wtorek, 6 listopada 2012

Tu no puedes comprar mi suerte!

Kiedy po Twojej półtoratygodniowej nieobecności na blogu pisze do Ciebie własna matka, każąc Ci kopnąć się w dupę i napisać notkę, bo nie ma co czytać, to wiedz, że coś się dzieje :D
Weekend 20-21.10 upłynął pod znakiem pierwszej pomocy - załapałam się na niego jako szczęśliwie wylosowana w ramach kilku wolnych miejsc, które nie zostały wypełnione przez część nauczycieli i członków Fire Service - bo dla nich właśnie był organizowany ów kurs. Moja grupa, zaczynająca swoje zajęcia o 7:30 rano, składała się z kilku uczniów i głównie nauczycieli - ale, jak wiadomo, w MUWCI kontakt nauczyciela z uczniem jest zupełnie inny niż jakbyśmy to widzieli w Polsce. Szczerze mówiąc, dziwnie się czuję nawet nazywając ich nauczycielami - bo jeśliby porównać całość z funkcją nauczyciela w moim kraju ojczystym, tym zawodom należą się dwie różne nazwy.
Kurs był naprawdę niesamowity: prowadzony przez Rashtriya Life Saving Society of India (współpraca ze Światową Organizacją Zdrowia), z pomocą świetnego mentora przez dwa dni przebrnęliśmy przez całą gamę przypadków wymagających pierwszej pomocy: miałam do czynienia z podobnymi kursami w Polsce, ale ten był naprawdę świetny: z rewelacyjnie wykwalifikowaną kadrą, cudowną grupą (pierwsza pomoc swoją drogą, ale przede wszystkim kupa śmiechu) i historiami z prawdziwego zdarzenia. I tak dowiedziałam się na przykład, jak rozróżnić ukąszenie jadowitego węża od ukąszenia węża niejadowitego (większość jadowitych zostawia dwa duże ślady po kłach i kilka małych, niejadowite mają wszystkie kły podobnej wielkości), czy warto pomagać osobie, która się zakrztusiła (jeśli kaszle i wydaje jakiekolwiek dźwięki, to pomagać się nie powinno - zatkanie dróg oddechowych jest w tym wypadku tylko częściowe i nasza interwencja może zmienić je na całkowite), i tak dalej. Następnego dnia miała nas czekać dalsza część kursu i test praktyczno-teoretyczny, w przypadku zdania którego otrzymujemy ważną w 180 krajach legitymację first-aidera. Z taką legitymacją jesteśmy traktowani przez służby jako osoby stojące trochę wyżej niż zwykli śmiertelnicy próbujący zrobić masaż serca, nie bardzo wiedząc jak - inaczej spoczywa na nas również odpowiedzialność za konsekwencje wynikające z naszego udzielania pierwszej pomocy. Zawsze interesowały mnie te sprawy (przodownica pracy na lekcjach przysposobienia obronnego :D), więc kurs po prostu idealnie trafił w moje gusta.

Sobota przebiegła całkiem luźno: razem z Pauline oglądałyśmy "Korepetycje z seksu" na yt (opowiadałam o tym na ostatniej dyskusji Gen&Sex i brytyjska część kampusu mnie poparła - absolutnie rewelacyjny program o edukacji seksualnej dla młodzieży, z jakim nie spotkałam się nigdzie indziej). Przyłączyła się do nas Lucia, wpadając na chwilę z sąsiedniego pokoju i razem dyskutowałyśmy na bieżąco o tematach poruszanych w programie. Jeśli ktoś jeszcze o "Sex education" nie słyszał, niech kliknie w link powyżej i jak najszybciej usłyszy.
Kiedyś w Polsce pokazałam to komuś w moim wieku i usłyszałam, że jestem obrzydliwa. Słowo "zboczona, bo gada o takich sprawach" też wisiało w powietrzu. Nie chcę wykazywać się ignorancją i snobizmem, o który ktoś mógłby mnie posądzić, jeśli powiem, że nasz kraj jest naprawdę hen, hen daleko jeśli chodzi o edukację seksualną.
Nawiasem mówiąc, ostatnio za fejsbukiem mojego ukochanego Iwańca natrafiłam na cudowną inicjatywę. Stowarzyszenie "Yeti" to rozpoczęta przez rok ode mnie starszego Dominika Robackiego z Gostynina inicjatywa, mająca na celu szerzenie edukacji seksualnej w Polsce. O Yeti można poczytać w artykule na płockiej stronie Gazety Wyborczej oraz na samej stronie stowarzyszenia. Wysłałam Dominikowi wiadomość, gratulując udanego projektu i trzymając kciuki za dalsze sukcesy. Oby coś się zmieniło. Oby wkrótce w Małopolsce.

W tę sobotę moje włosy ponownie wołały o pofarbowanie, poprosiłam więc Minjoo o poświęcenie mi chwilki i z cudowną precyzją po raz kolejny świetnie się sprawdziła jako moja fryzjerka. Przy okazji zrobiłam jej kilka pasemek, maźnęłam jedno na grzywce Pauline i próbowałam na włosach Aishwaryi, ale moja farba nie była wystarczająco silna, by tknąć hebanową czerń hinduskiego włosia :D
Tego samego dnia odbywał się MUWCI Fest, czyli inicjatywa Community Fund w celu zebrania pieniędzy. Pyszne jedzenie sprzedawane po mało pysznych cenach sprawiło, że ja i Pauline razem wytrwałyśmy w diecie "mniej żreć" - a przynajmniej "mniej płacić", bo Elias miał zdecydowanie za dużo pizzy i pragnął się z nami podzielić za darmo :D
MUWCI Fest pełen był wspaniałych występów. Subiektywny przegląd w linkach:
Lauren&Chantal - Cosmic love (Florence&The Machine cover)
Piękne, gitarowe i od Kanishki
Aneesa - Heartless
Elize&Brenda&Tristan - Tired (Adele cover)
MUWCI Acapella - Lollipop
MUWCI Boys - With a little help from my friends (ABSOLUTNA słodycz :)))

hepi Pufa na MUWCI Fest - fot. Wera (albo inaczej: Weronika Kosior photography :D)
Co jeszcze było charakterystyczne dla MUWCI Festu, to aukcje charytatywne - przykładowo, do wylicytowania była kolacja dla 4 osób w Punie w All Stir Fry (ta świetna restauracja, w której we wrześniu odbył się nasz advisor dinner), ufundowana przez Vinaya i jego żonę. Oscar i Alix (również nauczyciele), znani ze wspaniałych kulinarnych umiejętności, oddali na aukcję kupon na wyjątkową kolację dla dwojga na tarasie nowozbudowanej wady 5, przyrządzoną przez nich, łącznie z czekoladowym tortem Alix. Czterech naszych co-yearów i drugorocznych oddało na licytację siebie do usług na jeden dzień (z Pauline i Aishwaryą byśmy się złożyły i licytowały, ale zestaw panów nam nie pasował :D), to samo zrobiły dwie drugoroczne - paczka przyjaciół Faisala (Jordania) zrobiła mu prezent i na jego mające miejsce następnego dnia urodziny wykupili mu koleżanki :D Żeby nie było - cała rzecz nie miała żadnych podtekstów erotycznych, a przede wszystkim było przy tym mnóstwo śmiechu. No i zebrano kupę kasy :)

Roomies love - Aishwarya kosztem Pauline chciała wyglądać na wyższą na zdjęciu i tak Pauline została bez połowy twarzy :C Fot. Wera
Cały MUWCI Fest, ku mojemu zdziwieniu, zakończono kilkoma cięższymi kawałkami w wykonaniu chłopców - i tak wszyscy (chłopcy) rzucili się w pogo. Jak wiadomo, jestem dzieckiem cięższej muzyki, więc kiedy się nie było na żadnym koncercie od naprawdę dłuższego czasu, intro do "Killing in the name of" Rage Against The Machine brzmiało jak wezwanie do Mekki. Z początku tego nie zauważyłam, ale później się okazało, że byłam jedyną pogującą dziewczyną - i, jak powiedział mi potem grający na scenie Karan, dałam absolutnego czadu :D To było po prostu coś, co czujesz, kiedy słyszysz ciężkie riffy, i wstępuje to w całe ciało. I, jak to w pogo bywa, kiedy nie masz już siły, ktoś chwyta cię za ramię z jednej, za ramię z drugiej strony i razem dajecie czadu, zwykle trzepiąc włosami na wszystkie strony - w tym wypadku trzepiąc moimi włosami, bo tylko Mads na całym kampusie ma włosy podobnej, nadającej się do headbangingu długości :D
I wiecie, strasznie mnie zasmucił fakt, że pogo w MUWCI jest typowo męską rzeczą - gdyby te stojące na widowni dziewczyny widziały polskie koncerty! Wszystkie te laski w glanach i nie w glanach, z rozpuszczonymi włosami, mniej lub bardziej rock'n'rollowymi ciuchami, dające absolutnego czadu na równi z facetami... a tu nikogo, tylko zszokowane miny niektórych dziewczyn, gdy koncert się skończył.
Jak się okazało, opinie potem były podzielone. Nikogo o zdanie nie pytałam, bo dla mnie uczestnictwo w koncercie ulubionej muzyki to rzecz całkowicie normalna - Ranne (Brazylia, mój dom), gdy tylko mnie zobaczyła po koncercie, powiedziała "This was absolutely AMAZING, you rock, girl!", Aishwarya z zaszokowanym uśmiechem rzuciła pełnym podziwu "Łał, to było takie... odważne!", a Karolina opowiedziała mi o kimś, kogo imienia nie pamiętam, ale w każdym razie był facetem, prawdopodobnie z Indii,  mocno oburzonym, jak dziewczyna może brać udział w pogo.
W chwilach takich jak ta doskonale sprawdza się starodawna metoda radzenia sobie z rzeczami tego typu, a mianowicie: mieć w dupie i dalej robić swoje.

Kilka miesięcy bez headbangingu dało o sobie znać - ból szyi późnym wieczorem był okropny :D
Po raz kolejny potwierdził się także mój zmysł robalokillera: kiedy wróciłam do pokoju z koncertu, Minjoo, Ranne, Pauline i Aishwarya obserwowały 15-centymetrową ćmę latającą sobie u sufitu. Chciały ją zwalczyć kijem od mopa, ale sufit był za wysoki i za każdym razem, gdy ćma zmieniała miejsce pobytu, uciekały z kijem, drąc się w niebogłosy. To urocze, bardzo dziewczęce zachowanie spacyfikowałam pojemnikiem na żywność, wejściem na biurko i spakowaniem ćmy w pudełko, by następnie wypuścić ją na zewnątrz. Chyba z ręką na sercu mogę już powiedzieć, że przywykłam do robactwa - a przynajmniej tego, z którym mam tu na co dzień do czynienia.

Niedziela nie dała ani chwili odpoczynku dla mojej szyi - 7:30 zajęcia z kursu, tym razem więcej zajęć praktycznych niż teorii: na trawniku koło Conference Room George, nasz mentor, podzielił nas na dwie grupy - jedna była ofiarami, druga ratownikami. W grupie ofiar były 4 osoby poszkodowane w różnym stopniu (od omdleń po złamanie otwarte), rozmieszczone po różnych częściach całkiem sporego trawnika, a pozostałe 2 osoby z grupy odgrywały rolę przeszkadzaczy - tych osób, które zawsze przy wypadku się znajdą. Same nie pomogą, ale osobie pomagającej będą mówić, że wszystko robić źle, wątpić we wszystko i się wymądrzać. Dlatego właśnie mieliśmy otrzymać legitymacje first aiderów - żeby w razie wypadku zagwarantować tłumowi, że jesteśmy trochę czymś więcej niż niewyedukowaną, acz chętną pomocy masą.
Druga grupa wychodziła z Conference Room na trawnik bez wiedzy, ile będzie ofiar, gdzie będą i w jakim stopniu będą poszkodowane.
Najpierw byłam w grupie ratowników: natrafiłam na Oscara (nauczyciel biologii, organizator 15/50, koordynator MUWCI Acapella, FilmClubu i sztuki na Theatre Season, której będę Scene Managerem), który "przeżywał" właśnie atak epilepsji. Niestety, Oscarowi nie dało się pomóc - zwykle przy epilepsji ma się jeden atak, dwa to już rzadsza sprawa - Oscar miał jednak ich aż 3, a ja, mimo, że zapewniłam mu podkładkę na głowę, żeby jej sobie nie potłukł, nie byłam w stanie mu bardziej pomóc - zadzwoniłam po pogotowie w postaci George'a, ale George był gdzie indziej i moje pogotowie nie przyjeżdżało :D Mnóstwo zabawy przy tym dostarczała jeszcze Zia i Joel, którzy podchodzili do wszystkich ratowników w panice, krzycząc i wyrywając im bandaże, a także wmawiając, że wszystko, co robią, robią źle :D Bawiliśmy się niesamowicie, ale impreza ratownicza osiągnęła apogeum dopiero, gdy zamieniliśmy się grupami. George zlecił mi udawanie nadepnięcia na jakiś ostry przedmiot, w związku z czym amputowałam sobie wszystkie palce u nogi :D Moim zadaniem było krzyczeć jak opętana leżąc na ziemi, a że byłam w szoku, miałam nie być w stanie odpowiedzieć na pytania ratowników, co mi jest :D
Umiejscowiono mnie w dalszym miejscu trawnika: Oscar podbiegł do mnie, ale tak był spanikowany tym, że ratowników jest mniej niż ofiar, że nie słyszał mojej odpowiedzi na to, co mi jest, mój krzyk uznał za mniej ważny i ruszył ratować innych xD Leżałam więc na trawniku w tym kompletnym chaosie (2 ratowników, 5 ofiar, 3 przeszkadzaczy :D), krzycząc na cały głos i wyzywając Oscara od najgorszych, trzymając się za nogę i razem z Georgem starając się nie umrzeć ze śmiechu :D Kiedy w końcu podbiegła do mnie Ainhoa i zajęła się mną, jak należy (mniej więcej po 5 minutach, gdzie już się prawie wykrwawiłam :D), zapytała "Hej, zaraz, ale przecież tu był Oscar, czemu się tobą nie zajął? :D". Oscar w tym czasie dowiedział się od George'a, co mi jest, zebrał z ziemi kilka liści (moje "palce", bo przecież pierwsza pomoc ma też zabezpieczyć amputowane kończyny) i pokazał mi je przed nosem - co, oczywiście, jest bardzo zalecane w przypadkach amputacji: w końcu wszyscy chcemy, by ofiara wpadła w totalny szok i zdała sobie sprawę, że nie ma palców, a także żeby zaczęła odczuwać ból z tym związany :D

Po radosnych ćwiczeniach praktycznych (medyczna "Akademia policyjna") nadszedł czas na egzaminy. Najpierw teoria: 20 pytań i niesamowicie ciekawe doświadczenie, zobaczyć, jak nauczyciele pytają o wątpliwości związane z testem, bo czegoś nie przeczytali ze zrozumieniem albo coś było niejasne. Zaczęłam sobie wyobrażać niektórych moich polskich nauczycieli w takiej roli i nie powiem, ciekawe było to wyobrażenie :D
Test z teorii pisaliśmy wszyscy w jednej sali: na test praktyczny każdy z nas miał swoje 10 minut z Georgem i Annie, czyli manekinem do resuscytacji. Ja na swój egzamin dostałam scenariusz spotkania właśnie na plaży tłumu skupionego dookoła ciała 12-latka, którego właśnie wyjęto z wody. Nie wiemy, jak długo tam był, i nie wiemy, czy oddycha.
Myślę, że nie poszło mi tak źle: zapomniałam jednak, że jeśli jest to dziecko, masaż serca należy robić jedną ręką, nie dwoma. Ale z tego, co pamiętam i z kursu, i z moich posiadówek w punkcie medycznym podczas tegorocznego Slot Art Festival, złamania żeber podczas masażu serca i tak zdarzają się bardzo, bardzo często :D
Zobaczymy!

Wieczorem odczułam potrzebę zrobienia czegoś miłęgo dla przyjaciół. Popatrzyłam na Pauline rozmawiającą z reklamami na youtube (w Indiach jest ich pełno) i gdy słuchałam jej głosu mówiącego "Come on, advertisement, I can't wait to see you!" zdałam sobie sprawę, że, cholera, strasznie ją kocham :D To była jedna z tych chwil, których moja 2a wielokrotnie doświadczyła w zeszłym roku - te chwile, kiedy siedzimy, jest cicho i nagle mówię "Eeej, kocham Was!".
Tym razem stwierdziłam jednak, że to jest nieprzetłumaczalne na angielski względem ekspresji językowej :D Wyjęłam więc moją papeterię z wesołą myszką (tak, względem papeterii zatrzymałam się mentalnie w wieku 5 lat) i napisałam Pauline piękny list :D Napisałam jej, że mieszkam z jakąś dziwną istotą, z którą nikt normalny nie nawiązałby porozumienia: która rozmawia z reklamami, nosi wszędzie zdjęcia swoich psów, gada do siebie podczas pisania zadań z filozofii, słucha Taylor Swift i innego szitu tego typu i ma tak przepiękną fioletową sukienkę, że gdy ją ubiera, to nie cierpię jej jeszcze bardziej niż wtedy, gdy puszcza "You belong with me" na cały głos w pokoju. I to porozumienie mogłoby się faktycznie nie nawiązać między nami, gdybym sama była normalna. Na szczęście obie nie jesteśmy i za to właśnie strasznie ją kocham :D Za puszki coca-coli gdy wracam padnięta, za wspólne obżeranie się i przechodzenie na dietę, za to, że śpiewamy razem "Girls just wanna have fun" i Adele, i że razem koksimy w siłowni żeby potem pójść kupić sobie brownie.
(logika tego listu może się wydawać ciut pokrętna, ale w samym liście wszystko miało więcej sensu :D)
Zostawiłam jej list na biurku, gdy jej tam nie było. Dołożyłam 250 rupii (wisiałam jej, jak sama powiedziała, 249, z czego się śmiałam w liście) i sama ruszyłam gdzieś. Gdy wróciłam, czekał mnie list odpowiedziowy: równie cudowny, z rysunkami psów, wyznaniami, a także 1 rupią reszty (belgijska precyzja :D) i fioletową sukienką na pożyczenie :))) Słooodko!

Poniedziałek rozpoczął się przede wszystkim zmęczeniem - weekend z kursem od 7:30 i MUWCI Festem nie dał mi zbytnio odpocząć :D Nie poprawiła sytuacji Henningowa ocena mojego przemówienia na +4 w skali 1 do 7. Właściwie nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że nasze koncepcje świata trochę się różnią. Sądzę również, że w Henningowym ocenianiu bardzo sporo zależy od jego nastroju. Widocznie nie trafiłam na dobry. Better luck next time!
Na College Meeting gościliśmy niesamowitych ludzi: 4 ludzi w wieku 20-35 z Niemiec ruszyła na 5-miesięczny projekt rowerowy Guts For Change. Przejechali rowerami 10 000 km, żeby zebrać pieniądze na... toalety nowej generacji w Indiach :D Więcej na stronie, ale w sumie dało mi to do myślenia: dlaczego spłukujemy własne gówno wodą pitną? I dlaczego w ściekach łączy się ono ze wszystkimi chemikaliami z szamponów i detergentów, skoro to przecież całkiem niezły nawóz?
Wieczorem idąc na kolację spotkałam na mojej drodze Glauco - pewnego Meksykanina, przyjaciela Oscara (też z Meksyku), który przyjechał tutaj w ramach... nie wiedziałam wtedy czego, a Glauco widziałam tylko raz na Film Clubie w zeszły piątek. Powiedziane było, że przeprowadzi jakieś warsztaty, ale nie bardzo wiedziałam, o co chodzi.
Spotykając się na drodze i zaczynając gadać dowiedziałam się, że Glauco w listopadzie przylatuje do Polski. Nie wiedziałam wtedy jeszcze na co, ale zaprosił mnie na swoje warsztaty z Final Cuta i Photoshopa, które miał przeprowadzić w tym tygodniu. Gadało się super, a że Final Cut = edycja filmów = wszystko, co chcę wiedzieć, zdecydowałam się przyjść. Mieliśmy więcej pogadać wkrótce.
Glauco przyjechał tutaj również po to, żeby razem z Oscarem otworzyć w Art Centre tak zwane Digi Lab - miejsce, gdzie członkowie Film Clubu, Photography triveni i innych technologiczno-medialno-graficznych zajęć mieliby swoją mekkę. Jak to miało wyglądać, wtedy jeszcze nie wiedziałam.
W kafeterii spotkałam Swati i Angelę, stojące na stole z kamerą na statywie, wycelowaną w talerz. Poprosiły mnie, bym zanim zaczęła jeść, dała im talerz. Tak też zrobiłam i siadając obok dowiedziałam się, że robią właśnie nagrania do UWCTV - tematem jest zdrowie i coś tam coś tam, nagrywają jedzenie, żeby pokazać w krótkich ujęciach różnych talerzy różnorodność jedzenia. Tak też z kafeterii ruszyłyśmy do coffee shopu, bo do nagrania potrzebowały też ujęcia zjadanej klatka po klatce kanapki. Coffee shop ma dobre kanapki. A dekalog dziecka z bursy informuje: dobrego jedzenia, które jest za darmo, po prostu się nie odmawia :D

Wracając z coffee shopu do mojej wady, żeby może nawet pójść wcześniej spać, spotkałam Raula, który wyglądał jak kupka nieszczęścia.
- Hej, Bejbe, co się dzieje?
- Nic, wszystko dobrze.
- Gówno prawda. Co jest?
- WSZYSTKO JEST ŹLE, nie wyrabiam z niczym, muszę zrobić pranie, jest mi smutno, bo mam wrażenie, że się niewystarczająco soszjalajzinguję z ludźmi i w ogóle! I mam tyle rzeczy do zrobienia, i w ogóle.
- Chodź, idziemy do Ciebie i jakoś to wszystko ogarniemy.
I ja naprawdę chciałam. Naprawdę. A potem zaczęło się okazywać:
- że Raul nie wie, jakie ma lekcje jutro
- że Raul właściwie nie posiada planu lekcji
- i że właściwie nie wie, jakie i kiedy ma Triveni
- a oprócz tego nagle okazało się, że na jutro ma przeczytać książkę z hiszpańskiego i zrobić prezentację
- i oddać esej z angielskiego
- i w ogóle to ma test z matmy
- i zadanie z ESSu
Wzięłam głęboki oddech. Właśnie miałam do czynienia z cudem: ktoś przeżył 2 miesiące w MUWCI bez planu lekcji, planu zajęć, bez ŻADNEGO planu. Moja organizatorska dusza cierpiała, ale wierzyła, że damy radę.
- Ok, spokojnie, jeszcze nie jest tak źle. Którą mamy godzinę?
- Nie wiem.
- Ktoś z Twoich roomies ma zegarek?
- <idzie szukać> Nie.
- Laptop?
- O, tak, sprawdź!
- <sprawdzam> To niemożliwe, żeby była 17, jesteśmy po kolacji.
- A, no tak, bo mam w komputerze hiszpański czas.
- Czy możesz go zmienić?
- <próbuje> Nie wiem jak. Pójdę poszukać zegarka! <idzie, nie ma go 20 minut>
- <ja w tym czasie zmieniam mu godzinę w laptopie, rozrysowuję plan lekcji, tygodniowy plan Triveni, pożyczam od jego współlokatora taśmę i przyklejam na szafie>
- <wraca> O, dziękuję! To ja się wezmę za hiszpański teraz...
- <robię swoje>
- <czyta 5 stron> A wiesz Sonia, ja jednak wezmę prysznic.
Nalegałam, przemawiałam do rozumu, informowałam. Hiszpańskie niezorganizowanie nie współgra z moim organizacyjnym hitleryzmem. Przegrałam tę bitwę.
Ale przynajmniej mogłam pójść spać o 23.

Środa zawierała w sobie test z matmy. Zadań było w cholerę, a ja nie wiedziałam, co robię, tylko pisałam, żeby zdążyć :D Powoli zaczynam zdawać sobie sprawę, że matematycznego geniusza ze mnie nie będzie, nawet w MUWCI z bezstresowym podejściem. Test miał być tego ostatnim sprawdzeniem.
Na L&L weszliśmy w retorykę od bardziej analizacyjnej strony: David zaprezentował nam kolumbijski punkt widzenia na Martina Luthera Kinga jako antybohatera, człowieka wykorzystującego innych i tak dalej. Takie wpół poparte dowodami wykłady czasem sprawiają, że ludzie się gubią, wątpią i zawzięcie dyskutują: a ja sądzę, że naczelną ich zaletą jest to, że niezależnie od tego, ile mają w sobie prawdy, to otwierają oczy - poddają pod wątpliwość wspaniałość autorytetów, USA i mitu Wielkiego Państwa W Którym Żyje Się Najlepiej Na Świecie I Wszystko Jest Wspaniałe.
Środowy nastrój mej osoby był conajmniej średni: zmęczenie, zbliżający się następnego dnia test z ESSu i wszystko trochę mnie przybiły. Ruszyłam do coffee shopu kupić sobie colę, i przy okazji kupiłam jeszcze 3, dla wszystkich moich współlokatorek: jeśli sama mam chujowy dzień, to przynajmniej mogę komuś go poprawić. Odwiedziłam także chorą Werę w Med Centre, przynosząc jej soczek z mango i kitkata. Upomniałam się też o zdjęcia z naszego Slavic Dinner na początku września, i w końcu je uzyskałam :D
Próbowałam zażegnać smutki sportem, więc przepłynęłam kolejne symboliczne 8 basenów - nie pomogło, a nagły skype z Anitą i Adą też nie pomógł - byłam dość przybita. I w takich chwilach nikt tak człowieka nie zrozumie, jak dobry polski co-year w Norwegii - Marcin spisał się rewelacyjnie w postaci UWCowego rozganiacza wszelkich smutków i trosk, za co mu serdecznie dziękuję :D :*
Przed kolacją Elias przyszedł do naszego pokoju, żeby nas wystraszyć przyprawić mnie i Pauline o zawał serca. Misja zakończona sukcesem, całą drogę do kafeterii nie mogłyśmy się uspokoić :D
Po check-inie zgodnie z zaproszeniem Swati, ruszyłam do Art Centre - Glauco obiecał im pokazać Digi Lab jeszcze przed oficjalnym otwarciem, żeby przegrać materiały filmowe do UWCTV już we właściwym miejscu.
Jak się okazało, Digi Lab to pomieszczenie, gdzie teoretycznie nie znajduje się wiele: trzy drewniane biurka, wielkie monitory Maca, nocne lampki, zamknięta szafa. Mac'i ze wszystkimi licencjami na wszelkie programy graficzne i do filmowej obróbki. Gdy tak siedzieliśmy w kilka osób, przegrywając i oglądając materiały (także do powstającego właśnie dłuższego dokumentu o MUWCI), zdałam sobie sprawę, jak uwielbiam to miejsce. Tylko ja, monitor, gładkie biurko i nocna lampka. Kompletny minimalizm Digi Lab urzekł mnie całkowicie w miejscu, gdzie rzadko kiedy mam spokój, nigdy praktycznie nie jestem sama i nie mam nocnej, cichej pracowni, gdzie mogłabym spędzać nocne godziny. Jak się okazało, Digi Lab to pomysł Oscara i Glauco. Wielkie otwarcie miało nastąpić następnego dnia wieczorem.
W głębszej rozmowie z Glauco zwierzył mi się, że przyjeżdża w listopadzie do Polski. Z jakiej okazji? A no z okazji festiwalu Plus Camerimage, gdzie został zaproszony ze swoim filmem :D Przypomniało mi się, jak rok temu w ramach wolontariatu na 18. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Etiuda&Anima odbierałam z lotniska w Katowicach Barry'ego Purvesa, reżysera i producenta współpracującego m.in. z Timem Burtonem (przy Soku z żuka) i Peterem Jacksonem (przy Władcy Pierścieni), a także nominowanego do Oscara za swój krótkometrażowy film animowany. Popatrzyłam na radosną twarz Glauco, tłumaczącego właśnie Swati, jak nazwać filmy nagrane na jednym Triveni tak, żeby ktoś zajmujący się montażem potem w tym odnalazł, i pomyślałam sobie: hihi :D

Czasem kiedy masz wszystkiego dosyć, trzeba nabrać do tego wszystkiego dystansu i zająć się czymś innym. Znaleźć inne miejsce, z innymi ludźmi, z innym życiem, i zaszyć się w nim na chwilę. Pamiętam, jak w styczniu przeżywałam zimowo-bursiano-JJową depresję, a Kraków zasypany był śniegiem i panowały syberyjskie mrozy (serio, nie pamiętam w swoim życiu takich mrozów jak wtedy, gdy stanie na zewnątrz przez 2 minuty naprawdę groziło zamarznięciem). Miałam szczerze i wszystkiego dosyć, i wtedy zadzwoniła do mnie Ela (z mojego ukochanego Wawelowe) z informacją, że zaproszono ją właśnie do studenckiego radia AGHu w ramach opowiedzenia w wieczornej audycji o speed-datingu i Wawelowe samym w sobie. Zapytała, czy nie chciałabym jej towarzyszyć.
Pamiętam, jak w moim czarnym, sięgającym do ziemi zimowym płaszczu, martensach i nausznikach szłam przez zaśnieżone miasteczko AGH, a śnieg padał, padał i padał, a ja nie mogłam znaleźć tego pieprzonego radia. Ela wyszła po mnie i weszłyśmy do któregoś z budynków, gdzie w jakimś zapomnianym pokoju znajdowała się 'siedziba' stacji. Przywitała nas para studentów i tak spędziliśmy w tym ciepłym, zapomnianym i ozdobionym po studencku, acz całkiem przytulnie (jak na moją depresję i porównanie z przytulnością mego pokoju w bursie) pokoju na pustym już AGHu 3 godziny, pijąc pyszną herbatę i gadając z uśmiechami o miłości, pierwszym wrażeniu i speed-datingu - i w czasie audycji, i w jej przerwach. Po wszystkim ruszyłyśmy z Elą na zimowy spacer z AGHu pod Bagatelę, opowiadając sobie o wszystkim.
To właśnie nazywam nabraniem dystansu do spraw, kiedy masz wszystkiego dosyć - trzeba się wyrwać, gdzieś wyruszyć, zmienić otoczenie, poznać nowych ludzi. Tego właśnie mi brakowało w MUWCI, gdy pisałam o syndromie klatki. Wizyta w Digi Lab poprawiła mi nastrój niesamowicie i zainspirowała totalnie.

Środa (24.10) rozpoczęła się ESSem i testem z kosmosu - ja wiem, że nieszczególnie uważałam na lekcjach, ale niektóre pytania mnie po prostu pokonały :D Inna sprawa, że wszyscy w mojej grupie traktują ESS jako jeden z tych mało ważnych przedmiotów, na których można, udając, że się robi notatki na laptopie, pogadać na fejsbuku z kimś, kto siedzi dwie ławki obok, albo pouczyć się matmy, albo pospać. Uspokajający głos Ryana oraz jego malutkie pismo na tablicy (którego nie widzę nawet w okularach) wybitnie temu sprzyjają. Uwielbiam Ryana jako osobę (wspólne jedzenie lunchu łączy ludzi :D), ale kiedy Pauline (mająca ESS w innym bloku niż ja) wraca czasem z lekcji i narzeka na to, jak nudny i beznadziejny jest to przedmiot, ciężko mi się nie zgodzić. Jednak w przeciwieństwie do niej ja naprawdę lubię mieć jeden przedmiot relaksacyjny :D
Po lekcjach w naszym pokoju odbyło się małe girls party - atmosfera u nas sprzyja odwiedzinom gości, więc odwiedziła nas Bianca, Mary i Lucia. Pauline i Lucia zachowywały się conajmniej dziwnie, mówiąc do nas "Chciałabym poszerzyć moją wiedzę na temat Twojego spędzenia dnia dzisiejszego" i chwilę mi zajęło, zanim się zorientowałam, że mają Godzinę Bez Zadawania Pytań - zadanie domowe z filozofii :D
Po girls party udałam się na warsztaty z Photoshopa - przegapiłam te z Final Cuta, niestety. Razem z Angelą i Swati przerabiałyśmy zdjęcie Hinduski, dorabiając jej ręce i nogi - nie wiem, jaka jest wartość edukacyjna takiego przedsięwzięcia, ale na pewno jestem nieco bardziej obeznana w photoshopie niż byłam dotychczas :D Glauco pokazał nam także, co znajduje się w zamkniętej dotychczas szafie. Wcześniej myślałam sobie "o, jakaś szafa". Kiedy ją jednak otworzył i zobaczyłam, że w środku znajduje się z 10 lustrzanek, 2 kamery, statywy, karty pamięci, obiektywy i wszystko, o czym można pomyśleć, a związane jest z filmem i fotografią, pomyślałam sobie "jasna cholera" :D
- Glauco, czy to jest po prostu tak o, dla nas?
- Dokładnie.
- Czyli jak chcę nakręcić film, albo nauczyć się obsługiwać lustrzankę bardziej profesjonalnie niż w trybie AUTO, to mogę po prostu sobie ją stąd wziąć?
- Pierwsi w hierarchii są członkowie Film Clubu, Photography Triveni i Art students, ale dokładnie tak :D
- *.* Rany, to jest niesamowite. (...) Na ile zostajesz?
- Jutro wyjeżdżam.
- Cooo? Chcesz powiedzieć, że przyjechałeś, wyremontowałeś pokój, dałeś warsztaty, zorganizowałeś z Oscarem Digi Lab, dzisiaj je otworzycie uroczyście, a jutro wyjeżdżasz?
- Tak, to zdecydowanie w moim stylu :D
- Ach, ci Meksykanie :D

Byłam totalnie wniebowzięta z całym Digi Lab. Mój projekt "Talking Heads" związany z Kieślowskim teraz naprawdę miał totalnie wszystko, czego mi było potrzeba. I mogłabym wreszcie ruszyć z robieniem filmów... jeślibym się, oczywiście, nauczyła montażu i obróbki.
Kolacja po warsztatach upłynęła mi przy jednym stole z Amelią, Mary i Eliasem: miałam cały czas DigiLabowego mindfucka, ale wyrwała mnie z niego Mary, mówiąc, że mieli dzisiaj spotkanie MUNu i za 3 tygodnie mają sesję o II wojnie światowej. Elias mi powiedział, że dostał jako kraj Polskę i zapytał, czy mogłabym mu jakoś opowiedzieć o tym wszystkim.
E: Co z Waszym rządem i negocjacjami z UK i USA? Jak rząd nastrajał się na wojnę?
I wtedy pomyślałam sobie: mhm. Przypomniało mi się, jak podczas wizyty w Londynie odwiedziliśmy z rodziną Muzeum Wojny, i zobaczyłam tam, jak wyglądała ewakuacja młodych londyńczyków z terenów zagrożonych walkami, zazwyczaj gdzieś na wieś: elegancka walizeczka, pluszowy miś, zestaw ładnych ubranek, książeczki. Potem popatrzyłam na Eliasa i zdałam sobie sprawę, że on ma podobną wizję II wojny światowej w Polsce: jako szereg rozmów dyplomatycznych, jako kolejną nudną lekcję historii pozbawioną prawdziwych ludzkich przeżyć i przepełnioną suchymi faktami.
Następnie pomyślałam o tym wszystkim, co ja wiem o II WŚ w Polsce, w Krakowie, w Brzesku. Pomyślałam o "U nas w Auschwitzu", mojej wizycie w Auschwitz, o "Byłem asystentem doktora Mengele", o Sonderaktion Krakau, o multimedialnym przedstawieniu II wojny światowej w Brzesku, które kiedyś zrobiliśmy z moim ukochanym kółkiem teatralnym, o bombardowaniu brzeskiego dworca kolejowego podczas ewakuacji z taką siłą, że ludzkie szczątki ciał wisiały na drzewach, o zdjęciu, które w tej prezentacji widziałam, a przedstawia martwe dzieci przywiązane drutem kolczastym do drzewa.
Pomyślałam o AK, Szarych Szeregach, o tym, jaki przypływ patriotyzmu i tego głębokiego zrozumienia chęci walki 13-letni Polacy przeżywają, czytając "Kamienie na szaniec" w gimnazjum...
I popatrzyłam na Eliasa, oczekującego odpowiedzi względem jego wizji dyplomatycznych rozmów między rządami krajów i suchych historycznych faktów. Hej hej, mojego rządu przez sporą chwilę nawet nie było w kraju...
I wiedziałam, że trzeba zacząć walczyć z tą jego nie wiedzą. Tego samego wieczora wysłałam mu sporo informacji na ten temat ze znalezionych z Jaśkiem godnych internetowych źródeł. Mam nadzieję, że nie za mało, nie za dużo i że trochę to pogłębi jego zrozumienie tematu.
Po kolacji ruszyliśmy wszyscy na uroczyste otwarcie Digi Lab w Art Centre - poncz z owocami, ogromny ekran do projekcji filmów zawieszony między drzewami na dziedzińcu AC, uroczyste przecięcie wstęgi przez Ulrike (reprezentującą Pelhama), zwiedzanie DigiLab i projekcja 4 filmów krótkometrażowych: jeden muzyczny, jeden majstersztyk filmowania gry na pianinie, jeden film produkcji Glauco i jeden film stworzony przez Clarę, pierwszoroczną z Brazylii, dla swojego przyjaciela - moim zdaniem czysta esencja nastoletniości. Jeśli mi się uda znaleźć te filmy, to je jakoś tutaj wsadzę.
Ostatnie dwa dni z filmem zainspirowały mnie niesamowicie. Doszłam do wniosku, że cholera jasna, przecież ja kręceniem filmów się interesowałam już od dawna - ale od pierwszych warsztatów filmowych w wakacje 2008 popadłam raczej w "po co uczyć się kręcić, jak można organizować" i obstawiałam przy byciu kierownikiem produkcji, organizatorem planu i tak dalej. Przypomniało mi się, jak na spotkaniu Guts For Change jedyna dziewczyna z ekipy powiedziała nam, że zanim wyruszyła na ten projekt, miała dobrą pracę w biurze. Pokazała zdjęcie, jak w żakiecie, ułożonej fryzurze i perełkach na szyi działała w firmie marketingowej. Ale kiedy usłyszała o Guts For Change zdała sobie sprawę, że całe życie robiła to, co nie zadawało jej specjalnego trudu: nie wychodziła ze swojej strefy komfortu i robiła to, czego była absolutnie pewna. A potem usłyszała o Guts For Change i została zaproszona do projektu - i pomyślała sobie "Cholera jasna, ale ja i rower? Ostatnio na rowerze jeździłam w podstawówce". Było to cholerne wyrwanie się ze strefy bezpieczeństwa, tego, co dobrze umiemy, na czym się znamy i czego jesteśmy pewni.
Zdałam sobie sprawę, że ja robiłam tak samo z filmem. Dlaczego nigdy nie pożyczyłam od moich licznych przyjaciół kamery/lustrzanki i nie zaczęłam kręcić? Przecież widziałam film Clary - jest w moim wieku, a robi niesamowite rzeczy. I tu mógłby wejść we mnie jakiś kompleks, powiedzcie mi, jeśli jestem w błędzie, ale wydaje mi się, że typowo polski - "a co, jeśli spróbuję i będę w tym do dupy?". Jednak cholera, nikt tu nikogo w MUWCI nie pieścił i nie mówił "świetnie, świetnie, ładne, rób tak dalej". Wszystko, czego ci ludzie się nauczyli, nauczyli się tego przede wszystkim sami. I kto powiedział, że po pierwszej nieudanej próbie od razu trzeba się załamać i przestać pracować?
Moją główną wymówką było "ale ja nie wiem jak montować filmy i nie mam sprzętu". Teraz nie mogę powiedzieć, że nie mam sprzętu, a nawet jeśli nei wiem, jak montować, to mam mnóstwo osób do poproszenia o pomoc i naukę.
Z takimi wysoce głębokimi rozmyślaniami wracałam do wady z Mary, opowiadając jej o wszystkim. Przecież przyjechałam tu z myślą, żeby wziąć Film Studies, ale kiedy dowiedziałam się, że mają miejsce w soboty, pomyślałam "a, wycieczki do Pune mi przepadną". Niedawno dopiero okazało się, że raz mają miejsce w soboty, raz w niedziele. Co krążyło mi po głowie? "Hej, co ty, kurde, robisz? Chcesz powiedzieć, że jeszcze nic nie nakręciłaś, bo miałaś tyle wymówek? To totalnie nie w Twoim stypu. Kopnij się w dupę i zbierz do kupy, bo właśnie Ci życie przechodzi między palcami. Weź się za talking heads i wszystko i będzie dobrze - bo chyba właśnie odkryłaś swoją pasję :)"
I to by było na tyle w tym temacie :)

Resztę wieczoru spędziłam na majstrowaniu miniksiążeczki dla Glauco "How to survive in Poland - short guide" z podstawowymi informacjami, słownictwem i tak dalej. Mieliśmy się pożegnać następnego dnia koło południa, bo wyjeżdżał po lunchu. Kiedy dziewczyny w pokoju zapytały mnie, co robię, opowiedziałam im całą history of inspiration (:)). "Damn, you know how to make someone feel special", usłyszałam. :))

Czwartkowy poranek rozpoczął się przypomnieniem sobie, że dziś nie ma pierwszego hiszpańskiego. Druga była matma, której też nie było. Kiedy Pauline starała się mnie obudzić na drugi blok i powiedziałam jej, że nie mam matmy, spytała, dlaczego. "Bo śpię xD", tak właśnie brzmiała odpowiedź :D
Lekcje tego dnia były luźne - wszyscy myślami sięgali zbliżającego się Project Weeku, który dla sporej części grup zaczynał się następnego dnia - dla innych w sobotę. Ruszyłam więc do pokoju podczas wolnego double block i zaczęłam się pakować. Umyłam także małe, zapomniane okno koło mojego łóżka, na co dzień zasunięte firanką. Udałam się także do biura Cyrusa, żeby zapytać, czy mogę wciąż wziąć film studies jako siódmy przedmiot. Wiedziałam, że jest to możliwe, bo nawet drugoroczni biorą ten dwuletni przedmiot na początku drugiej klasy i wyrabiają ze wszystkim w rok. Cyrus chyba przeraził się moim entuzjazmem i poprosił trochę zmęczonym tonem, bym najpierw poszła na lekcję (co po chwili namysłu wydało mi się całkiem rozsądne :D), pogadała z nauczycielem i jeśli dalej mi się będzie wszystko podobało, to pomyślimy. Zaczęłam się zastanawiać, z iloma osobami się już spotkał, które zapisywały się i wypisywały z przedmiotów, że był tak tym zmęczony :D Ale ja zwykle się trzymam swoich postanowień, no!
Kilka dni wcześniej podczas lunchu Vinay poprosił mnie o adres mojego bloga, żeby mógł sobie z translatorem poczytać. Jakoś tak się złożyło, że po lekcji historii poinformował nas, że jeśli chcemy pogadać o tym, jak jego zdaniem sobie radzimy, to żeby jak najbardziej przyjść. No więc przyszłam, żeby się dowiedzieć o mojej historii i matmie. Vinay powiedział mi, że radzę sobie dobrze, ale stać mnie na radzenie sobie bardzo dobrze. Nie wie jeszcze, jak z historii, bo nie ocenił naszych ostatnich testów żeby mieć pełen obraz, ale z matmy on wie, że ja umiem, tylko że strasznie się w tym miotam - ale spokojnie, popracujemy nad tym. Z rozmów o przedmiotach przeszliśmy do bloga, przeczytał 3 wpisy i skapitulował, bo translator tłumaczy okropnie. Ale cieszył się, że może się przenieść do czasów, jak sam był pierwszorocznym (MUWCI skończył bodajże w 2001). Porozmawialiśmy także o projekcie Izrael, a następnie ruszyłam na lunch.
Tego dnia odbywał się American Evening, więc obowiązywały amerykańskie przebrania. Razem z Werą stwierdziłyśmy: let's pin up! I tak wykreowałyśmy się na pin-up girls.



American evening zawierał w sobie mnóstwo typowo amerykańskich zabaw - konkurs jedzenia chilii, czy też... rzucanie cebulą w tarczę na brzuchu Willa, a jak się trafi, to Will wpada do basenu :D <3
Wpływ krajów latynoamerykańskich też miał tutaj znaczenie - bo walczymy ze stereotypem, że Ameryka to tylko USA.
Wzięłam udział w konkursie jedzenia chilli, bo zawsze się zastanawiałam, czy to naprawdę jest takie straszne, czy też ludzie zdziwiają. Skończyłam w łazience na kolanach :D Samo jedzenie naprawdę nie jest złe. Zjesz jedną, zjesz drugą, zjesz trzecią... i kiedy jesz trzecią, pierwsza zaczyna działać. Potem jest tylko gorzej. Woda, jak wiedziałam wcześniej, nie pomaga, ale nie miałam przy sobie nic innego. Konkurs teoretycznie ktoś tam wygrał, ale podejrzewam, że wszyscy wylądowali spoceni, z czerwonymi oczami, katarem i złym stanem przełyku w łazience. Kolejne doświadczenie życiowe forever <3

Subiektywny przegląd występów z American Regional Evening:
Piosenka Douga
Canada's new anthem
YMCA, bitches! :D
Artystyczna taneczna wizja latino

I to by było na tyle dzisiaj :) A już w następnym odcinku (który będzie... eee... jak napiszę)... Project Week i Varanasi! :D Czytajcie, komentujcie i czekajcie na relację prawie-że-prosto-z-Gangesu :) Pa!


4 komentarze:

  1. Uparta to Ty jesteś - caluśki dzień śpiewałaś na Buczu, nagrałaś kasetę, a po przesłuchaniu wieczorem wkurzona ogłosiłaś, że piosenkarką nie zostaniesz :) Teraz kolej na przygodę filmową - aż się boję rezultatów, ale albo to będzie TO, albo święty spokój w tym temacie! Kto nie próbuje ten nie wie, a potem marudzi, że gdzie indziej trawa bardziej zielona. Robić to, co się lubi i jeszcze żeby za to płacili - szukaj, mnie się udało,chociaż płacą za mało! No i ta Twoja świadomość historyczna! - jestem pod wrażeniem własnego wkładu w wychowanie patriotyczne dziecka - Matka Polka

    OdpowiedzUsuń
  2. dyżurny biolchem16 listopada 2012 12:32

    "Więcej na stronie, ale w sumie dało mi to do myślenia: dlaczego spłukujemy własne gówno wodą pitną? I dlaczego w ściekach łączy się ono ze wszystkimi chemikaliami z szamponów i detergentów, skoro to przecież całkiem niezły nawóz?"

    Soniu,
    nie powinno się nawozić pól nawozami odzwierzęcymi tudzież odludzkimi z powodu:
    - tasiemca(uzbrojonego, nieuzbrojonego)
    - glisty ludzkiej(wg niektórych źródeł ok. 25% ludzkości jest nią zarażonych, w Polsce od 1% do 18% zależnie od regionu)
    - owsików
    - włosogłówki ludzkiej(głównie Europa południowa - sądzi się, że ponad połowa Włochów choruje na trichocefalozę)
    - tęgoryjca dwunastnicy (kilkanaście procent ludzi, w szczególności w strefie zwrotnikowej)
    Pozdrawiam i życzę miłej nocy.
    dyżurny biolchem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dyżurny biolchemie,
      Dalej mnie to nie przekonuje, jeśli chodzi o myślenie "co lepsze - wyrzucenie własnego gówna do ścieków czy też zrobienie z niego lepsiejszego użytku". Dziękuję za informacje.

      Usuń
    2. dyżurny biolchem27 listopada 2012 11:46

      Soniu,
      jaki użytek można zrobić z ludzkich ekstrementów?

      Usuń