piątek, 30 listopada 2012

Happy Diwali!



Po kilometrowych notkach czas na chwilę wytchnienia. Wracam do domu za mniej niż tydzień! Do tego czasu powinnam nadrobić cały miesiąc, ale... ale kto wie, może akurat się uda :D
(czy na lotnisku w Bombaju jest wi-fi?)

Sobota (3.11) powitała nas o 5:30 widokiem dworca w Punie. Znacie to uczucie, kiedy po x-godzinnej podróży wysiadacie z autobusu/pociągu/auta i jedyne, czego chcecie, to być już w domu? Nie jesteście nawet zmęczeni fizycznie; jesteście zmęczeni podróżą.
Otóż okazało się, że niektóre osoby z mojej grupy tego uczucia nie znały i jej część ruszyła na zakupy w Punie :D No cóż, trzeba mieć zdrowie. Wzięliśmy im bagaże i wsiadłam do jeepa z Ulrike i Geirannem. Po drodze całej naszej trójce było niedobrze - nie skończyło się to ekscesami, jednak indyjskie pociągi przez xx godzin mogą dać w kość. W takich chwilach czuję czasami, że nie nadaję się na światowe tournee autostopem. W pewnych sytuacjach dobrze jest mieć i pieniądze, i spory komfort. Na przykład jeepa z kierowcą czekających, by zawieźć Cię z powrotem na kampus, gdy Ty nie musisz się już o nic martwić.
...No, może poza własnym żołądkiem.

Dobrze było być z powrotem na kampusie. Jakby nie patrzeć, indyjski dom. Check-in na wjeździe na teren kampusu, chwilę potem podziękowania, przytulania i zabieranie bagaży. Słońce wschodziło nad MUWCI, a ja popatrzyłam na wzgórza otaczające nasze kampusowe. Rany, jak trawa powysychała! Ktoś mi powiedział "poczekaj aż przyjedziesz w styczniu z powrotem i zacznie się lato, a zobaczysz, jak wygląda sucha trawa". Bo aktualnie mamy 'porę chłodną' - o 7 rano jest może 12-15 stopni, a potem tradycyjnie 25-28 i słoneczko. Teraz byłam już w stanie uwierzyć, że szkoła potrzebuje Fire Service, jeśli trawę w obecnym stanie uważałam za wyschniętą :D

Minjoo na Project Week nie wybierała się nigdzie, Aishwarya była w Punie, Pauline miała wrócić jakoś później niż my. Drzwi do naszego pokoju były zamknięte na klucz, więc zapukałam kilka razy. Otworzyła mi Minjoo, wyrwana właśnie z objęć Morfeusza w swojej piżamce, jednak natychmiast ożywiła się na mój widok. "SONIA! You're back!", wykrzyczała, dając mi wielkiego przytulasa. Z pokoju obok wyszła Vanessa z Ranne i przy tak ciepłym powitaniu czułam się naprawdę jak na swoich śmieciach :) Dziewczyny powiedziały mi, że na kampusie zostało jakieś 50 drugorocznych, którzy nie wyrabiali się z robotą i stwierdzili, że lepiej zostać i dopiąć wszystko. A one tęskniły za nami w naszym domu jak jasna cholera :D
Na śniadaniu dowiedziałam się także wszystkich ploteczek - o imprezie drugorocznych, o ubiegłym tygodniu. W kafeterii okazało się, że moja grupa wróciła z PW jako jedna z pierwszych, ale również jako jedna z pierwszych wyjechała. Z każdym powitalnym przytuleniem od kampusowej ludności zdawałam sobie coraz bardziej sprawę, jak się za nimi stęskniłam :)

W podróżowaniu uwielbiam ten moment, gdy wracasz i rzucasz wszystko na biurko/łóżko, a potem, jak już wrzucisz brudne ciuchy do pralki, zostaje wszystko to, co kupiłeś/aś w formie pamiątek, jedzenia, biletów do miejsc, gdzie się było... Spojrzałam na moje sari, na drobne pamiąteczki. Wzięłam długi, cieeepły prysznic, a następnie zabrałam się do uporządkowywania.
Podczas PW nie tęskniłam za kampusem, ale im więcej powracających ludzi widziałam, tym większą tęsknotę za nimi czułam. Z zakupionego więc w Varanasi nadmiaru pocztówek porobiłam więc minipamiątki: pocztówkę z krótką wiadomością, jak się stęskniłam i jak mam nadzieję, że było fajnie, zostawiłam na biurku Werze, Pauline, Minjoo, Mary, Davidowi, Raulowi, Daniyalowi, Eliasowi... Karanowi zostawiłam na biurku zatrzymane specjalne na tę okazję opakowanie po lodach "GAYLORD" o smaku "nutty chocobar" - wiedziałam, że ma podobnie zepsute poczucie humoru jak ja i że będzie to docenione :D
Wyjęłam także z torby pamiątek naszyjnik, przymierzyłam na sobie (tylko po to, żeby nie żałować! :D) i razem z pocztówką dałam go Shafie, by położyła na biurku Lana Anh, swojej współlokatorki, a mojej X-mas buddy. Posprzątałam trochę na biurku...

...I zdałam sobie sprawę, że jak nie ma ludzi na kampusie (znaczy trochę jest, ale z moich przyjaciół jakiś ułamek procenta), to kompletnie nie mam co ze sobą zrobić :o
To było niesamowite - okazało się, że zdecydowana większość moich kampusowych przyjaciół wraca następnego dnia, to samo 70% ludności, która pojechała na project week.
Wieczór więc spędziłam w depresji spowodowanej samotnością :D W miejscu, gdzie NAPRAWDĘ 24 godziny na dobę mam dookoła siebie mnóstwo ludzi, ich brak przez kilka godzin był zdecydowanie nie do zniesienia. Rozmyślałam, co bym zrobiła w takiej sytuacji w Polsce: przypomniałam sobie użalanie się nad światem z Adą nad cytrynówką, kiedy przygniecione nauką wyrwałyśmy się z wiru zapieprzania i miałyśmy syndrom "nikt nas nie kocha, a nasze życie towarzyskie polega na flirtowaniu z portretami królów do źródłówek z historii", przypomniałam herbatki w Prowincji w jesienne wieczory, przypomniałam kupowanie tabliczki czekolady w bursie i zjadanie ich z Magdą, żeby odreagować mieszkanie z Najgorszą Współlokatorką Pod Słońcem (a następnie ruszanie razem na zakupy, żeby spalić czekoladę i połazić po ciucholandach).
W momencie, gdy nie było obok mnie ludzi, cytrynówki, czekolady i ciucholandów poczułam się strasznie samotna. Stwierdziłam więc "this is desperate time" i zamiast kina antyromansidłowego oglądnęłam "500 dni miłości". Poprawiło się mi tylko na półtorej godziny, bo potem znów doszłam do stanu "dajcie mi pudełko lodów, ogromną tabliczkę czekolady albo butelkę wódki".
Wtedy na szczęście zaczęłam gadać z Miśkiem, który właśnie sobie siedział w Brzesku i miał do tego wszystkiego dostęp. Zrobiło mi się lepiej, jak obiecał mi zjedzenie 3 ton czekolad przy hektolitrach herbaty karmelowej. Od tego ma się przyjaciół :)

Niedziela była podobnie pasjonująca: choć ludzie w ciągu dnia zaczęli wracać. Uściski z Angelą, Daniyalem, Biancą... Mary też raczyła wrócić i wręczyłyśmy sobie prezenty :D Ja dałam jej torbę z Varanasi, ona obdarowała mnie ręcznie robionym łapaczem snów. Wróciła ze swojej ekologicznej wioski i bawiła się świetnie w gronie hipisów. Może pojedziemy tam razem na wolontariat :) Siedziałyśmy sobie na huśtawce przez jakiś czas i jedząc brownies z coffee shopu (nieczynny w soboty) opowiadałyśmy wszystkie wrażenia.
Ruszyłam do pokoju i stwierdziłam, że chyba nadszedł czas na zrobienie pokojowych porządków. I tak zrzuciłam wszystko z łóżka i z biurka na podłogę. I tak starałam się to wszystko ogarnąć, gdy nagle... ŁUP!
Okazało się, że w swoim wirze porządków nadepnęłam na laptopa. Choć był zamknięty, poszła matryca. Działa, ale mam 3 czarne plamy na ekranie. Naprawa 300 zł. Hm. Auć.
I dlatego właśnie nie warto robić porządków :D
Pauline wróciła wieczorem: Minjoo przywitała nas wszystkie oficjalnie czekoladkami, które kupiła będąc w Punie. "Tak się za Wami stęskniłam, że musiałam je kupić!".
Siedziałam sobie w podwórku domu, gdy przyszedł do mnie Izzie (Wisconsin). Powiedział, że właśnie przeczytał mojego wysłanego przed PW maila o projekcie Gadających Głów Kieślowskiego i że chciałby mi pomóc. Przypomniałam sobie, że faktycznie, muszę zacząć go realizować.

Poniedziałek ku ubolewaniu wszystkich był dniem wcale-nie-wolnym od pracy. Jak się okazało, było tak jednak tylko w teorii - nauczyciele też wrócili z PW i też byli padnięci. Na matmie dostałam wyniki z ostatniego testu - moje 21 punktów na 44 utwierdziło mnie w przekonaniu, że niektórym nie pomoże nawet inny system edukacji :D Ale w chwili, kiedy to piszę, wiem,, że na końcową ocenę z matmy z IB 20% to praca badawcza, a 80% to egzamin, który napiszemy w maju. Moje oceny z testów są tylko orientacyjne i nie mają żadnego znaczenia poza informacją dla mnie i rodzica pod koniec semestru. (ale moja Mama i tak wie, że orła matematycznego ze mnie nie będzie).
Część lekcji była odwołana, a w mailu od Pelhama moja grupa z PW została poinformowana, że Geirann obchodzi tego dnia swoje 12. urodziny i z tej okazji wieczorem Pelham i Ulrike organizują mu przyjęcie. Zapraszają nas serdecznie, ale bez prezentów!
W czasie double blocku mieliśmy zajęcia z This is India, n aktórych rozmawialiśmy o doświadczeniach z naszych projektów. Victor brał udział w projekcie o transseksualistach i podzielił się z nami przemyśleniami, jako że nie miał okazji wcześniej doświadczyć tego problemu tak, jak miało to miejsce na PW. Moja grupa i krowy zjadające dosy, krematoryjne ghaty i kąpanie się w Gangesie miały trochę inny wymiar powagi, aczkolwiek uważam je za równie ciekawe.
Na krótkim zebraniu mojej grupy z PW doszliśmy do wniosku, że na wieczorne przyjęcie u Pelhama zrobimy dwie kartki: jedną z podziękowaniem dla Pelhama i Ulrike, i drugą, urodzinową, dla Geiranna. Podjęłam się zrobienia kartki z podziękowaniem, Elektra zdecydowała się zrobić urodzinową. Zanim jednak do tego doszło, musiałam iść na ESS: Ryan napisał nam w mailu, żebyśmy się spotkali na trawniku za budynkiem administracji. Rozpoczynaliśmy rozdział o glebie, dobraliśmy się więc w grupki i rozdzieliliśmy między siebie otrzymane od Ryana "kwadraty badawcze" - ramka z drewna, którą mieliśmy położyć na rozmaitych miejscach na trawniku i policzyć ilość roślin w naszym kwadracie. Razem z Chi (Wietnam) i Eliasem mieliśmy przy tym kupę zabawy, to samo inne grupy - tak to jest dać humanistom przedmiot ścisły :D Ale Ryan doskonale zdawał sobie z tego sprawę i bawił się świetnie razem z nami.
Podczas zajęć zobaczyłam, że Lan Anh ma na sobie mój naszyjnik z Varanasi. Nie mogłam się powstrzymać:
- Hej, jaki masz fajny naszyjnik! O, a jak się świeci! Czad! :D
- ...Prawda? :D Wczoraj wróciłam o 21 padnięta z project weeku, a tu patrzę na biurko, a tam kartka i naszyjnik! Made my day! :D
- Awww, to słodkie :DD
(jestem skromna. Zdecydowanie :D)
Na college meeting ogłosiłam po raz kolejny zapisy do mojego projektu re-make'u Gadających Głów - mimo, że wysyłałam maile do całej społeczności zawsze lepiej coś ogłosić twarzą w twarz. Jak to często z interesującymi ogłoszeniami na college meeting bywa, nagrodzono moje brawami. Uwielbiam tę radosną odpowiedź społeczności w MUWCI, jakiegokolwiek projektu by się nie robiło :)
Spotkanie mojej advisor group było, ku mej uciesze, odwołane. Liam musiał odchorować Project Week spędzony na hikingu w Himalajach. Kiedy więc weszłam do pokoju żeby zostawić rzeczy przed urodzinami Geiranna, znalazłam na moim biurku prezencik od X-mas Buddy - srebrne błyszczące kolczyki z dopiskiem, że ma nadzieję, iż mój PW udał się niesamowicie :)
Party urodzinowe Geiranna było jednym z tych przyjęć, na których nie czułam się dobrze. W drodze na nie spotkałam Ulrike, która powiedziała mi, że młodemu ciężko jest znaleźć w Indiach przyjaciół - codziennie dojeżdża do szkoły do Puny, więc zajęcia pozaszkolne nie wchodzą w grę. Zżył się z nami ponoć strasznie na PW i teraz ma nas i kilku chłopców drugoroczonych, z którymi gra w piłkę nożną w ramach football triveni. A jest ogromnym fanem piłki nożnej.
Impreza urodzinowa zebrała może z 25 osób, z czego należy liczyć naszą grupę, Pelhama i Ulrike, trzech drugorocznych: Paula, Azyana i Michaela, a także Cyrusa z żoną i dwójką dzieci. Z tego co zaobserwowałam, Geirann raczej nie dogaduje się dobrze z dziećmi Cyrusa, a więc oprócz nich nie było tam nikogo w jego grupie wiekowej.
Siedziałam tam ze szklanką coli przy muzyce z iPhone'a podłączonej do stacji dokującej, patrząc na piękny tort w kształcie boiska futbolowego z piłkarzami - i myślałam, jak strasznie nie chciałabym się wychować w takim środowisku. Pelham nawet przemówił, pół żartem, pół serio, na temat tego, jak odważny i dzielny jest Geirann, że daje sobie radę tutaj w Indiach itd. Ale czy on miał jakikolwiek wybór?
W późniejszych rozmowach okazało się, że nie tylko ja miałam takie wrażenie. Były też głosy przeciwne - chociażby Vanessy w czasie kolacji, która też dużo się przeprowadzała w dzieciństwie, zmieniała szkoły 7 razy i uważa, że ukształtowało ją to sporo na plus. Nie jestem jednak przekonana, bo co innego przeprowadzanie się do normalnego miasta, które funkcjonuje, a co innego do MUWCI, gdzie syndrom klatki w grupie rówieśniczej jest już sam w sobie ciężki, a co dopiero przebywanie z ludźmi 5-6 lat starszymi.
Po kolacji na trawniku MPH miał się odbyć występ zaproszonych na teren kampusu tancerzy, którzy winni nam byli przedstawić Ramayanę w formie taneczno-muzycznej. Ramayana to indyjska wersja Iliady, opowiadająca o losach Ramy, pewnego idealnego młodzieńca.
I znów: ja przepraszam, ale ja nie mogę. Kostiumy mieli rewelacyjne, ale oprócz tego muzyka i bębny tylko pogłębiały mój ból głowy. Poszłyśmy z Pauline na 20 minut i stwierdziłyśmy, że wyciągnęłyśmy z tego esencję i ogólny pogląd :D
Wieczorem miałam jeszcze zmianę w Dukaanie (sklep kampusowej społeczności, wieczorowa kontynuacja coffee shopu w wykonaniu uczniów) - Bianca, Harsh, Chi i Elias zapewnili mi świetną rozrywkę. Rzucanie się ciastkami, żarciki ze szkolną społecznością pragnącą kupić rozmaite rzeczy, robienie zawodów w rzucaniu butelką do kosza... Lubię tę robotę. A gdy tylko wróciłam, mój dom zachowywał się conajmniej dziwnie, dziewczyny opowiadały, jak to czują się prawie jak w grze wideo albo biegały dookoła, krzycząc wniebogłosy, pełne euforii. W powietrzu unosił się specyficzny zapach... Ale what happens in 2 10, stays in 2 10 :D

Wtorek rozpoczął się dość pozytywnie: kiedy ochroniarz dziedzińca jako pierwszy przywitał się ze mną "namaste" z radosnym uśmiechem, zdałam sobie sprawę,że naprawdę fajnie być miłym dla ludzi i z respektem odnosić się do każdego z pracowników obsługi: czy to do sprzątaczy pokojów, ochroniarzy, czy też pań plewiących teren kampusu w swoich sari.
Matma rozpoczęła się podekscytowaniem Vinaya, który pochwalił nam się, iż właśnie otrzymał prezent od swojego X-mas buddy. Jak się okazało, był to... plakat z Justinem Bieberem, który ukazując swój brzuch miał napisane na linii bioder (graniczącej ze spodniami) 'HI VINAY... Expect surprises from me! Love, x-mas buddy". Do tego czekoladka i kupon rabatowy na ciuchy w sklepie młodzieżowym :D Pomysł genialny <3
Na historii otrzymaliśmy wyniki z testów. Gdy zobaczyłam swój wynik 18/25, pomyślałam "ok, przeciętnie, ale jest dobrze", porównując moje dokonania z moimi porażkami w liceum. Dopiero pod koniec lekcji się okazało, że mój wynik jest jednym z najwyższych - maksymalny to 21 punktów, a większość osób napisała esej na 11-14. Dlaczego?
Może dlatego, że jeden z kilku testów IB, który przyjdzie nam pisać jako egzamin, a który otrzymujemy też w ramach sprawdzenia wiadomości teraz, polega głównie na tym, na co nacisk kładzony był w Polsce: durne "przeczytaj, przepisz to samo", zupełnie nie wymagające myślenia czy własnej oceny sytuacji. Aishwarya naprawdę podłamała się swoim wynikiem, ale pocieszyłam ją, że ja do tego byłam przygotowana: natomiast gorzej od niej idzie mi w esejach, gdzie trzeba myśleć, analizować i łączyć fakty w sposób rozsądny, argumentować własną opinię. Tego w polskiej szkole mnie nie nauczono: kazano mi jedynie ryć na pamięć daty, pojęcia, osoby i miejsca. A kiedy przyszło nam napisać esej, nikt nie mówił nam dokładnie, jak to zaplanować, co robić, czego unikać - nikt nie mówił tak, jak robi się to w tutaj. Jeśli nie umiałeś napisać eseju, po prostu byłeś głupi/nieuk/pomyłka w tej klasie i jedyne, na co mogłeś liczyć, to upierdalanie z lekcji na lekcję przez Twojego nauczyciela. I przepraszam, jeśli kogoś tymi stwierdzeniami uraziłam, ale moje doświadczenia licealne są tylko takie.
Po lunchu szłam właśnie do mojej wady, gdy spotkałam Deepali - ta poprosiła mnie o przekazanie Rashi, która była jej X-mas buddy, paczuszki Laysów z liścikiem. Strasznie lubię ideę X-mas buddy, stwierdziłam, gdy mogłam i komuś pomóc, i sama mieć tyle mieć tyle miłego :)
Popołudniu Pauline poprosiła mnie o pomoc w jej wywiadach do zajęć z teatru - miała zadać kilka pytań nauczycielom pochodzącym z Indii. Wpadłyśmy więc do domków Vinaya, Sheili i Arvina, spędzając w nich dłuższą chwilkę. Kolejnym cudnym aspektem MUWCI jest właśnie to, że można zbudować naprawdę niesamowite przyjaźnie z nauczycielami: wpaść do nich na herbatkę, pogadać o sprawach kampusowych, lekcyjnych, prywatnych. Nauczyciel ma tu wymiar ludzki, je z nami ten sam lunch, słyszy plotki, jest członkiem społeczności - a jeśli ma autorytet, to tylko zasłużony. Nie ma sztucznego autorytetu, który czasem w Polsce jest wypchany do maksimum: pamiętam opowieści moich znajomych o naprawdę tępych nauczycielkach w liceum, którym tytuł magistra kazał czuć się lepszym i mądrzejszym od większości uczniów - nawet, jeśli przewyższali je wiedzą, byli głównie przez to tępieni. Bo jak to tak może być, żeby uczeń takiej nauczycielce podskakiwał i mówił, że coś jest nieprawda, jak w podręczniku wyraźnie jest napisane, że prawda.
Tego też brakowało mi w polskiej szkole niesamowicie - prawa do podważania autorytetów, wątpienia w to, czy coś jest tak słuszne, jak myślimy. Jeśli Jan Paweł II był wielki, to był wielki i koniec. Tak przecież wszyscy sądzą! Jeśli w podręczniku jest napisane, że to prawda, to to prawda. Jeśli myślisz inaczej niż nauczyciel, to marnujesz czas na lekcji i na pewno nie masz racji.
W MUWCI między nauczycielem a uczniami jest zupełnie inna relacja: podważamy autorytety, wątpimy, zadajemy mnóstwo pytań. Nic nie jest "wielkie" albo "dobre" tylko dlatego, że tak się mówi bądź tak jest napisane. Wielkie lub dobre jest tylko wtedy, jeśli wiesz o tym sporo i odpowiada to Twoim przekonaniom. Jeśli sądzisz inaczej, a masz do tego dobrą argumentację, nikt nie zmusza Cię do przyjęcia ogólnego punktu widzenia. W tej społeczności ciężko ocenić, co jest ogólnym punktem widzenia.
To oczywiście prowadzi też często do sporych przegięć - wspominana przeze mnie "głupia demokracja" jest jednym z nich. Ale i tak sądzę, że polski system nie zaprowadzi nas daleko.

Dla wyrównania tej powagi kolację spędziłam z Kanishką (Nepal) i Victorem (Niemcy), ucząc się brzydkich słów po nepalsku :D
Wracając z kolacji spotkałam Raula.
- Wpadniesz do mnie dzisiaj?
- Sugerujesz nocną schadzkę? :D
- Tak, wyglądasz dzisiaj tak seksownie, że chcę Cię zaciągnąć do łóżka i uprawiać namiętny seks całą noc, a wpadnięcie, żeby pogadać jest tylko pretekstem :D
- Jee, chodźmy! :D
Seksu jednak nie było, bo Raul przede wszystkim chciał mi się pochwalić tym, jak zorganizował sobie życie pod moim wpływem, a zobaczenie tego na własne oczy samo w sobie doprowadziło mnie do spazmów :D Na łóżku co prawda dalej był burdel ("lekcje odrabiam, cicho"), ale biurko uporządkowane, z rozpisanym planem dnia, zajęciami, zbliżającymi się deadline'ami... Wcześniej zaprosił mnie, żeby pokazać, że się ogarnął; teraz to naprawdę było ZORGANIZOWANE. Czułam się turboubermegapro <3
Jeśli potrafię sprawić, że Hiszpan składa ciuchy w szafie w kostkę, planuje swój dzień i pamięta o wszystkich zadaniach domowych, potrafię zrobić wszystko :D

W środę (7.11) większość zajęć była odwołana: kto miał czas odpocząć po PW, ten odpoczął, kto nie miał - chorował. Tak więc i WR, i hiszpański przyprawiły mnie o masę czasu wolnego. Zrobiłam porządek w pralni, 45 minut poćwiczyłam w siłowni, razem z Mary nadrobiłyśmy stracone kalorie jedzeniem brownies w treehouse i rozmawiając o wszystkim.
Na zajęcia z flashmoba przyszłam wcześnie i tak samo zrobił Himaanschu (Mauritius). Leżeliśmy w space padnięci, wydając z siebie zmęczone pomruki.
- Ej, Himaanschu, jestem taka zmęczona.
- Ja też. Spałem 10 godzin, miałem 3 lekcje, a i tak padam.
- Miałam dokładnie tak samo!
- <zmęczone mhrhrhrhr>
- <zmęczone mhrhrhrr>
<wpada Brenda, koordynatorka z Kenii>
- Dobra, ludzie, do roboty! :D
Jak się okazało, naszym nowym flashmobem będzie taniec afrykański w połączeniu z hip-hopem. Zrobimy go na terenie kampusu jeszcze przed świętami. I choć po godzinie próby byliśmy wymordowani, odkryłam tę część Afryki, w której absolutnie można się zakochać: taniec, ruch, ENERGIA. Inna sprawa, że Brenda i Sbonga (RPA) mają to w sobie od urodzenia i żaden przeciętny Europejczyk nie jest w stanie ich pobić pod względem estetyki tego tańca. Ale można przynajmniej zagarnąć część tej energii, a na pewno nie będzie się żałować <3

Po kolacji na Peace&Conflict Pelham i Liam przedstawili nam, jak będzie wyglądał dalszy ciąg zajęć: do końca semestru mamy przygotować prezentację o dyskryminacji w dowolnej części świata dotyczącej danej grupy społecznej, a na koniec roku mamy napisać pracę badawczą na ten temat. Kiedy zobaczyłam, ile tego jest do zrobienia, poważnie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego wzięłam te zajęcia :D Tematy pokazanych nam prac były różne - od dyskryminacji transseksualistów w Indiach, poprzez umieszczanie w rezerwatach rodzimych plemion Kanady, kończąc na przypadkach tak radośnie absurdalnych jak dyskryminacja narciarzy na stokach w Australii (nie do końca pamiętam, czym to było poparte, ale praca ta uzyskała jeden z najwyższych możliwych wyników :D). Razem z Anishem (Indie), Harshem, Kanishką i Junesoo spędziliśmy zajęcia dyskutując o tym, o czym mogłaby być taka praca. Myślałam o Polsce (Żydzi, homoseksualiści, księża?), wpadliśmy na pomysł z Cyganami w Europie, ksenofobia w RPA, dyskryminacja kastowa w Indiach. Do ustalenia.
Wieczór w domu upłynął mi z Pauline i Aishwaryą na gotowaniu maggi i rozmawianiu o collegach i uniwersytetach. Pauline i Aishwarya odżywiają się głównie maggi (przypominam, to odpowiednik zupek chińskich w Indiach) i gotowanie ich wieczorem stało się swoistym już rytuałem, natomiast ja zjem czasem, ale po 8 miesiącach w internacie wykluczam je z diety jako zastępstwo normalnego posiłku.

Czwartek rozpoczął się zobaczeniem na drzwiach do pokoju pięknej tablicy z planem zajęć, wolnymi blokami i naszymi karteczkami z miniogłoszeniami. Minjoo jest bardzo zdolna w kwestiach artystycznych, z koreańską precyzją wykonuje w sposób rewelacyjny wszelkie rzeczy okołokomiksowe. Taka również była nasza tablica, z dopiskiem "Sorry guys, I'm enjoying my second year :D". No tak, ma w drugim roku nauki 3 bloki wolne :D
Na matmie siedzieliśmy pogrążeni w statystyce, gdy Vinay zadał nam kilka zadań, po czym odpakował swój kolejny prezent od X-mas buddy. Tradycyjnie chyba już plakat z Justinem, tym razem reklamujący jego nowe perfumy (również z napisem "HI VINAY...") w znaczącym miejscu, oraz mała maskotka lewka (taka dla dzieci w wieku 1-3, którą można gryźć). Stwierdziłam, że tylko w MUWCI może się tak zdarzyć, że Twój nauczyciel chodzi po klasie bawiąc się maskotką lewka i wydając pseudoryki. Z lekkim uśmieszkiem robiłam zadania, gdy nagle usłyszałam za sobą "ROARRR" i lewek wylądował na mojej ręce.
Podniosłam głowę i popatrzyłam na Vinaya z pytającym uśmiechem.
- Zabiłem właśnie jedyną zebrę w Polsce!
Zaraz, co... A, popatrzyłam na swoją sukienkę i zrozumiałam. Biało-czarne paski. Sukienka. Zebra. Lewek. Polska. No tak :DD
Na World Religions Sheila ogłosiła nam, pogrążona w swoim organizacyjnym chaosie, że jutro po lekcjach jedziemy do Pune. Myślałam, że tylko ja nie zrozumiałam, gdzie dokładnie i po co, ale gdy wyszłam z klasy i zapytałam kilka osób, nikt nie był w stanie udzielić mi odpowiedzi :D
L&L upłynęło nam na nowym etapie zajęć z retoryki: każdy z nas miał przygotować wybrane przemówienie artysty, polityka lub muzyka (pisałam chyba o tym wcześniej, gdy myślałam nad przemówieniem Chylińskiej "Nauczyciele fuck off", a Weronika przygotowała nam prezentację o Marinie Abramović). Mikkel (Dania) analizował przemówienie Hitlera. Ja, buszując po sieci znalazłam przemówienie Severn Suzuki, które znane jest także jako przemówienie "Dziewczynki, która na pięć minut zatrzymała świat". 12-latka w latach 90. zebrała kasę, żeby pojechać na obrady ONZ-tu i powiedzieć dorosłym, co o nich sądzi. Gdy zobaczyłam to przemówienie pierwszy raz, przez pierwsze minuty pomyślałam "o raaaany, no dajcie spokój". Gdy jednak młoda doszła do wniosku "Jestem tylko dzieckiem i wiem, że nie mam rozwiązania na zmiany klimatu, ale moi drodzy dorośli, chcę wam powiedzieć, że wy też go nie macie", pomyślałam sobie, że chyba naprawdę jest w tym dobra.
Całe przemówienie w wersji angielskiej z napisami można znaleźć tutaj.

Pozostała część dnia pełna była radosnych aspektów takich jak obiad (KURCZAK Z PIECZARKAMI I ZIEMNIAKI JEZU CHRYSTE), moja wizyta na zajęciach z tańca brzucha czy zajęcia z Gen&Sex o przyciąganiu się płci.

Piątek zaskoczył mnie historią: Vinay przeanalizował wyniki z naszych prac i dostałam 6 (w skali od 1 do 7) z mojej pracy. Pomyślałam sobie, że może faktycznie nie jestem takim debilem z tego przedmiotu, jak mi niektórzy wmawiali cały poprzedni rok. Pomyślałam sobie, że może nawet będą ze mnie ludzie.
Na L&L kolejne prezentacje: Shaurya i przemówienie jednego aktywisty walczącego w latach 60. o równe prawa dla czarnych, Rupa i Alisha interpretujące piosenkę Pink "Dear Mr President". Natomiast matma też okazała się zaskakująca: przyszłam na lekcję w momencie, gdy wszyscy już siedzieli w ławkach, a Vinay powtarzał "Serio, nikt nie zrobił zadania?". Ja i Marie podniosłyśmy rękę, że zrobiłyśmy. Vinay pokazał ręką drzwi i powiedział "Marie, Sonia, zostajecie - reszta wynocha".
I tak miałyśmy we dwie lekcję. Nie powiem, że dużo z niej skorzystałam - Marie świetnie sobie radzi z matmą, ja jestem raczej tą, która... wątpi :D Mimo to dobrze było mieć wprowadzenie do tematu. Vinay wyglądał, jakby nie chciał jeszcze gadać o tym, co się stało - my nie chciałyśmy pytać, bo wiedziałyśmy, że nie zostanie to bez komentarza.
W czasie lekcji weszła do klasy Rhea (Indie) ze zrobionym w pół godziny zadaniem, położyła je na biurku z wypowiedzianym "Zrobione" i usiadła w ławce, słuchając lekcji. Respekt.

Zaraz po lunchu wpadłam do coffee shopu, kupiłam brownie na drogę i spotkaliśmy się na parkingu z ludźmi z WR, Sheilą i jej mężem Promodem.
Jak się okazało, jedziemy do Puny na wykład o Ramayanie. W drodze dostaliśmy teksty na ten temat do przeczytania i ogólne streszczenie. Wykład prowadził profesor z Uniwersytetu Toronto zajmujący się sanskrytem i Ramayaną właśnie. Pierwsza część wykładu była naprawdę ciekawa, druga nieco mniej. Po tym wszystkim ruszyliśmy do pizzerii, by wziąć nawynos kolację. Stwierdziliśmy, że cholera, częściej nam trzeba wychodzić poza kampus na zajęcia tego typu, bo to niesamowicie fajna sprawa.
W drodze powrotnej zauważyłam również Pune rozświetlone pięknymi, kolorowymi lampionami na straganach.
- Sheila, czy to przygotowania do Diwali?
- Tak!
Diwali miało nadejść za kilka dni - to hinduskie święto światła, jedno z najważniejszych świąt w Indiach, o wadze takiej, jak dla nas Święta bożonarodzeniowe. Sanskryckie słowo dipawali oznacza rząd światełek, których wszędzie w tym czasie zapala się pełno - by zaprosić do domu Lakszmi, bogini szczęścia i dobrobytu, a także powitać Ramę, który wraca z 14-letniego wygnania (Ramayana o tym opowiada). Stąd te lampiony we wszystkich straganach, stąd pełno światełek na sklepach. Chciałam kupić kilka, ale nie było jak się zatrzymać.
Po powrocie okazało się, że na kampusie odbywa się Halloween party (z opóźnieniem z powodu PW), ale jakoś nie miałam siły na nie iść. Wpadłam tylko na początek, potańczyłam chwilę i ruszyłam do łóżka.
Na gmailowym czacie poczty MUWCI znalazłam wiadomość od Vinaya "thank you for doing your homework". Zaczęliśmy o tym dyskutować, a chwilę potem przyszedł mi zbiorowy email do naszej math class: Vinay wyraził swoje ubolewanie nad faktem, że zadaje nam lekcje tak rzadko, a i tak nie mamy chwili, by okazać mu szacunek i je zrobić. Wszystkim, którzy nie zrobili zadania, zadał do zrobienia do soboty do 17:00 trzech zestawów powtórzeniowych ze statystyki (masa, masa roboty - więc jeśli ktoś planował jechać do Pune, no to sobie nie pojedzie).
Ku mojemu zaskoczeniu w ciągu dnia rozmawiałam z paroma osobami z klasy i większość zdecydowanie stwierdziła, że miał rację, wyrzucając ich z klasy. Nie musiał co prawda mówić "wynocha", ale sam fakt został odebrany faktycznie jako kara.

Sobota rozpoczęła się wyruszeniem na weekendowe lekcje z film studies 20 minut przed ich rozpoczęciem, by pogadać z nauczycielem, czy mogę dołączyć i co muszę nadrobić. Rustom (lat ok. 50) gdy tylko usłyszał, że jestem z Polski, od razu mi powiedział, jak uwielbia polskie kino. Gdy mu powiedziałam o moim projekcie z Gadającymi Głowami, oboje byliśmy równie podekscytowani :D Do grupy spokojnie mogę dołączyć, muszę tylko oglądnąć kilka filmów, które zdążyli już przedyskutować (irańskie "Children of heaven", Amelię, Slumdoga, Miasto Boga, Little Miss Sunshine - polski tytuł Mała Miss: przeuroczy film, bo widziałam wcześniej, i Złodziei rowerów). Nie widziałam tylko "Złodziei", "Miasta boga" i "Children of heaven", więc było dobrze :)
Na lekcji omawialiśmy to, co oglądali ostatnio - czyli Miasto Boga. Rozmawialiśmy też o budowaniu sceny z punktu widzenia pisarza - za zadanie do wykonania na lekcji dostaliśmy opisanie sceny przed i po jakimś ważnym interview. Scena bez słów i bez opisanych ujęć kamery, napisane jak opowiadanie z uwzględnieniem efektów dźwiękowych i tak dalej. Z samego opisu mamy wiedzieć, kto idzie na rozmowę i jaka jest ta osoba, jakie są jej aspiracje. W części po wywiadzie mamy też ukazać, jak poszło.
Wszyscy zabrali się do pisania, ja nawet nie wzięłam laptopa do robienia notatek - napisałam swoje ręcznie w 20 minut i chciałam oddać, gdy zauważyłam, że wszyscy są głęboko w trakcie. "A, trudno", pomyślałam i oddałam pracę Rustomowi, który natychmiast zaczął ją czytać. "Moi drodzy, mamy pierwszą pracę... i jest to dobra praca!", ogłosił klasie po przeczytaniu. Po tym wszystkim byłam już wolna - Rustom ogłosił jeszcze, że jeśli ktoś chce się zabrać do Pune dzisiaj, to ma wolne miejsca w jeepie. Pomyślałam o tym, jak miałyśmy wybrać się tego dnia z Pauline, ale wypadły mi te film studies. Porozmawiałam z Rustomem i ruszyłam do domu.
Wpadłam do pokoju i potrząsnęłam śpiącą jeszcze (no, dwunasta była :D) Pauline. Ustaliłyśmy, że jedziemy :D
W jeepie z kierowcą, Rustomem, Pauline i kampusowym informatykiem gadaliśmy o wszystkim. Z Pauline o tym, jak za chwilę będą święta i jak dziwnie będzie budzić się w pokoju bez 3 współlokatorek; z Rustomem o filmach: o "Rzezi" Polańskiego, o Jabłkach Adama, o Dekalogu. Rustom Jabłek Adama jeszcze nie widział, więc poprosił mnie o ich przywiezienie - wspomniałam ciepło Izzie, która podarowała mi DVD z filmem ze swojego kraju na urodziny tego lata :)
Jeep wyrzucił nas w nieznanej nam części Puny: informatyk jednak wysiadł razem z nami i wsadził nas w dobrą rikszę za dobrą cenę.
I tak spędziłyśmy dzień: zdecydowałam się zrobić sobie kolczyk w nosie (10 zł w godnych warunkach!), stwierdziwszy, że jak będzie brzydki, to się zagoi. Ruszyłyśmy więc z Pauline do poleconego nam przez inne dziewczyny miejsca, gdzie sprzedawca miał świetną metodę przekłuwania:
- <Pufa oczekuje przekłucia i bólu jak stąd do Warszawy>
- Hmhmhm,zobaczmy... <piercer przymierza kolczyk, sprawdza, jak będzie wyglądał>
- <boli trochę to przymierzanie>
- Nie, za gruby nos, nie uda się.
- Ale jak to za gruby? <Pufy głowa pełna obelg, bo wcale nie ma grubego nosa i co ten gość w ogóle mówi> <jest tak zajęta obrażaniem gościa w głowie, że nie zauważa bólu>
- No, gotowe :D
<nos przekłuty>

Pauline również zdecydowała się przekłuć - niestety znała metodę i bolało ją cholernie. Cóż :D
Odwiedziłyśmy także drogi, europejski i dla białych skle z pamiątkami zwany Bombay Store - rzeczy się w nim znajdujące były cudowne, ale ceny zdecydowanie za wysokie.
Chodziłyśmy po sklepach, szukając pamiątek. Nie miałyśmy jednak zbyt wiele czasu, bo o 20:00 odjeżdżał autobus do kampusu, a była jakaś 17. Ruszyłyśmy więc na kolację do McD  tam zamówiłyśmy Diwali Special: dwie kanapki (smak standardowy), frytki piri-piri (frytki z Maca w końcu miały smak! :D Specjalna mieszanka przypraw była n.i.e.s.a.m.o.w.i.t.a w smaku), colę i coś, co w indyjskim McD nazywa się McFloat i nie widziałam tego w Polsce, a mianowicie szklanka coli z gałką waniliowych lodów. Kto by pomyślał, że to może być dobre? A było: smak ma nieporównywalny do niczego i naprawdę, naprawdę pyszny.
W zestawie dostałyśmy także zabawkę: do wyboru mieliśmy, o rany rany, kilka zabawek Hello Kitty! :D Pauline pozwoliła mi więc wziąć Hello Kitty ze święcącym serduszkiem. Jeśli chcecie zapytać, kiedy dorosnę, moją odpowiedzią będzie zapalenie światełka w serduszku figurki i pomachanie Wam przed nosem z pufnym uśmiechem pełnym zachwytu :DD
Jedząc pyszności stwierdziłam jednak, że warto byłoby dać znać Minjoo, że się ją w 2 10 L strasznie kocha. Zapytałam Pauline, czy powinnyśmy dać Hello Kitty naszej pokojowej mamie. Stwierdziłyśmy, że to przesłodki pomysł :D
Wpadłyśmy również do sklepu z bakaliami, kartkami okolicznościowymi (kupiłam w sekrecie jedną dla Pauline i drugą dla Lan Anh z okazji Diwali) i generalnie połaziłyśmy po sklepach, rozglądając się za pamiątkami.
Po powrocie zastałam na biurku drewnianą figurkę choinki od mojego X-mas buddy. Czułam się rozpieszczana :D
Radosny sobotni wieczór upłynął pod znakiem używek rodem z gier wideo.



Niedziela (11.11) rozpoczęła się wczesną pobudką, brunchem i prysznicem. Wszyscy w pokoju jeszcze spali, więc napisałam Pauline kartkę i położyłam jej na biurku. Sięgnęłam po mój urodzinowy album i przeszłam przez wszystkie zdjęcia z moimi polskimi miśkami po raz setny. Zawiesiłam otrzymaną od X-mas buddy choinkę na drzwiach i umieściłam karteczkę z odliczaniem: 26 dni do wyjazdu!
Ostatni dzień tygodnia upłynął jak zawsze leniwie.
W ciągu dnia wpadła do mnie Weronika z ploteczkami i z czekoladką dla Nity (Londyn), którą miałam podarować w ramach świąt. Zwykle w liścikach ludzie piszą jakieś notateczki - Wera dodała tylko tytuł piosenki Velvet Underground - Sunday Morning. Ładnie.
Niedzielna joga zaowocowała staniem na głowie i zajęciami z flashmoba. Dostałam wielkie buzi od Brendy, że zawsze przychodzę na czas na próby i na każdej jestem :D Dostaliśmy superwycisk, z czego byłam niesamowicie zadowolona - prawdziwa nauka zaczyna się tam, gdzie poziom zapieprzania osiąga stan alarmowy.

Poniedziałek również nie był jakoś szczególnie obfity w wydarzenia. Co warte wspomnienia, to na pewno college meeting: w ostatni piątek spora część społeczności udała się do Paud. Część osób poddano kontroli alkomatem przy wejściu. Część osób przeszukano.
Rozgorzała dyskusja na temat tego, czy można nas przeszukiwać, dlaczego zastosowano takie środki i jakie mogą być tego konsekwencje. Ja i moja advisor group, odcinek 29424 - dla mnie sprawa z alkoholem w MUWCI naprawdę była prosta. Pijesz? Pij, ale umiej o siebie zadbać po drodze. Nie narzygaj na ochroniarza (tak, zdarzyło się podobno komuś), bądź w stanie dotrzeć do pokoju o własnych siłach, zachowuj się. A jak nie umiesz się zachować, ponieś konsekwencje samodzielnie.
Niestety część osób w mojej advisor group była zdania, iż jesteśmy społecznością, a społeczność powinna ponosić konsekwencje za błędy jednostek. Przykro mi, ale żyjąc od 3 miesięcy z 250 uczniami zupełnie nie czuję się odpowiedzialna za nich wszystkich. Plus jeśli ktoś chce się narąbać, rozważając kupno wódki czy piwa na pewno nie będzie miał przed oczami 249 twarzy swoich kolegów i zastanawiania się, czy warto.
Kolejne spotkanie, z którego wróciłam do pokoju z brzydkimi słowami na ustach.
Wieczorem odbyło się międzywadowe "Capture the flag". Dwie drużyny, po dwie wady w każdej, 4 flagi, łażenie po dachach domków i tak dalej. Razem z Kanishką osłaniałam dach z widokiem na sytuację od strony zachodniej - graliśmy 2 godziny, nikt nie wygrał. Wyobraziłam sobie, jak wspaniale byłoby grać w MUWCI w paintball. Poczułam się conajmniej jak snajper w Medal Of Honor. :D

Wtorek był dniem wolnym od zajęć z okazji Diwali. W ramach tego święta mieliśmy specjalny, tradycyjny hinduski lunch. Na takie okazje trzeba ładnie wyglądać, pożyczyłam więc od Pauline leginsy, założyłam moją hinduską bluzkę (która ma pewnie specjalną nazwę, no ale), mocno wymalowałam oczy, przykleiłam na czoło bindi i ruszyłyśmy całym domem do kafeterii. Zdjęcia oczywiście zapomniałyśmy zrobić.
W kafeterii atmosfera iście świąteczna: mnóstwo uścisków i okrzyków "happy Diwali!". Więcej celebracji miało mieć miejsce wieczorem.
Po południu udałam się do pagody (miejsca na kampusie nieco oddalonego od części mieszkalnej i akademickiej, niedaleko domu Pelhama) - zgłosiłam się do posady menedżera sceny w Theatre Season w marcu i właśnie z Oscarem mieliśmy mieć pierwsze spotkanie całej załogi. Nasza sztuka, Kishkinda tails, opiera się na opowieściach o Hanumanie - najsilniejszej z małp, towarzyszu Ramy w Ramayanie.
Cała koncepcja w oczach Oscara wiła się jako sztuka niesamowicie multimedialna - z użyciem projekcji, muzyki, świateł, sztucznej mgły i mało, minimalnie mało tekstu. Cała załoga miałaby się wcielić w małpy i odegrać przed widzami magię opowieści o dżungli. Oscar powiedział nam, że jako miejsce przedstawienia wymyślił sobie labirynt ścieżek koło pagody - niesamowite, no po prostu niesamowite miejsce na takie coś. Po całej próbie byliśmy niesamowicie zainspirowani. Jak się okazało, książkę dla dzieci, z której korzystaliśmy, napisała dawna profesorka MUWCI, która kilka lat temu popadła w jakiś honorowy konflikt z dyrektorem i powiedziała, że jej noga na kampusie więcej nie stanie. Oscar (jako pierwszy rocznik w MUWCI ever razem z Vinayem, czyli nasi piętnastoroczni) zdradził nam, że to ona tak naprawdę spyknęła Vinaya z Maliką, jego żoną. Ach, te historie UWC! :D

Późnym popołudniem wpadłam do Space, gdzie miała odbywać się sztuka Kenya Theatre Company. Ruszyli w tournee po całym świecie po tym, jak ich sztuka została entuzjastycznie przyjęta w The Globe w Londynie, i zostali zaproszeni i do nas. Sztuka podobała mi się całkiem całkiem, wydawało mi się, że wszystko rozumiem (była ona w rodzimym języku naszych gości). W połowie sztuki zorientowałam się, że po lewej (ja siedziałam po prawej) jest projektor z napisami tłumaczącymi, co się dzieje na scenie :DDDD Literki jednak były za małe jak na moje pufne oczęta. Okulary w tym czasie leżały w pokoju <3
Większość ludzi opuściła lokal w czasie przerwy (sztuka była naprawdę długa i wszyscy czuliśmy, że powinna się już skończyć, a nie przerywać), ja również - rozbawiona własną niedołężnością ruszyłam z powrotem do wady :D Tam Eeshta siedziała u nas w podwórku, z laptopem na krześle. Połączyła się poprzez skype'a ze swoją rodziną w Delhi, która właśnie zabierała się do obchodów Diwali.
Wszystkie zauważyłyśmy, że Eeshta źle znosi to, że nie ma jej w domu na święta. Aishwarya radziła sobie z tym lepiej, choć pewnie też było jej ciężko. Minjoo i Ranne zadbały o atmosferę i kupiły w Paud malutkie świeczniki, a właściwie miseczki, które podczas Diwali wypełnia się olejem i knotem, a następnie zapala - w końcu to festiwal światła. Eeshta podzieliła się z nami kolorowymi proszkami, ponieważ w czasie Diwali (jak i wielu innych świąt w Indiach) podłogę ozdabia się rozmaitymi rysunkami z tych właśnie proszków. Ozdobiłyśmy wszystko, każda w swoim własnym stylu :D
Mój skromny, ale z pewnością uroczy latawiec
Pauline i jej radosna twórczość
Ilayda stwierdziła, iż wzory hinduskie są zbyt zwyczajne
Aishwarya znalazła się gdzieś pomiędzy Indian i Western style
...a Eeshta trzymała się tradycji :)
 - Hej, Eeshta, tak mi smutno, że nie możesz być teraz z rodziną.
- Nie ma sprawy. Jakby na to nie patrzeć, Wy teraz też jesteście moją rodziną :)
...I coś w tym jest, kiedy 8 osób mieszka w swoistej komunie.

Późnym wieczorem niedaleko MPH miały być odpalane tzw. "firecrackers". Jest to odpowiednik czegoś pomiędzy petardą a fajerwerkiem - bardzo efektowne wizualnie, BARDZO głośne i rozbryzgujące się na wszystkie strony. Słowem: niesamowicie niebezpieczne. Usiadłyśmy z dziewczynami niedaleko i kiedy omal nie spalono mi ubrania odłamkiem, ruszyłyśmy gdzieś dalej. Obserwując sytuację zza krzaka przyłapałyśmy się z Pauline na tym, że tylko czekamy, aż komuś odrąbie nogę albo rękę. Wszędzie dookoła biegała indyjska część MUWCI. co w Europie byłoby nie do pomyślenia ze względu na to, że było to totalnie niebezpieczne.
Powróciłyśmy do wady po kilku minutach, wiedząc już, dlaczego Eeshta nienawidzi firecrackers :D

Tego dnia dostałam też ręcznie robioną kartkę od Pauline z niesamowitą ilością przeprzemiłych rzeczy. Gdyby życie polegało tylko na tradycji dawania i otrzymywania kartek oraz uszczęśliwiania x-mas buddies, byłoby ono niezwykle przyjemne :D

2 komentarze:

  1. Oj Sonia, Sonia....nawet nie wiesz jak mnie Twój blog uszczęśliwił. Trochę późno na niego trafiłam, ale już wszystko nadrobione, włącznie z "Dresami w kant" :)
    Mama Weroniki.

    OdpowiedzUsuń
  2. ej, ale znajomi z Niekrakowa też chcą conieco usłyszeć... :(

    OdpowiedzUsuń