środa, 9 stycznia 2013

Only miss the sun when it starts to snow.

"Odrzekłam mojej przyjaciółce, że tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak perfekcyjna historia. W każdym razie jej wizja była zewnętrzną wizją stanu rzeczy, założeniem, że trajektoria szczęścia danej osoby, lub, powiedzmy, jej spełnienie, wypączkowało z powodu przypadkowego natknięcia się na ten tak zwany "sukces". Wizja ta zbudowana była na pozbawionym wyobraźni założeniu, że bogactwo i sława są obowiązkową częścią marzeń każdego człowieka.
'Żyłaś za długo w Nowym Jorku', mówię jej. 'Istnieją inne światy. Inne rodzaje marzeń. Marzenia, w których porażka jest osiągalna. Honorowa. Czasem nawet warta dążenia do niej. Światy, w których uznanie nie jest jedynym barometrem wspaniałości czy wartości ludzkiego życia. Istnieje w tych światach wielu wojowników, których znam i kocham, ludzi, którzy warci są znacznie więcej niż ja, którzy każdego dnia walczą, wiedząc z góry, że przegrają. Prawda, że mogą mówić o braku 'sukcesu' w najbardziej wulgarnym znaczeniu tego słowa, ale nie oznacza to, że są mniej spełnieni.  

'Jedyne marzenie, jakie warto mieć', mówię jej, 'to marzenie, że będziesz żyć dopóki jesteś żywa i umrzesz tylko wtedy, gdy będziesz martwa.' (przewidywalne? Być może.)
'A to dokładnie oznacza co?' (Podniesione brwi, odrobinę wkurzona.)
Próbowałam jej to wytłumaczyć, ale niezbyt mi się udało. Czasem muszę pisać, żeby pomyśleć, więc napisałam to na papierowej serwetce. Oto, co napisałam: Kochać. Być kochaną. Ciągłe pamiętać o własnej nieznaczności. Nie móc przyzwyczaić się do niewymówionej przemocy i wulgarnej nierówności życia dookoła. Poszukiwać radości w najsmutniejszych miejscach. Rzucać się w pogoń za pięknem aż do jego źródła. Wieczne unikać upraszczania tego, co skomplikowane, i komplikowania tego, co proste. Szanować siłę, nigdy władzę. A przede wszystkim - obserwować. Próbować i rozumieć. Nigdy nie odwracać wzroku. I nigdy, nigdy nie zapominać."
/Arundhati Roy, esej "The end of imagination", tłumaczenie własne


Tak jak wielu z Was wspominałam, miałam kryzys z pisaniem - ogólnie ostatni miesiąc mogę uznać za miesiąc kryzysów. Nie wiem, czy do końca w negatywnym sensie, bo na pewno coś to ze sobą mi przyniosło, ale kryzys to kryzys.

Przede wszystkim: było mi ciężko ogarnąć to, że mam dwa domy, dwa światy, w każdym jakieś oczekiwania, w każdym jakieś zawody. Moja rodzicielka rzekła mi pewnego razu, że jedyną pewną rzeczą w życiu są zmiany i godzenie się z tym faktem można uznać za motyw przewodni tej przerwy świątecznej. W rozmowie z Henningiem przy dzisiejszym lunchu też doszliśmy do wniosku, że cholera, myśl, iż właśnie kończy się Twoje beztroskie dzieciństwo i nie wrócisz już na dłużej do czasów, gdy wracałaś ze szkoły, a w domu czekał na Ciebie obiad, jest przytłaczająca. Świadomość, iż jest się obywatelem świata, a to oznacza, iż dokądkolwiek się pójdzie, trzeba zacząć od nowa, też może tak działać na człowieka. Jak bardzo nie doceniamy dzieciństwa dopóki nie zdamy sobie sprawy, że ta najsłodsza jego część już się kończy. Albo skończyła.

Przerwa świąteczna udała się wyśmienicie. Mimo rozmaitych epizodów, niczego nie żałuję. Czasem trzeba usiąść sobie nad jakąś ławeczką nad panoramą sylwestrowego miasta przepełnionego fajerwerkami i wypłakać wszystko, co leży człowiekowi na sercu. Nie ma w tym nic złego. Ogólnie w płakaniu nie ma nic złego.

Pierwszy dzień w Polsce /fot. Celu
z panną Hausner i Julką w tle /fot. Celu
 Kraków sam w sobie sprawił, że chodziłam sobie po Rynku z pełnym zachwytem patrząc na światełka, pogodę, powietrze (zachwycałam się tym, jak orzeźwiające jest, już w momencie przesiadki do Krakowa w Monachium), samo piękno Krakowa.
Zimowa Floriańska /fot. feelcracow na fejsbuku
I co najważniejsze: mogę usiąść sobie na drewnianych krzesłach w Nowej Prowincji na Brackiej, wziąć do ręki kubek karmelowej herbaty i popatrzeć na ludzi, chłonąć atmosferę. Tak, jak za tym tęskniłam przez ostatnie 3 miesiące.

Za Miśkiem też tęskniłam /fot. Miśku
Pewnego razu gdy szłam do szkoły na chwilkę, przechodziłam Floriańską. Jak zwykle stało tam trochę ludzi z Greenpeace'u, a że szłam środkiem ulicy (a co, w końcu można!) sama, zaczepił mnie jeden. Jak zawsze zgodnie z prawdą opowiedziałam mu aktualne lajf story: że przepraszam, ale go nie posłucham, bo wracam od dentysty, mam sparaliżowane pół ust i w ogóle to jestem głodna, więc sorry. To samo z drugim zaczepialskim.
Natomiast trzeci z nich zapytał o dentystę, a potem powiedział, że jeśli go posłucham przez 5 minut, to mnie uraczy kanapką. Pamiętajcie, że spędziłam 8 miesięcy w internacie, a potem 3 miesiące w Indiach, gdzie nie ma zwyczaju robienia kanapek. Oczywiście, że się zgodziłam.
I tak gadaliśmy przez 20 minut, a ja jadłam kanapkę z szynką. Gadało nam się tak świetnie (nawet nie o Greenpeace, a o Indiach), że na koniec rozmowy postanowiłam dać mu trochę indyjskiego curry, które akurat miałam w torebce (przez ten miesiąc cała moja torba zawsze była pełna prezentów). Tego też mi okropnie brakowało - randomowych "znajomości" z ludźmi na ulicy. Bez obawy, że mnie obrabią, zgwałcą lub będą chcieli coś sprzedać.
Jak zawsze atrakcyjne - ja i Sarah na freewalkingtour (fot. Marcin) - www.freewalkingtour.pl
Wieczór przed wyjazdem z powrotem do Indii szłam sobie pięknie oświetlonym, zimowym Rynkiem, żeby kupić sobie precla, oczywiście z makiem. Pani preclowa zagadała mnie i też nam chwilka zeszła, zanim skończyłyśmy rozmowę. Zachwycałyśmy się tym, w jak pięknym miejscu pracuje - wylot Szewskiej z widokiem na oświetlone nocne Sukiennice.

Zrobiłam się strasznie wrażliwa na to krakowskie piękno. Może to z tęsknoty, może z głęboko gdzieś ukrytego patriotyzmu? Kto wie.



Podczas tej przerwy przekonałam się po raz kolejny, że nie ma dla mnie ważniejszej rzeczy niż to, co tworzę z ludźmi. Problemem, jaki napotkałam, było to, iż zobaczyłam, jak wszyscy są przytłoczeni codziennymi sprawami. Bez jaj, żyłam na ustawicznym haju ludźmi przez ostatnie półtora roku i kiedy wróciłam, patrząc, jak wygląda życie i jak wielu problemom trzeba stawić czoła, nagle całe moje podekscytowanie opadło. I bez tego mojego słynnego entuzjazmu zrozumiałam, jak 90% ludzi przeżywa całe życie. I jak cholernie to jest smutne.
Pamiętam, że podczas jednego z takich kryzysów jechałam do domu autobusem, a w radiu właśnie doszły mnie ciepłe dźwięki gitary. Co to za piosenka? Dżem oczywiście.

"W życiu piękne są tylko chwile,
Dlatego czasem warto żyć"

Do dziś nie wiem, jak Riedel to robił, że coś, co w moich ustach może brzmieć jak pusty frazes, u niego miało tyle prawdziwego, szczerego znaczenia. I wtedy zrozumiałam to lepiej niż ktokolwiek: w życiu piękne są tylko chwile. Nie mogę być na ustawicznym haju ludźmi i nie ma w tym nic złego. Im częściej jednak doceniam takie chwile i sama je aktywuję, tym lepiej dla mnie.

Radosny powrót z Sylwestra z oczekiwaniem półtorej godziny na busa w temperaturze -5 stopni <3 /fot. Kuba N.

Jednym z moich najcieplejszych wspomnień podczas tej przerwy na pewno będzie atmosfera w naszym krakowskim mieszkaniu. Najbardziej lubię, jak jest tak zatłoczone ludźmi, jakbyśmy razem z moją rodziną i moimi dwoma współlokatorami tworzyli zwariowaną familię. W każdym pokoju mieszkania wtedy ktoś jest, każdemu można się wyżalić, ilość niepoprawnych politycznie żartów przekracza poziom alarmowy, a jednak czuje się w tym ciepło. Wtedy oglądasz film z Andrzejem i stwierdzacie, że nie chce Wam się rozkładać swoich łóżek, więc będziecie spać na sofie, gdzie film był oglądany. I wtedy przychodzi Mikołaj, który ogłasza, że nie będzie spał bez Andrzeja (:D) i w efekcie śpisz między dwoma kumplami, a ciasno tam jak cholera. Kochasz strasznie to mieszkanie i atmosferę, jaką ze sobą niesie, ale nader szlachetne uczucia cenisz swój komfort, więc gdy chłopcy już śpią, dyskretnie się przenosisz. I rano dostajesz opieprz, że obudzili się bez kobiety w swoim łożu :D

profesjonalne suszenie włosów z moimi fryzjerami <3

Są takie momenty, niewymówione, ale ogromnie dla mnie ważne. Kiedy ostatniego wieczoru siedzę na kanapie i rozmawiam z Mamą, i koło mnie siada Andrzej. I sam mówi, że chce jeszcze chwilę ze mną zostać, póki jestem.
Kiedy Mama mówi mi, będąc już w półśnie przed wyjazdem na lotnisko o 4 nad ranem, że zapomniałąm podziękować Sewerowi za wniesienie mi walizki na 3. piętro.
Kiedy już na kampusie przy śniadaniu Bianca widzi, że mam spieprzony humor przez przejściowy kryzysik popowrotowy i dotykając mojej ręki mówi TYM tonem: Have a good day, Sonia!
I kiedy idziemy sobie z Szybowskim Szewską, a ja nagle wpadam w zachwyt nad skarpetkami z piernikowymi ludzikami. A Szybowski prędzej czy później mi je kupuje, mimo moich protestów i zastanawiania się, jak można wydać na kogoś 30 zł przed świętami bezinteresownie i nie oszaleć z rozrzutności (co ja bym na pewno zrobiła.)



Albo kiedy przyjeżdża do Ciebie Twój ulubiony norwerski co-year ze swoimi kumpelami z Tajlandii i Szwecji i gracie w Monopoly wieczorem, rzucając w siebie pieniędzmi i popijając wino z więckowskiej piwnicy (cheer for Filek!).

Sarah, ja, Marcin i Lekza ze Smokiem, Który Nie Chciał Ziać Ogniem :C

Takie małe rzeczy. Ale chyba Arundhati Roy miała rację ze swoją definicją sukcesu w życiu.
I zgodnie z nią mogę być totalnie zadowolona z życia.

Nowy Rok z MPK /fot. Mikołaj
Pyk pyk

1 komentarz:

  1. tak bardzo rozumiem, chociaż przeniosłam się tylko z dużego polskiego miasta do innego dużego miasta.

    OdpowiedzUsuń