naukowych <3
Siedząc tak przy jednym ze straganików z Aishwaryą i Basilem moją uwagę przykuła ich dyskusja na temat indyjskiego kina - z serii interesujących faktów na jego temat, w Indiach przed każdym filmem wszyscy wstają, a z głośników leci hymn narodowy. Kino narodowe jest powodem do dumy. Oprócz tego w hinduskich kinach istnieją oficjalne przerwy 15-minutowe, a fotele są rozkładane. Jeśli pomyślę o maratonach z filmami po 5-6 godzin, pomysł ten wydaje się całkiem rozsądny :D Zanotowałam z tyłu głowy, że kino w Punie trzeba będzie odwiedzić w drugim semestrze.

Przechadzając się między straganami natrafiliśmy na sprzedawcę ptaków:



Za jedyne 500 rupii (30 zł, choć zakładam, że możnaby się srogo targować) można sobie nabyć taką o, papużkę. Pomyślałam o kupnie i oswojeniu albo wypuszczeniu na wolność w MUWCI, ale potem przypomniałam sobie o 27 godzinach w pociągu i stwierdziłam, że może nie jest to najlepszy pomysł. Miałam tylko nadzieję, że papugi nie są trzymane w tych klatkach za długo. Z drugiej strony znałam Indie już na tyle, by znać odpowiedź.

Rajat zabrał nas także do miejsca zwanego świątynią wrestlingu. To jeden z popularniejszych 'sportów' w Varanasi, z tym, że traktuje się tu go jako swego rodzaju czynność religijną. I tak mogliśmy zadawać mnóstwo pytań mistrzowi wrestlingu (odzianego jedynie w przepaskę na genitaliach), a także samodzielnie spróbować. Najpierw zaczęło się od chłopców, i tak poprzez walki Junesoo i Pemy z Basilem doszliśmy do Pelhama i Geiranna, a potem ktoś rzucił "a dziewczyny to co?" :D Najpierw nieśmiało, ale potem jakoś się zorganizowałyśmy. Żadna z dziewczyn nie chciała ze mną walczyć, bo, jak same stwierdziły, nie czują się bezpiecznie po obserwowaniu bonding games na początku roku szkolnego :D Dlatego chwała Aishwaryi, że stwierdziła "ok, pieprzyć to, walczymy!" i ruszyłyśmy na piasek. Jest drobniutka, więc przegrała, ale walczyła dzielnie :D
Nasza walka niesamowicie ucieszyła Rajata i czekających na nas kierowców rikszy. "Good fighter, look at you!", powiedzieli mi, gdy wsiadaliśmy z powrotem do pojazdu, co przyjęłam ze zdziwieniem - naprawdę złapali ostrą fazę na wrestling dziewzyn :D
Zarówno Rajat, jak i my chcieliśmy zobaczyć kampus BHU - czyli słynnego uniwersytetu Varanasi. Ogromny kampus zobaczyliśmy z rikszy - droga wewnętrzna wydawała się znacznie mniej szalona niż publiczna, choć i tak ruch był spory. Kiedy lektra siedząc z przodu zapytała, czy może poprowadzić, nasz kierowca (już przekonany, że jesteśmy wyjątkową grupą :D) oddał jej kierownicę. Razem z Elektrą mieli ubaw po pachy, gdy my z Liv i Diskit krzyczałyśmy z tyłu, żeby nas nie zabili - bo patrząc na ich ucieszone miny gdy omal nie wjechaliśmy na drugą rikszę bynajmniej nie czułyśmy się bezpiecznie ;)
Zatrzymaliśmy się na kampusie na chwilę, a ja stwierdziłam, że to jedyna okazja żeby pojeździć rikszą - zapytany kierowca zwolnił mi miejsce obok siebie. W tym samym momencie dosiadł się do nas Rajat z innej rikszy z kamerą. Kierowca pokazał mi, co i jak i ruszyliśmy jezdnią. Wydawało mi się, że jestem bezpieczniejszym kierowcą niż Elektra, ale dziewczyny z tyłu i tak miały już dość przeżyć :D Pokierowałam trochę, ale droga zaczęła robić się hardkorowa względem ruchu, więc oddałam dowodzenie (choć kierowca dalej chciał mieć ubaw).
W pogawędce z naszym przewodnikiem Rajat opowiedział nam, że do Varanasi należy przyjechać także samemu - a przynajmniej nie w szkolnej grupie. Dlaczego?
Rajat opowiedział nam historię, jak to za dawnych czasów Shiva stworzył ziemię, ludzi i tak dalej, po czym stworzył marihuanę. Jego doradcy mówili mu "Shiva, nie! Ludzie zaczną palić i nikt nie będzie pracował". Shiva (znany także jako bóg dragów - ma w mitologiach niebieską szyję) stwierdził dobrodusznie "okej - więc damy marihuanę tylko tym, którzy się dla mnie modlą".
I od tej pory sławnym napojem w Varanasi jest Shiva's Drink, czyli lassi ze zmiażdżonym liśćmi marihuany :DD
Zapytałyśmy, czy można gdzieś tego spróbować. Shiva odpowiedział, że w Świętym Mieście można na każdym kroku - w świątyniach, kawiarenkach... Ważne jednak, żeby wyglądać nie na skomercjalizowanego turystę nieświadomego tego, co robi. Rajat powiedział nam, że ma u siebie w domu trochę, ale musielibyśmy przyjść jakoś po południu i oczywiście nie całą grupą. To był nasz ostatni dzień i nie do końca chciałyśmy płynąć na drugi koniec ghatów, choć sama perspektywa wydawała się interesująca.
Stwierdziłyśmy z Aishwaryą, że po południu zahaczymy o Blue Lassi i korzystając z jej hindi zapytamy o specjał Świętego Miasta. Jeśli będzie - to spoko, jeśli nie - to trudno.
Dojechaliśmy na market jedwabiu, gdzie mieliśmy krok po kroku zobaczyć produkcję sari. Udało nam się obejrzeć zarówno produkcję mechaniczną, jak i ręczną.



ph. Rajat
dzieci się nami zainteresowały - ph. Rajat
Po powrocie do hotelu zdecydowaliśmy z Junesoo, Aishwaryą, Diskit i Ritiką, iż ruszamy do mojego sklepu z sari, następnie do jednego ze sklepików z lokalnymi ciuchami, a potem ostatni wieczór celebrujemy ostatnim lassi w Blue Lassi. Rzecz związana z niebieską szyją Shivy była sekrecikiem moim i Aishwaryi - do grupy dołączyło jeszcze kilka osób, a my nie chciałyśmy wyglądać na zielonych turystów.
Sari czekało na mnie. Gratulacje i uściski po kupieniu - no, mówię Wam, tak cudownych ludzi do zakupów nie znajdzie się nigdy :D

Nasza wizyta w Blue Lassi rozpoczęła się zamówieniem tego, co wszyscy, jednak Aishwarya wzięła sprzedawcę na stronę i zapytała w hindi, czy maja może napój Shivy. Zawołała mnie za chwilkę i okazało się, że samego napoju nie mają, bo mieli trochę kłopotów ze sprzedawaniem, ale poprosili, żebyśmy poczekały. Jednocześnie sprzedawca upewnił się, że nie powiemy naszej grupie i że to sprawa między nami. Ktoś z naszych nas zawołał, więc Aishwarya poszła ich upewnić, że wszystko ok, a ja zgodnie z poleceniem czekałam, nie do końca pewna na co, ale zachowując minę typu "nie jestem byle jakim turystą" (jakkolwiek taka postawa miałaby wyglądać :D).
Pojawił się brat sprzedawcy i poprosił mnie za kurtynę (oddzielającą zaplecze od sali dla klientów). I tu nagle zrobiło się całkiem zabawnie: traktował mnie jak osobę do konspiracji i powiedział szeptem, że nie mają Shiva's drink, ale może mogą mieć. I że może załatwić, uczciwie, bo "I'm your friend, you're mine friend, gud biznes", ale muszę poczekać. I żebym wróciła do naszych, a on mi da znak. Nie mogłam przestać się śmiać, bo cała sytuacja wydawała mi się irracjonalna - nie wiedzieć czemu byłam nagle partnerem do spraw biznesowo-konspiracyjnych, podczas gdy reszta grupy nie. Postawa sprzedawcy automatycznie wyrobiła u mnie postawę partnera.
Nie mogłam przestać się śmiać także wtedy, gdy z poważnym spojrzeniem wychylił się zza kurtyny i dał mi prawie-że-mafijny znak. Ruszyłam za kurtynę. "Afgański towar, świetna jakość!", powiedział, pokazując mi zapakowaną pseudoampułkę zapakowanego zioła. Chociaż nie jestem do końca pewna, czy to było zioło, czy coś mniej subtelnego :D
Czasami mój umysł zwyczajnie w świecie się nie boi. Może umiem poprawnie odczytywać znaki i oceniać sytuację, jeśli mi zagraża, a może nie: w każdym razie stwierdziłam, że nie mogę tak po prostu powiedzieć "nie", że trzeba to ograć z trochę większą klasą. Nawet jeśli chciałabym kupić od niego cokolwiek, byłam kompletnie spłukana po zakupie sari - więc nie miałam nic do stracenia i stwierdziłam, że można się lekko pobawić. Sprzedawca naprawdę chciał być conajmniej bossem narkotykowym - ciche negocjacje, dawanie znaków, całe ukrywanie się - całość była dosyć zabawna, bo zdobyć dragi w Indiach naprawdę nie jest trudno.
Jak się okazało, całość z udawaniem kogoś, kim się nie jest była spowodowana tym, że chciał zrobić na mnie biznes życia, sprzedając mi po wybitnie wysokiej cenie, wmawiając jakość i tak dalej. Grając w jego grę powiedziałam, że przenegocjuję wszystko z moją przyjaciółką, bo to ona trzyma pieniądze (ach te porachunki), i jeśli dam mu znak to znaczy, że kupujemy, jeśli nie dam znaku, to znaczy, że nie.
Wciąż pamiętam jego pełną skupienia i powagi twarz, gdy wychodziliśmy. Oczekiwał na znak, a ja popatrzyłam mu w oczy i pożegnałam się gestem z naszym indyjskim Vito Corleone. Trudno - spróbujemy następnym razem!
Razem z Aishwaryą, Junesoo i Geirannem ruszyliśmy nad ghaty, żeby pożegnać się z Gangesem. O północy wymeldowaliśmy się grupą z hotelu, o 2:40 nad ranem wsiedliśmy w pociąg.
Na kampus dotarliśmy o 7 rano następnego dnia, ale to już inna historia.
Podsumowując, to była naprawdę niesamowita wycieczka. Rajat kilka dni później dostarczył nam video, pseudodokument, który nakręcił. Nie uważam tego w ogóle za majstersztyk, moim zdaniem wygląda to, jakbyśmy w ogóle się tam nie bawili tak rewelacyjnie, jak to miało miejsce. Końcowe ujęcia są, delikatnie mówiąc, niekorzystne, a jedynym radosnym aspektem jest scena wrestlingu. Ale oceńcie sami: film z Varanasi tutaj.

A pod spodem zamieszczam wybór zdjęć autorstwa Junesoo:





5 komentarzy:

  1. Pufik, wiem że masz mnóstwo do opowiadania, ale dziel swoje zapiski na mniejsze części, bo człowiek głupieje z nadmiaru wrażeń :D Aha, no i proszę o jakieś zdjęcie cudownego szafirowego sari!

    Sewer

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja wiem, ja wiem - ale nie chciałam rozwalać tego na części. Zawsze można czytać w kawałkach! :D
      (plus ma to też wymiar uświadamiający Wam, jak w cholerę tu się dzieje. I cicho :D :*)

      Usuń
  2. Przyłączam się do próśb o szafirowe sari!

    OdpowiedzUsuń
  3. a Liv to pół-greczynka :)

    w.

    OdpowiedzUsuń