piątek, 31 sierpnia 2012

Gangham style!

No i jestem! :D Dziś zarejestrowałam laptopa. Wklejam przygotowywaną od kilku dni notkę plus dodaję, co nowego.
Kiedy pisałam do Was o lekkiej tęsknocie za domem, zaraz po tym moja roomie, Aishwarya, zaprosiła mnie na hinduskie ciacho i szczerze pogadałyśmy o wszystkim. Kiedy o tym piszę teraz, wydaje mi się, jakby to było milion lat temu - mam wrażenie, że jestem tutaj nie 7 dni, a 7 miesięcy.
Co sie wydarzyło? Prowadzę pseudopamiętnik, więc jestem w stanie to jako tako odtworzyc :D
W niedziele dotarla do nas Pauline, nasza roomie z Brukseli. Weronika, meine liebe drugoroczna, zabrala nas na maly spacer po kampusie - ktory jest jeszcze wiekszy, niz myslalam. Ciagle sie w nim gubie i od wczoraj jestem z siebie niesamowicie dumna, bo potrafie dotrzec ze swojej wady do wiekszej ilosci miejsc niz stolowka!
(mimo to czasami po prostu musze zapytac kogos o droge, a najlepiej zeby to byl facet i zeby mnie jeszcze tam odprowadzil - co sie zdarza! :D)
W niedziele dostalam wszystko, czego potrzebowalam, zeby poczuc sie znacznie lepiej - zostalismy przydzieleni do naszych advisorow i advisor group! Advisor to ktos stojacy wyzej niz wada parent - wada parent zajmuje sie ogarnianiem wszystkich ludzi w wadzie i robieniem wieczornego sprawdzania obecnosci, a takze zapewnieniem nam poczucia bezpieczenstwa wzgledem mieszkania. Advisor zajmuje sie tym wszystkim plus jeszcze pelni role doroslego, do ktorego mozna sie zwrocic z kazdym problemem - czy to wzgledem wyboru przedmiotow, tesknoty za domem, generalnego wkurwienia i tak dalej. Tak wiec moim advisorem jest Liam, nauczyciel filozofii. Liam ma gdzies okolo 24 lat, pochodzi z Walii i ukonczyl UWC w UK. Po przedstawieniu nam swoich advisors przez wada parents Liam zabral moja advisor group (3+ja) do swojej wady. Tam mielismy okazje po prostu pogadac o wszystkim - jak sie czujemy, jak jest. Chwile potem przyszly do nas drugoroczne z naszej grupy - kazdy z nas ma przydzielonego swojego "kumpla"("buddy") z drugorocznych, do ktorych zawsze sie moze zwrocic z jakims problemem. Spedzilismy w wadzie Liama okolo 2 godzin, grajac w gry integracyjne i jedzac hinduskie Lays'y (o smaku masali :D). Bylo naprawde super, porownujac to z systemem wsparcia w kazdej polskiej szkole </3 Dostalismy rowniez nasze torby z logiem szkoly, terminarze z UWC i kilka podstawowych artykulow papierniczych. Oprocz tego mapy kampusu, personalna rozpiske wszystkich zajec na orientation week (zostalismy podzieleni na 3 grupy plus kazdy w ciagu tygodnia ma wyznaczony termin spotkania z kilkoma waznymi osobami). Zrobic cos takiego dla 131 pierwszorocznych - that's pretty impressive! :D
Tego samego dnia z kopyta ruszyla integracja - kiedy juz w koncu nalezelismy do jakiejs grupy, czulismy sie pewniej. Tempo poznawania ludzi tutaj jest zawrotne - pokazalam dziewczynom moj album przywieziony z Polski - tak, ten ktory dostalam na urodziny. Uslyszalam, ze to naprawde niesamowita paczka ludzi. Nie moglam sie nie zgodzic :)
Podczas obiadu wpadlam na chwile do Social Center (takie miejsce, gdzie sa stoly do ping-ponga, bilard, pilkarzyki, TV i scianka wspinaczkowa) i skopalam z Aishwarya tylki chlopakom :D Pilkarzyki to dosc slabo znana tutaj gra, a ja nie wiedziec czemu tutaj wymiatam :D
Moja wada rowniez zaczela sie integrowac - jakos samo z siebie wyszlo spotkanie na placyku wady ze wszystkimi i kazdy w kolku mial opowiedziec cos o sobie plus dodac imie. Moi wada parents sa w stanie bezblednie wypowiedziec moje nazwisko - to hinduska para w dojrzalym wieku, sa przeslodcy. A kiedy wieczorem przyszlo nam obchodzic urodziny Mayi, drugorocznej z domku obok, poczulam sie totalnie jak w domu - wielka tradycja Mahindry wzgledem urodzin jest to, ze obchodzi sie je o polnocy w wadzie. Jesli jestes dziewczyna, zabiera sie albo meskiego reprezentanta z Twojego kraju, albo przyjaciela, albo chlopaka i na forum publicznym ciagnie sie go za bokserki w gore tyle razy, ile lat wlasnie konczysz, plus jeden. Jesli jestes facetem i obchodzisz urodziny - masz przesrane, bo to wlasnie Ciebie kilkunastu chlopa podnosi za majciochy w gore i w dol i tylko czeka na to, az pekna :D
Mnostwo ludzi, mnostwo smiechu, mnostwo znajomosci i ta integracja - no, cienie dni minionych odeszly w niepamiec :)
Niedziela przyniosla tez informacje o hikingu - trwa tylko dwa dni, z czego zdobycie samej gory trwa od 1,5 do 3 godzin i jest raczej spacerkiem. Reszta to czesc czysto integracyjna, a wraca sie nastepnego dnia na sniadanie. Doswiadczylam tez pierwszego kontaktu z robalami - zabrzeczalo mi cos kolo ucha i okazalo sie, ze to hinduski karaluch. Jednak w porownaniu z maltanskimi wygladal jak 1/8 karalucha, wiec nie przejelam sie zbytnio ;)

Poniedzialek przyniosl nam kilka spraw organizacyjnych: wypelnianie kwestionariuszy dla obcokrajowcow, zdjecia do personal student ID (taka nasza legitymacja szkolna), przywitanie w bibliotece (maja 600 filmow DVD, nie zapomne wiec o europejskim kinie! :D), test poziomu z angielskiego (50 pytan abcd z gramatyki, 10 slow do uzycia w jednostronnym wypracowaniu na dowolny temat), test poziomu z matmy (40 pytan od najprostszych do takich rzeczy, o ktorych nawet w zyciu nie slyszalam - chodzi o to, by kazdy dostal ten poziom, ktory odpowiada jego umiejetnosciom i nie oznacza to, ze ktos jest glupszy), targi przedmiotowe z prezentacja kazdego z przedmiotow (IB ma 6 grup przedmiotowych i polega mniej wiecej na tym, by z kazdej z nich - 2 jezyki, jakis poziom matmy, humanistyczny przedmiot, przedmiot scisly i opcjonalnie albo cos z grupy artystycznej albo dodatkowy przedmiot ze scislych lub humanistycznych) gdyz w poniedzialek za tydzien rozpoczyna sie trial period kiedy mozemy wyprobowac wszystkich przedmiotow i zajec pozalekcyjnych. Wybrac przedmioty, ktorych bedziemy sie uczyc nastepne 2 lata, bedziemy musieli dopiero pod koniec wrzesnia, kiedy zobaczymy, co nam najbardziej pasuje. Tradycyjnie wiec mam problem, bo z grupy humanistycznej chce wziac wszystkie przedmioty (psychologia, filozofia, World Religions, nawet historia - bo jest tu zupelnie inaczej zorganizowana niz moja w Polsce - i ekonomia). Nauczycielka filozofii jest totalnie zakrecona - ma okolo 60 lat, jest Hinduska, usmiecha sie wszystkimi zebami jakie posiada (czyt. 1) i jest absolutnie kosmiczna, kiedy mowi o religiach swiata i tym, jak to sie laczy z filozofia zycia i tak dalej. Jest to jedna z tych szalonych osob, o ktorych nie do konca wiesz, czy dobrze jest ich sluchac, ale mowia niesamowicie ciekawie.
Poniedzialkowa pogoda byla naprawde monsunowa - caly dzien padalo i wlasciwie to zupelnie mi to nie przeszkadzalo. Jest cieplutko i mozna chodzic boso po kampusie.
Czulam sie juz naprawde zintegrowana z wiekszoscia ludzi, wiec kiedy w moim pokoju w wadzie znaazlo sie okolo 10 osob i zaczelismy gadac o wszystkim, przechodzac do seksualnosci i tego, czy bycie gejem lub lesbijka jest ok, poczulam sile multikulturowosci :) To bylo naprawde niezwykle, ze po  tak krotkim czasie jestesmy ze soba na tyle blisko by otwarcie gadac o tym, jak sie czujemy ze swoja seksualnoscia i jakiej orientacji myslimy, ze jestesmy. Najfajniejsze jest to, ze choc pochodzimy z roznych kultur (ja wychowana zostalam po europejsku i dosc liberalnie, Aishwarya jest z konserwatywnej rodziny hinduskiej, David pochodzi z Kolumbii, ale mieszka na Kostaryce, a w obu tych krajach dosc otwarcie sie do tego podchodzi, Bianca jest z Indii, ale rodzina akceptuje europejskie i amerykanskie modele otwartosci...), jestesmy wszyscy przede wszystkim OTWARCI na inny poglad i inna kulture. To jest po prostu magiczne.
Podczas kolacji mielismy mnostwo zabawy w naszej paczce - uzgodnilam z Aishwarya, ze ja naucze sie jesc poprawnie rekami jednego dnia, a drugiego ona da sie nauczyc jesc nozem i widelcem w naprawde poprawny sposob. Tak wiec ja i David uczylismy sie jesc rekami pomimo obrzydzenia (Hindusi, nie wiedziec czemu, nie jedza trzema palcami jak ja chcialam, a wszystkimi piecioma), co powodowalo mnostwo smiechu przy naszym stole. Ja w polowie musialam umyc rece, bo po prostu czulam sie z sosem na palcach mocno niefajnie :D Kwestia przyzwyczajenia.
W ramach wieczornego programu mielismy cos a'la speed dating - stolikow i krzesel wystarczajaco dla calej szpolecznosci, okolo 250 osob, i drugoroczni naprzeciw pierwszorocznych. Smutna rzecz, ze poznalam praktycznie same laski (na 10 lasek jeden chlopak), a w mojej advisor group jest tez tylko jeden facet. Ale spokojnie, w nastepnych dniach przestalo miec to znaczenie :)
Zdazylam tez spedzic troche czasu z moimi roomies w naszym pokoju 10L - Minjoo, Koreanka, ma 20 lat (!) i jest drugoroczna, Aishwarya ma lat 15 i jest z Bangalore z dosc dobrze sobie radzacej rodziny (ojciec jest wlascicielem fabryki ciuchow), Pauline jest w moim wieku i jest z Brukseli. Mialysmy naprawde babski wieczor z belgijska czekolada i hinduskimi ciasteczkami (Pauline i A. pelnia role zywicieli, a my z Minjoo jestesmy pasozytami - czyt. bursa life forever :D), a nawet z zupkami chinskimi (podobienstwo do bursy jest wrecz nieprawdopodobne :D). Bylam w ciezkim szoku kiedy odkrylam, ze firma Maggi jest miedzynarodowym gigantem przyprawowym i w Indiach produkuje zupki chinskie.
Nasz babski wieczor odwiedzila Mary z 9L, ostrzegajac nas by zamykac drzwi moskitierowe kiedy wychodzimy z pokoju - miala je otwarte caly dzien, a jak wrocila, zastala w pokoju 3 koty goniace mysz rozwalajac doslownie wszystko, co bylo w zasiegu . To w sumie nie jest najgorsza rzecz, jaka mogla do nich wejsc przez caly dzien, ale Weronika i Karolina ostrzegaly mnie przed skorpionami, wezami i robalami glownie w lecie (teraz mozemy liczyc co najwyzej na karaluchy, komary i trujace zaby, czyli This Is India part 1 :D).

Wtorek byl moim pierwszym dniem, kiedy w wyniku nocnych imprez nie bylam w stanie wstac na sniadanie z powodu zmeczenia i lekkiego jet laga :D Po urodzinach Mayi zadne z drugorocznych w mojej wadzie nie byl na swoim porannym bloku lekcyjnym, ale my, pierwszoroczni, na szczescie nie mamy wiele do roboty rano podczas orientation week (jesli tylko nie mamy czegos w naszej osobistej rozpisce). Co prawda zaspalam na wczesniej umowiony prywatnie test z hiszpanskiego (nie wiedzialam, czy mam dolaczyc do grupy poczatkujacej czy zaawansowanej, wiec chcialam po prostu sie przekonac), ale kiedy podeszlam do mojej ticzer i powiedzialam jej szczerze, ze po prostu bylam zbyt zmeczona, powiedziala ze to rozumie, zebym sie nie przejmowala i powiedziala, kiedy mi pasuje jutro. Wow :D
Kazda wada ma swoj common room, gdzie jest gdzie usiasc, wyluzowac sie, napic wody lub herbaty i zrobic pranie. Rano wiec posiedzialam tam z Ivanem (Meksyk), Hairo (Kolumbia), Nitą (Indie/Londyn), Mary, Pauline i A. i pogadalismy o majacym sie odbyc w sobote first year show. W niedziele to drugoroczni organizuja pokaz talentow i czujemy presje, jaka na nas ciazy. Ustalilismy, ze zaspiewamy cos fajnego w chorze (tak, 1a, CHOR! :D) i padlo na Abbe. Troche tanca, troche spiewu, wszystkim znana piosenka... Tak, to cos dla nas :)
Po posiedzeniu w common roomie mieliśmy okazję uczestniczyć w przedstawieniu nam całej obsługi kampusu - to normalne tutaj, że w większości miejsc są hinduscy ochroniarze, zamiatacze pokojów, sprzątacze łazienek i kobiety plewiące ścieżynku kampusu. Dla wiosek dookoła MUWCI jest ogromną możliwością nabycia stałej pracy i kontaktu ze światem zewnętrznym. A czy opowiadałam Wam już o stołówce? Nie pamiętam, więc opowiem jeszcze raz :D
Nasza stołówka (zwana dalej cafeterią) zatrudnia ludzi z okolicznych wiosek, ale sam fakt, że dostają ubranie służbowe (firma Sodexo) sprawia, że w miejscu zamieszkania znacznie wzrasta ich status. Mamy tam dość międzynarodowe jedzenie w zależności od dnia, ale głównie mieści się to w zakresie ryżu, sosów i warzyw. Jest naprawdę dobre, ale zaczynam tęsknić za mięchem. Schabowy. Kabanos z chrzanem. Kanapka z pasztetem i kukurydzą. Mrrrrr.
Aby wejść do kafeterii, musimy się zalogować na urządzeniu potwierdzającym nasze odciski palców. Zebrane podczas jednego z pierwszych dni, są rozpoznawane łatwo i służą do identyfikacji. Obok urządzenia stoi ochroniarz, żeby w razie czego służyć pomocą. (większość z nich nie mówi po angielsku więc nie wiem, jak mogliby mi pomóc, ale są bardzo sympatyczni)
Pracownicy cafeterii pracują naprawdę ciężko. Nie ma opierdalania się jak w polskiej restauracji: tu się lata, tu nie ma czasu by odpocząć, tu każy ma swoje zadanie. Kiedy pewnego razu poszłam z A. do cafeterii i nie było tam kawy, poprosiłyśmy obsługę - a ci w kilka minut zrobili nam kilka rodzajów (z mlekiem, bez i coś tam) w ilości kilkudziesięciu litrów. Inna sprawa, że ciężko tu dostać herbatę bez mleka (fuuu, brytyjskie wynalazki), a kawa ma więcej mleka niż kawy.
Tego samego dnia mieliśmy także spotkanie z opieką medyczną i psychologiczną (tak, mamy wydzielonych do tego drugorocznych i kampusową psycholożkę). Przy podstawowych badaniach w Med Centre okazało się, że od przyjazdu schudłam 4 kg! Kiedy pytałam innych, mieli to samo. Drugoroczni powiedzieli nam, że to całkowicie normalne. Potem podobno się wraca do starej wagi, ale tym na razie się nie martwmy :D
Lunch spędziłam we wspaniałym towarzystwie: z Amelią, Davidem, Mary i Aishwaryą miałyśmy niesamowicie ciekawą dyskusję na temat różnic w liczeniu (jak pokazujesz na palcach liczbę 3? Bo w Malezji używa się trzech środkowych palców), sposobie jedzenia (ręce, amerykański sposób jedzenia wszystkiego widelcem, europejski sposób nożem i widelcem) czy stereotypach. Kostarykański (?) stereotyp Polaków? Osoby poważne i bardzo katolickie. To niesamowite, że jesteśmy z tak różnych kultur, a dogadujemy się tak dobrze. Nie trzymam się tylko i wyłącznie z nimi; mam mnóstwo znajomych, ale ciężko wspominać o tzw. random talks każdego dnia.
Po lunchu zostaliśmy zaproszeni na przywitanie z Pelhamem, nowym dyrektorem MUWCI. Jest super, choć troszeczkę czuć amerykańską społeczną propagandą. W każdym razie przygotował dla nas prezentację o całym ruchu UWC (13 szkoł minus jedna, bo w tym roku zamknęli w Wenezueli z powodów socjoekonomicznych) - Atlantic College mieści się w zamku w UK, szkoła w Singapurze jest niesamowicie nowoczesna... Każda ze szkół ma swoją specyfikę: UWC Red Cross Nordic składa się z uroczych małych chatek przysypanych śniegiem, my jesteśmy sobie na wzgórzu wśród lokalnych wiosek w czymś, co chyba można nazwać tropikami. W 2014 ma zostać otwarta szkoła UWC w Niemczech (!). Prezentacja Pelhama była niesamowicie inspirująca: zakończona międzynarodowym wykonaniem "Stand by me".
Po prezentacji nadszedł czas na UWC ideals discussions: zostaliśmy podzieleni na grupy i pracowaliśmy nad wartościami UWC. Kiedy zobaczyłam w oficjalnych wartościach ruchu "Sense of idealism", zdałam sobie sprawę, że to jest coś, co mnie wyróżnia spośród moich rodaków: w moim pieprzonym kraju jestem jedną z niewielu osób, które... które wierzą, że na tym świecie jest coś więcej. Nie umiem tego opisać, ale chyba możecie się domyśleć, o co mi chodzi. Trzeba mnie trochę znać, fakt faktem.
Inna sprawa, że nigdzie nie czułam tak bardzo swojej narodowej przynależności jak tu i na CRSie. Bo słowo "Poland" mnie określa, bo to ja buduję wizerunek mojego kraju wśród ludzi tutaj. Bo kiedy coś chwalę w moim domu, to jest to polskie.
W ciągu dnia odbyły się także tzw. Triveni fair - Triveni to program zajęć pozalekcyjnych, które możemy sobie wziąć. Musimy wziąć przynajmniej 3, po jednym z każdej grupy - on campus, off campus i student initiative. O ile z off campusowymi nie mam zbytnio problemu, o tyle z innymi jest gorzej. Offcampusowe - większość z nich to opieka nad niepełnosprawnymi lub dziećmi, więc jeśli nie czuję się na siłach, by to robić, mogę wybrać spośród farmy ekologicznej, szeroko pojmowanego zdrowia (uczenie ludzi w wioskach podstawowych zasad higieny) i paru innych. Liczba Triveni jakich się podejmujemy nie jest ograniczona. Zwykle zaleca się od 3 do 5, są szaleńcy, którzy biorą 12. Zwykle odbywają się raz w tygodniu, w różnych dniach. Przez najbliższy miesiąc mamy podobnie jak z lekcjami - trial period, kiedy możemy chodzić na wszystkie przedmioty i zajęcia. Wybrać poszczególne przedmioty i Triveni będziemy musieli dopiero pod koniec września. Już czuję, że to będzie trudny wybór. Póki co myślę nad zdrowiem jako Triveni offcampusowym. Oferta nie prezentuje się zbyt interesująco jak dla mnie, więc chyba zostanę przy jednym offcampus.
Jeśli zaś chodzi o te na kampusie, jest jeszcze spoko. Z absolutnie najciekawszych mam klub filmowy (nie chcę brać filmu jako przedmiot, bo odbywa się w soboty, kiedy wszyscy są w Pune), zajmowanie się yearbookiem dla drugorocznych (od razu nauczę się obsługiwać Photoshopa) i kilka innych. A jeśli przychodzi do student initiatives, tu już jest totalna tragedia. Siatkówka, taniec brzucha, klub perkusyjny, yoga, tańce latino, chór MUWCI, World Art Independent Cinema, rozmowy na temat seksualności... Przypominam, że tydzień ma 7 dni, z czego mało które z zajęć odbywa się w weekendy :D Będzie się działo!
Oprócz tego wszystkiego we wtorek miał się także odbyć Buddy Ball - ale zanim do tego doszło, pierwszoroczni zgrali się na spotkaniu w Social Centre, aby ustalić szczegóły 1st year show (już w tę sobotę, czyli jutro). Niestety, uważam za błąd to, że nie wyznaczono z góry nikogo, kto miałby ogarnąć nasz performance (nauczyciela, drugorocznego, pierwszorocznego, KOGOKOLWIEK, kto by wiedział z czym to się je, jak wygląda i żeby umiał zmotywować grupę). Byliśmy tak więc w SC w 130 osób i każdy próbował coś ogarnąć, aż w końcu Neel wziął sprawy w swoje ręce i próbował przy stole ping-pongowym jakoś ogarnąć listę występów. Nie szło mu to jednak za bardzo, a ludzie go nie słyszeli, więc się rozproszyli i zaczęli rozmawiać we własnych grupkach.
I to był ten moment, kiedy Wargacka patrzy w lewo, w prawo, zaczyna się irytować sytuacją, a następnie sprawdza dłońmi stabilność stołu ping-pongowego.
Następnie wchodzi na niego i swoim Głosem (Miki z Bursy określa ten głos "tak jakbym siedział w pudle rezonansowym") drze się tak długo i głośno, aż wszyscy się w końcu zamkną. Wtedy staram się ogarnąć to pod względem "Ludzie, musimy się słuchać, więc tu jest lista i zapisujmy swoje performances. Gdyby ktoś chciał, ja i parę osób z Wady 2 robimy ABBA show. Po więcej szczegółów do mnie". Następnie zeszłam ze stołu przy aplauzie części osób i myślałam, że teraz będzie z górki, ale 130 osób to za duża masa, by ogarnąć bez wyznaczonego lidera. Ludzie powrócili do własnych rozmów i nie prowadziło to do niczego. Nie umieliśmy się słuchać, więc stwierdziłam, że nic tu po mnie i wkrótce wyszłam. Po drodze złapało mnie kilka osób, żeby zapytać o ABBĘ. I tak załatwiłam swoje - zgromadziłam chór :D
Nie jest to Najlepsze Zdjęcie Na Świecie, ale się poświęcę :D Pierwszy od lewej Daniel (Szwajcaria), również w todze David (Kostaryka), nie wiem co to jest to czarne w środku, ale obok tego jest Mary, a dalej Pauline. :D
Wkrótce poszłam się przebrać na Buddy Ball - moja drugoroczna Sadia i ja wymyśliłyśmy przebranie za emo parę narzeczonych. Tak więc z emo makijażem i z firanką robiącą za welon na głowie poszłyśmy do MPH (miejsce, gdzie jest dużo miejsca, odbywają się egzaminy i inne rozmaite rzeczy). Ludzie mieli naprawdę świetne, międzynarodowe przebrania: para zombie, człowiek gazeta, szczoteczka do zębów, Egipcjanin, Norweski Łucznik... na początku muzyka była mocno nietaneczna (ciężko tańczyć na disco do Doorsów), ale potem było coraz lepiej. Gangham style, czymkolwiek jest, jest hitem UWC. To była jedna z tych imprez, kiedy nie przeszkadzało mi, że nie słucham mojej muzyki. I przetrwałam nawet znienawidzone przez bursę "Danza Kuduro", kiedy zobaczyłam Davida i Marię zapierdalających z tekstem piosenki z niesamowitym hiszpańskim akcentem i poruszających się w tak latynoskim tańcu, że poczułam tę siłę międzynarodowości wylewającą się na mnie od stóp do głów. To samo uczucie miałam, kiedy zobaczyłam, jak tańczą dziewczyny z Botswany i RPA - słowa 'this is just so hot' to zdecydowanie za mało.

Po Buddy Ball ruszyliśmy wszyscy na check in w Wadzie. W common roomie porozmawiałam z Raulem z Hiszpanii (1st year) i Shaniną z Holandii (Shanina, jak się okazało, na samym początku naszej znajomości przytuliła mnie mocno mówiąc "Rany, znasz Sandera!". Tak, Sander był ze mną na CRSie w 2010 roku, a teraz jest drugorocznym w UWC w Singapurze. Jaki ten świat mały!) na temat przedmiotów i zaczęłam poważnie zastanawiać się nad wyborem historii jako przedmiotu humanistycznego. Opowiedziałam im o mojej lekkiej traumie po roku z pewnym sławnym profesorem, ale kiedy Shanina zaczęła mi opowiadać o tym, jak kompletnie inaczej wyglądają lekcje historii w UWC, natychmiast się uspokoiłam. Myślę, że spróbuję zmierzyć się z historią. Zobaczymy.
Tego samego dnia w międzyczasie (tak, cały czas mówię o wtorku) siedzieliśmy sobie z Amelią, Davidem, Mary i Aishwaryą niedaleko Social Centre i rozmawialiśmy o wszystkim, kiedy nagle poczułam chęć na trochę śpiewania i pogrania w coś. Jak się okazało, nie ja jedna - i tak ruszyliśmy w wesoły tan w rytm "This is story of my pony", a potem w wyklaskane "I love rock'n'roll" oraz "We'll rock you". Uwielbiam śpiewać i grać z ludźmi. I to był jeden z tych momentów typu "jestem u siebie" :)

Kończę na dziś (wciąż jestem do tyłu, ale jutro może nadrobię, skoro już mam laptopa). Sprawdźcie poprzedni post - dodaję zdjęcia! :)
Dajcie znak, że czytacie - i do przeczytania!

P.S. Balans robali do wtorku to dwa karaluchy plus żaba. Żaba w kiblu. Taka, która się schowała (drugoroczne mi mówiły, żeby sprawdzać dokładnie kabinę przed użyciem, ale nie sądziłam, że będą one wyskakiwać z miejsca, gdzie spływa woda kiedy naciska się spłuczkę. Nie mogę się doczekać lata, kiedy przyjdą węże i skorpiony <3

sobota, 25 sierpnia 2012

IS FHUSH TEJM EN INDI?

Jestem na miejscu, Misie! Dajcie znac w komentarzach ze czytacie, bo czytelniczo tu sie malo dzieje :D I podpisywac sie prosze!  Przepraszam za brak polskich znakow, ale wyjasnie to potem.

8.50, lotnisko Balice. Pozegnanie z Mama, Sewerem, Marmusia i Hausner na lotnisku pelne bylo usciskow, ale obylo sie bez lez i rzeki plynacej plyta lotniska - nie czulam jeszcze tego wyjazdu i nie zdawalam sobie sprawy, ze tyle bliskich mi ludzi ujrze dopiero za 4 miesiace.

Mrau!

Family picture

Następne Okoń Picture dopiero w grudniu :C


Nie lubie lotow na wieksze lotniska z Krakowa, ale do Monachium lecialo sie calkiem spoko. W samolocie bylo pare wolnych miejsc, wiec moglam przespac sie zajmujac 2 miejsca. W nocy przed wylotem spalam 3 godziny, wiec potrzebowalam snu. Monachium przywitalo mnie 20 stopniami i szarym niebem po deszczu, ale nie bylam tam zbyt dlugo - kontrola paszportowa i sruu, lecimy do Indii! :D Przede mna bylo 7,5 h lotu, a w samolocie zdazylam juz poczuc klimat - jedna ze stewardess miala naprawde piekny, czarny warkocz dlugi az do ud. To bylo tak piekne, ze nie moglam przestac na niego patrzec :)
Nie wiem, czy ktokolwiek przejmuje się tym tak jak ja, ale na tym zdjęciu widać polską strukturę rolnictwa...

...A na tym niemiecką :D Czad, nie?
Jak sie okazalo, w przeciwienstwie do mojego lotu do USA samolot do Bombaju byl praktycznie pusty - ludzi dookola mnie bylabym w stanie zmiescic w liczbie 20. Rozlozylam sie na 4 siedzeniach na srodku, wlaczylam film na dotykowym ekranie - poszlam w komercje i padlo na "Igrzyska smierci" (Celu, jesli to czytasz musisz mi wytlumaczyc zakonczenie, bo przysypialam :D). Stewardessy donosily napoje, jedzenie i mokre chusteczki (polecam wybor opcji "Low fat meal"w Lufthansie, o dziwo to bylo naprawde zjadliwe!) i czulam sie otoczona troska od stop do glow :) Reszte lotu przespalam i obudzilam sie na ostatnie jego 1,5 h. I kiedy zobaczylam swiatla Bombaju z okna samolotu w koncu poczulam to, ze tu i teraz jestem tutaj. Naprawde tutaj!

Bombaj nocą

Kiedy wychodzilam z samolotu, wyjscie znajdowalo sie kolo pomieszczenia stewardess, takiej jakby kuchni gdzie grzeje sie pokladowe posilki. Przechodzac obok poczulam niesamowicie cieple powietrze, ale nie przejelam sie tym zbytnio - ot, odgrzewali ostatni posilek i widac nie wylaczyli albo cos.
A kiedy wyszlam z samolotu, okazalo sie, ze to nie kuchnia - to powietrze w Bombaju :DD Nie musicie leciec do Indii zeby to poczuc - zagotujcie w garnku wode i stojcie nad nia przez 5 minut, a poczujecie ten klimat :D
Autobus z plyty lotniska do terminalu przyjazdow na szczescie mial klimatyzacje. Poczulam Indie po raz kolejny, kiedy wszelkie pojazdy na plycie omal w nas nie wjechaly - jak sie potem dowiedzialam i przekonalam na wlasnej skorze, tutaj nie przyklada sie wielkiej wagi do 'keeping a safe distance' :)
W terminalu poszlam w strone baggage claim i juz czulam na sobie spojrzenia ze wzgledu na moja "bialosc". Dzieki temu pracownicy lotniska latwo zauwazyli, ze jestem troche zagubiona i powiedzieli mi bez mojego zapytania, dokad mam isc. Doszlam do kolejki, gdzie jeden Hindus z predkoscia pistoletu do gwozdzi mowil ludziom, do ktorego stanowiska immigration office maja sie udac: od 1 do 30 byl w stanie przydzielic ludzi naprawde szybko w ten sposob, by nie stali w kolejce. Podziekowalam grzecznie i udalam sie do urzednika, ktory, przegladajac moja wize zadal mi kilka pytan. Nalezy dodac, ze to byl tzw. hindish, czyli angielski, ktory nie do konca jest zrozumialy.
- Is fhush tem en Indi?
- I'm sorry, can you repeat?
- Is fhush tem en Indi!
- <zdesperowany usmiech> I'm sorry, I don't understand! I'm going to Mahindra United World College of India! For two years! And the guys from the school are waiting for me at the arrivals.
Rozmowa (a wlasciwie moj monolog, bo nie rozumialam za cholere pytan i opowiedzialam swoja life story zeby mowic cokolwiek) trwala juz kilka minut, kiedy urzedniczka obok powiedziala mi troche wyrazniejszym angielskim, ze pytanie brzmialo "is it your first time in India?" (czy to twoj pierwszy raz w Indiach?).
- Oh. Yes. Yes!!!
- Fine. You have a telephone number to your school?
- Yeah, just a second... - i zaczelam szukac w plecaku, wiedzac, ze gdzies go mam na pewno i w koncu bede mogla mu udzielic tej informacji, ktorej pragnie.
No i numer zaginal, a ja bylam coraz bardziej zestresowana tym, ze ledwo przyjezdzam, to juz jestem totalnie problemowa :D I there comes my hero!
- Can I help you somehow, ma'am? - slysze glos za plecami, a tam przystojny Hindus (Wolsza, jesli to czytasz to Shah Rukh Khan wysiada :D), lat okolo 20, na oko 'non resident of India but a citizen'mowiac NORMALNIE po angielsku chce mi pomoc. Aaaa! :D
- Yeah, so you see, I cannot really speak to this guy cause I don't get a word what he says! And now he asked me for a telephone number and Im afraid I don't have it. I am so panicked!
- So just tell him you don't have it - proponuje z usmiechem
- He'll get mad, cause I can't help him with any information - the name of my headmaster, school adress and so on... I guess I lost this card with all these info!
- Just smile nicely, you know, and tell it to him. - mowi, a mnie z podbrodka juz splywa tecza na widok mojego wybawiciela :D
- It won't work, I'll show you! :D - mowie, i zwracam sie do immigration officera. A on, ku mojemu zdziwieniu, odpowiada mi "ok":O
- Wait, it wasn't working for the entire time you haven't been there! :D Thank you! - powiadam, i przechodzimy przez bramke.
- Where are you from, by the way?
- Poland!
- Oh, Poland? Czesc! :D
I wtedy mam juz totalny stan teczopodobny <3 Niestety, jak kazda milosna historia w moim zyciu i ta musi miec sad ending :D Moj wybawiciel lecial innymi liniami lotniczymi i jego odbior bagazu byl w totalnie innym kierunku :C
Po przygodach i kilku kontrolach znalazlam sie wreszcie blisko wyjscia do arrival plaza. Jak sie okazalo, bylo nieco wieksze niz na JFK, a w porownaniu z Balicami... no, to nie ma porownania :) Zaczelam od lewej strony patrzec na wszystkie tabliczki i poruszac sie po kole, gdyz to byl taki okrag dla podrozujacych zeby wszyscy 'odbieracze' mogli ich znalezc. I nagle slysze z drugiego konca kola "SONIA! Yay, it's you! SOOONIA! :D"i dwie secondyearki biegna do mnie z przytulem i tabliczka "UWC MAHINDRA". I juz wiem, ze jestem w domu :)
Malezja, Brunei, Indie, Alaska, Holandia... Home!
Wymieniajac pierwsze uwagi (OMGGG THE AIR) zaprowadzaja mnie do stolika, ktory zajmujemy z kilkoma drugorocznymi i pierwszorocznymi, ktore wlasnie przyjechaly. Czekamy jeszcze na 6 osob i zostaje uprzedzona, ze musimy byc na lotnisku jeszcze ze 2 godziny. Przyjmuje ten fakt z radoscia, bo na stoliku lezy zimna woda (oczywiscie butelkowana), a drugoroczna z Indii robi mi juz kanapki z nutella (prawdziwie indyjskie jedzenie :D). Jest nas wiecej - Mary z Anglii, dziewczyny z Malezji, drugoroczne z Indii, Alaski, Holandii. Nasz stolik bawi sie swietnie i od razu czuje z nimi niesamowity kontakt. Kiedy przyjezdza kolega z Alberty, dochodzi do nas drugoroczny z Hiszpanii, potem jeszcze dziewczyna z Brazylii i dwuplciowa reprezentacja Niemiec, jest tylko fajniej. Israel z Wisconsin mowi mi, ze mial lot z 3 przesiadkami i wtedy blogoslawie moj kraj, ze ma lepsze polaczenie do Indii. Dziewczyna z Brazylii mowi mi, ze leciala 19 godzin i czekala jeszcze 4 na przesiadke w RPA. Polsko, mrau!

Pytam Gii, drugorocznej z Indii, czy lepiej wymienic pieniadze tutaj, czy na kampusie. Idziemy wymienic je na lotnisku i Gia podchodzi do wojskowej budki, zeby zapytac o droge. Wojskowa budka znajduje sie tuz przy arrival plaza i jest okratowana, a gosc w srodku jest ubrany w mundur wojskowy z kaskiem. Dla Gii chyba jest to calkowicie normalne, ze rozmawia z nim majac bron wycelowana praktycznie w twarz - bo jest stosunkowo niska, a zolnierz mial karabin polozony na workach z piaskiem. Nevermind, Incredible India! :D
Okazuje sie, ze nie mozemy wejsc do korytarza dla wychodzacych z lotniska, gdzie jest kantor, ale mily ochroniarz mowi, ze nam to zalatwi. Podchodzi do nas pani z kantoru i mowi "Dajcie mi pieniadze, ja Wam rozmienie". Mimo, ze Gia byla obok mnie, mialam wrazenie "Hey, I'm European, I don't trust you". Pani zazyczyla sobie takze 3,5 dolara za usluge. Gia stwierdzila, ze wymienimy pieniadze na kampusie.
Czekamy jeszcze na chlopaka z RPA, ale po telefonie do linii lotniczych okazuje sie, ze nawet nie wsiadl do samolotu. Zmartwione drugoroczne dostaja znak, ze mamy wracac do Mahindry. Czeka nas jeszcze siusiu (drugoroczna z Holandii informuje mnie, ze tutaj ubikacje sa normalne, ale lepiej zebym sie przygotowala na to, ze w mniejszych wioskach jest to zwykla dziura w podlodze) i naprzod, do wynajetego autobusu. Drugoroczne nas poinformowaly, ze do szkoly jedzie sie od 4 do 6 godzin. Jest druga nad ranem, a my ruszamy, gadajac ze soba pomimo zmeczenia. Juz z lotniska slyszalam klaksony, a jadac autobusem nie jest lepiej - siadam z Mary na pierwszym siedzeniu i wiem, ze to bedzie ciezka podroz. Kiedy juz, juz przysypiasz, nagle ktos robi wielkie JEB! klaksonem i juz masz po swoim spaniu. I tak minely 4 godziny, z przerwa na siusiu na stacji benzynowej. I tam mam do czynienia ze slynna dziura w podlodze, ale w sumie jest to calkiem estetyczne. Zrobilam zdjecie (:D)!


Teoretycznie o tej porze w Indiach powinny rzadzic monsuny i heavy rain, ale nie dzieje sie wiele. Troszke padalo po drodze. Drugoroczne powiedzialy nam, ze w zeszlym roku kiedy przyjechaly padalo 24/h, ale niektorzy miejscowi mowia, ze monsun dopiero ma przyjsc. Hm. :D
Przez niedogodnosci podrozy (jazda autostrada w Indiach to ciekawe przezycie ze wzgledu na safe distance i wcale-nie-ostre wchodzenie w zakrety - nie zapominajmy o klaksonach) mialam wrazenie, ze trwala ona 8 godzin, nie 4. Kiedy w koncu zajechalismy do bram, minela chwilka czasu zanim z bram dojechalismy do kampusu. W bramie dowiedzialam sie, ze jestem w Wadzie numer 2-10L. Zaczelo juz switac, a do mnie docierac, ze jestesmy na kompletnym zadupiu :D Gory, piekne widoki, obfita roslinnosc. Wtedy naszla mnie pierwsza mysl, ze w sumie to jade do jakiegos pieprzonego buszu i zostawiam wszystko na dwa lata. Hmm. :D
Po przyjezdzie przywitalo nas 3 drugorocznych (reszta spala) i pokazano nam nasze Wady. Byla to taka pora switu, gdzie wszystko jest szare i ciemne, wiec gdy weszlam do swojej Wady, pomyslalam "Jezu, jak tu brzydko, chce wracac do domu". Nie wygladalo to przyjaznie, a moje dwie wspollokatorki spaly jak zabite. Wzielam szybko rzeczy do kapieli i poszlam pod prysznic. Nie bylo tam lepiej na poczatku - wszystko ciemne, szare i takie... obce. W czasie prysznica zrobilo sie jasno - bo jedynym zrodlem swiatla w prysznicu, ktory wybralam, bylo okno u sufitu, jakby okno bez szyb, a z czyms o przepustowosci swiatla podobnym bibule czy chinskiemu lampionowi.
Poniewaz Mary byla mi wtedy najblizsza, mieszka dwa kroki ode mnie i byla wowczas jedyna osoba, ktorej imie pamietalam, poszlysmy razem na sniadanie do cafeterii kilkaset metrow od Wady 2. Widok z tarasu cafeterii jest dosc tropikalny - palmy, rosliny i tak dalej. Jedzac kompletnie obce jedzenie (placek ryzowy z sosem), siedzac w towarzystwie osob bardzo mi przyjaznych, ale ktorych imion jednak nie pamietam, bedac strasznie zmeczona i zalamana tym, ze w sumie to malo drugorocznych przyszlo nas przywitac - mialam chwile zwatpienia i pomyslalam sobie "kurde, to naprawde byl szalony pomysl, zeby zostawiac wszystko w Polsce i jechac tutaj. Wargacka, czy Ciebie pojebalo? :D". To naprawde nie bylo fajne, bo czulam sie absolutnie wyobcowana. Drugoroczne juz w autobusie nam mowily, ze ten weekend mamy absolutnie wolny, ale przyszly tydzien, tzw orientation week, jest kompletnie przepelniony zajeciami, wiec teraz mozemy spac. Totez poszlysmy spac z Mary, umawiajac sie, ze jesli ktoras wstanie na lunch, to obudzi druga.
W moim lozku jednak nie zauwazylam poscieli. Myslalam, ze mam jedynie materac i przy sniadaniu zapytalam drugoroczna, czy mozna je skads wziac. I tu wyniknelo nieporozumienie roku <3
Ja zrozumialam, ze to oczywista oczywistosc, ze sama sobie przywozisz koldre i przescieradlo. Wczesniej slyszalam tylko o tym, ze mozna sobie przywiezc wlasna poszwe itd., bo kampusowe sa nudne. Wiec mowie, ze mnie nikt o tym nie powiedzial i nie mam koldry :C Obok nas usiadl wlasnie Doug, nauczyciel angielskiego. Dziewczyny zapytaly go, co robic, a on natychmiast zaczal to zalatwiac - powiedzial komus z obslugi pokojowej i orzekl, ze jesli nie bede miala poscieli do 20 minut w Wadzie, mam sie do niego zglosic. Okazalo sie, ze mieszka niedaleko mnie.
Weszlam do pokoju i przywitalam sie z moimi drugorocznymi - na pewno z Korei i chyba z Indii, a dwie kolejne jeszcze nie przyjechaly - po czym patrze, koldry nie ma. Wiec ide do Douga i mowie. On mowi, ze juz wlasnie dzwoni do naczelnego pana od obslugi.
Dziekuje mu i ide do pokoju, a tu nagle okazuje sie ze koldra wyglada jak materac od tej strony, a od drugiej jest naprawde ladna. I ze ja mam! Jest mi strasznie glupio, wiec ide znowu do Douga mu powiedziec, ze nie ma problemu. Doug sie ze mnie smieje, ale wszystko ok.
Za 15 minut do mojego pokoju puka 4 Hindusow z oblsugi mowiacych hinglishem. Wiec znowu przyjmuje taktyke rodem z lotniska i mowie im, ze jesli to kwestia przescieradel i spania, to juz wszystko w porzadku i tak dalej. Oni mowia ok, wychodza.
Za 20 minut przychodza ponownie z jakas dziewczyna, ktora mowila normalnym angielskim, odziana byla w pizame i wygladala, jakby wlasnie wyszla z lozka. Pyta mnie milym, ale zaspanym glosem, czy mam te przescieradla. Mowie ze tak, ze to moja wina bo ich nie zauwazylam, ale juz wszystko jest w absolutnym porzadku i przepraszam za klopot i za to, ze 5 ludzi wlasnie stoi w moim pokoju martwiac sie, ze nie mam przescieradla, a ja je mam tylko go nie zauwazylam. Ona mowi "don't worry"i naprawde ma to na mysli, wszyscy wychodza.
Mnie jest glupio, wiec ide spac :D
Budzi mnie Mary, a ja, choc kompletnie nie czuje sie jakbym miala jesc lunch, ide, bo stwierdzam, ze w nocy tez musze spac zeby przyzwyczaic sie do roznicy czasu. Jest mi juz troche lepiej mentalnie, dalej czuje sie wyobcowana ale pierwsze zmeczenie juz sobie poszlo, wiec nie mam juz fazy "co ja zrobilam, wezcie mnie do domu". Na lunch sa jakies rzeczy, o ktorych Wam nie opowiem. Wlasciwie to chyba nawet nie pamietam, co jadlam, z tego zmeczenia :D Po lunchu kolezanka drugoroczna z RPA oprowadza nas po kampusie. Jest duzy i kompletnie nie wiem, co sie dzieje, ale po to jest orientation week, zeby sie odnalezc :D Nie moge sie juz go doczekac, bo mam na razie za duzo wolnego czasu, wiec syndrom 7000 km od domu czasem powraca. Wtedy tez poznamy imiona - bo ludzi jest tu tyle, ze po prostu sie NIE DA zapamietac imion.
Drugoroczna pokazuje nam wiele miejsc, ale mnie urzeka najbardziej jedno - domek na drzewie z niesamwoitym widokiem na cala doline i rzeke. Laaal. Jak sie okazuje, pogoda w Mahindrze jest super jak dla mnie - ze wzgledu na gorskie polozenie naprawde da sie tu zyc. Czuje sie, jakbym chodzila w Polsce podczas 30 stopni. Dla mnie naprawde spoko. Zobaczymy, co dadza nam monsuny :) Przy oprowadzaniu widze rowniez tablice ogloszen i plan na najblizszy tydzien - planuje sie dla nas 3dniowa hike trip w gorach z campingiem w lesie i to chyba we wtorek albo w srode. Nie mam nic przeciwko hikingowi, ale mysl o tym, ze kurde, nikt nam o tym nie powiedzial, a dookola mnei jest tyle nowych rzeczy ze czuje sie juz wystarczajaco "out of my comfort zone", a tu jeszcze mam isc spac w namiocie w indyjskim lesie - to troche dla mnie za duzo. Dowiedzialam sie o tym jako jedna z pierwszych, a robiac juz wywiadzik wsrod drugorocznych w zeszlym roku kilku osobom udalo sie z tego wymigac, a Karolina nawet nie pamieta, ze byl hiking. Mam nadzieje, ze mnie to ominie, bo czuje, ze to po prostu dla mnie za duzo.
Na tablicy wisialy tez przypisy do project weekow w pazdzierniku. Zglaszalam sie do Crocodile Bank jako pierwszy priorytet, ale niestety sie nie dostalam. Wybrano mnie do Culture&Religion discussions, ktore mialam wybrane jako trzecie. Nie jestem z tego zbytnio zadowolona, ale moze po prostu marudze ze zmeczenia :D Zobaczymy.
Powodem,d la ktorego nie ma w tym wpisie polskich liter, jest to, ze musimy miec utworzone konta do internetu i tak dalej, a to wszystko bedzie mialo miejsce podczas najblizszego tygodnia. Wtedy tez bede mogla korzystac w internetu w moim laptopie, a to oznacza normalne pisanie i zdjecia :) Zgram wtedy wszystko i wrzuce tutaj, jak tylko znajde chwilke.
Jak sie okazalo, moja drugoroczna Weronika wroci dopiero w poniedzialek - jest gdzies w Indiach ze swoim chlopakiem Hindusem, ktory w zeszlym roku skonczyl szkole. Doznalam za to ogromnego szoku, kiedy okazalo sie, ze mam druga polska-nie-polska drugoroczna - Karolina urodzila sie w Polsce, mieszkala potem w Anglii a teraz w Hong-Kongu i z ramienia angielskiego UWC tutaj sie znalazla. Wlasnie z jej laptopa korzystam i przed chwila odbylysmy dluga rozmowe (po polsku! :D) na temat wszystkiego. Jak sie okazalo, Doug jej juz opowiedzial, lekko sie ze mnie nabijajac, nasza afere poscielniana :D
Slowem - i'm so confused, ale potrzeba mi troche czasu. Wszystko, doslownie wszystko jest tu obce i takie bedzie dopoki wszyscy sie nie zjada i orientation week sie nie zacznie. Szykuje sie ciezki tydzien po weekendzie, wiec ide na kolacje i spac. Padam z nog, bo wrazen jest odrobinke za duzo nawet jak dla mnie :D Ale nie martwcie sie o mnie. Czas to wszystko, czego mi teraz trzeba.
(No, i wymiganie sie z hiking trip, ale to juz nawiasem mowiac :D)

czwartek, 23 sierpnia 2012

Hey there Delilah...

...You'll be good and don't you miss me
Two more years and you'll be done with school
And I'll be makin history like I do
You know it's all because of you
We can do whatever we want to
Hey there Delilah here's to you
This one's for you.

/Plan White T's - Hey there Delilah

To w sumie całkiem niesamowite, że mamy 17 minut po północy 24.08.2012.
Słyszę z pokoju brata muzykę, aktualnie "Śpij kochanie śpij". Sewer sobie podśpiewuje, mama wygania kota ze swojej sypialni, gdyż znów się niecnie prześlizgnął by uskutecznić Niecny Plan obrzucenia wszystkich jej ciuchów kłakami. Siedzę z laptopem na kanapie w swoim pokoju, opierając nogę o stolik i patrząc na moją tablicę korkową w poszukiwaniu inspiracji (o wilku mowa).
Wieczór ten niby nie różni się od innych, a jednak za mniej niż 6 godzin wyruszymy na lotnisko z torbą, która właśnie leży na dole w kuchni. I, cholera jasna, trzeba będzie się wziąć w garść :D
4 dni temu miała miejsce moja impreza urodzinowo-pożegnalna, gdzie przekonałam się, że naprawdę są tutaj ludzie, dla których żal wyjeżdżać. Miałam jednak wrażenie, że kto jak kto, ale oni akurat świetnie rozumieją to, że ja naprawdę potrzebuję tego wyjazdu i jest moim cholernym marzeniem od dłuższego czasu. Wysyłam więc ostatnie pożegnalne wiadomości, listy, smsy. Pakuję do plecaka papeterię, by w czasie lotu zająć się pisaniem do tych najbliższych, do których napisać w ferworze zajęć niestety nie zdążyłam. Dolary do zamienienia na rupie? Chowam w papeterii. Patrzę na czteromiesięczny zapas farby do włosów, który właśnie wylądował w walizce. I chyba nadal nie wierzę, że to dzieje się naprawdę :)
Najpiękniejszym urodzinowym prezentem, jaki kiedykolwiek dostałam, był otrzymany właśnie 4 dni temu wielki album stworzony przez Adę, Marmusię, Hausner i Andrzeja (w formie asystenta). Album ten, pełen zdjęć, ściąg, cytatów, tekstów i nawet wypowiedzi przyjaciół na mój temat, będzie wielokrotnie doprowadzał mnie do rozstroju emocjonalnego spowodowanego tęsknotą tam, w Indiach :) Odbyłam wiele rozmów na ten temat z Wami i wiem, że mam do czego wracać. Więc wrócę. W grudniu!
Informuję, że idę spakować jeszcze bagaż podręczny i ruszam w stronę mego łoża. Jutro the fun begins o 8:50 do Monachium. Trzymajcie kciuki i do zobaczenia!
Kocham wszystkich i jadę do Indii. Nie trzeba mi w życiu naprawdę niczego więcej :D

Gratis dorzucam the most creepy picture of the year z moim kotem i albumem urodzinowym w roli głównej.



czwartek, 16 sierpnia 2012

Living on a jetplane - Malta

Do wyjazdu okrąglutki tydzień. A dziś czas na trochę wspomnień z Malty. To jedna z tych inspiracji, od których zaczęło się z podróżowaniem tak naprawdę.
Malta - to słowo od października 2010 wzbudzało we mnie i w mojej przyjaciółce niezapomniane emocje. Wyobraźcie sobie ją i jej rodziców proponujących mi pojechanie z nimi na tydzień letnich wakacji w połowie czerwca, w ramach tego, iż w wyjeździe będą brali udział głównie dorośli i dzieci w wieku podstawówkowym. Dż. sama by się tam nudziła, a razem mogłybyśmy zwiedzić to, co interesuje nastolatki w naszym wieku. W dodatku wyjazd miał odbyć się po kosztach - mama Dż. słynie z wynajdywania tanich biletów lotniczych. Mnie samej nie udało się jeszcze opanować tej umiejętności, ale miejmy nadzieję, że z czasem samo przyjdzie :D
W każdym razie - Malta. Tydzień z przyjaciółką na pięknej wyspie i gorących plażach - nikomu nie trzeba tego dwa razy powtarzać, by wzbudzić w człowieku stan pufnej ekscytacji graniczący z ekstazą i podróżniczym szałem. I kiedy tylko wyszliśmy z hali lotniska, a ja zobaczyłam rosnące na parkingu palmy, wiedziałam już, że to będzie udany tydzień. 


Jak okazało się w hotelu i wszędzie, gdzie byliśmy - Malta jest idealnym miejscem na wakacje marzeń. Kiedy tylko przypomnę sobie nasz pokój z wyjściem balkonowym wprost do hotelowego basenu, kiedy wspomnę złote plaże, Valettę nocą, Buggibę o zachodzie słońca zastanawiam się, co ja tutaj jeszcze robię, zamiast namawiać całą rodzinę do przeprowadzki. 

Trzeba Wam wiedzieć, że maltańska ludność ma bardzo polskie podejście do rozwiązywania problemów. Nigdy, ale to naprawdę nigdy nie zapomnę, kiedy po jednym z dni pełnym zwiedzania i leniuchowania na plaży siedziałam sobie na naszym łóżku, grzebiąc w zakupionych właśnie drobiazgach, kiedy przebywająca właśnie w łazience Dż. wyleciała z niej krzykiem ledwo odziana w ręcznik, krzycząc na całe gardło "ZABIJ TO ZABIJ TO ZABIJ TOOOO!!!". Za nią z łazienki wyskoczyło coś ciemnego.  I kiedy Dż. uciekła w głąb pokoju, nagle stało się jasne, iż to ja muszę być tą nieco dzielniejszą, która dokona aktu morderstwa. Szczerze mówiąc myślałam, że to jakiś pająk (jestem cholernym krótkowidzem), ale gdy podeszłam bliżej z japonkiem w dłoni mniej lub bardziej gotowa na mord, zobaczyłam coś o wiele obrzydliwszego niż jakiś tam pajączek. W Polsce nigdy nie zdarzyło mi się widzieć karalucha, ale BEZ KITU, to było naprawdę obrzydliwe. Nie namyślając się długo stwierdziłam, że ostatnie, czego pragnę, to żeby to ohydztwo wylądowało w moim łóżku lub bagażu, więc szybkie "dup!" japonkiem załatwiło sprawę. A przynajmniej tak myślałam - bo kiedy odważyłam się spojrzeć w czułki martwego karalucha, złapało mnie takie obrzydzenie, iż bałam się to coś wyrzucić, gdyż musiałabym tego dotknąć. Stworzenie było długości środkowego palca u dłoni. I było grube. I obrzydliwe.
Kiedy już przytuliłyśmy się z Dżoll po naszej Strasznej Przygodzie i zdążyłyśmy się pokłócić, czy powinnyśmy włączyć dotąd niewłączoną klimatyzację (rozmyślania typu "wleci jeszcze bardziej czy nie wleci w ogóle"), zamknęłyśmy drzwi od łazienki, obdarzyłyśmy czujnym okiem otwór wentylacyjny w sypialni i starałyśmy się usnąć.
Następnego dnia podeszłam do pani w recepcji.
- Hello, I'd like to inform you that last night we had an unpleasant episode with cockroaches coming out from our AC, so if you could do something with that it would be just awesome...
- Cockroaches? How is that possible? - zapytała pani, a po jej minie byłam w stu procentach pewna, iż to często się zdarza w tym hotelu. - Oke, we will see - odpowiedziała i napisała na karteczce "Check cockroaches". Nie wiem, jak się sprawdza karaluchy, ale sprawdzili dokładnie - więcej ich nie było.
W naszym hotelu było więcej takich wesołych epizodów - przez pierwsze 3 dni pobytu przy naszych drzwiach na podłodze znajdowała się plama. Trzeciego dnia zostawiłyśmy karteczkę ze strzałką wskazującą na plamę i napisem "Hey, there's a stain over there and it's been here for 3 days already. If you could do something with it, we would be so happy". Nasza łopatologiczna perswazja poskutkowała - plamę sprzątnięto :)

Ale to swoją drogą, a podróżnicze sprawy swoją. Co powiedzielibyście, gdyby w Waszym hotelu oprócz rodzin z dziećmi znajdowało się dwóch przystojnych facetów w wieku zbliżonym do Waszego? I gdybyście mijali się i widywali praktycznie codziennie? Yes, indeed - warto byłoby pójść do przyjemnego baru naprzeciwko hotelu, gdy oni przebywają tam w tym samym czasie. Oni patrzą na nas, my na nich - i nic się nie dzieje. W takiej sytuacji należy działać. Tak więc poszłam do baru po coś do picia, zostawiając Dż. samą. Ona z kolei stwierdziła, że bez sensu przyjechać tutaj i nikogo nie spotkać, bo nawet jak już ktoś siedzi kilka stolików dalej, to i tak nie ma jak się poznać, i w ogóle to jest beznadziejne - a musicie wiedzieć, że kiedy Dż. ma doła, to naprawdę go ma. Dlatego nie zdziwiłąm się wcale, kiedy przyszłam do naszego stolika z czymś do picia, a tam siedziała już dwójka naszych kolegów :) Dż. akurat przed chwilą odczuła potrzebę rozpłakania się z tej beznadziei, a wtedy podeszli spytać, czy coś się stało. I tak już zostali!
Tom i William pochodzili z okolic Bristolu i gadało nam się wprost rewelacyjnie. Kiedy zeszło na temat podróży, jakoś tak wyszło o planach ogólnoświatowych, zwiedzaniu świata autostopem i tak dalej. I wtedy, pewnego maltańskiego, ciepłego wieczoru, w przyjemnym barze naprzeciwko hotelu Bugibba, nasza czwórka złożyła sobie obietnicę: w 2014 ruszamy w świat! Potwierdzone to zostało toastem i wszyscy potraktowaliśmy sprawę bardzo serio. Spędziliśmy ze sobą świetne chwile, ale niestety chłopcy wyjeżdżali następnego dnia. Z tego wszystkiego zostały nam filmiki, jak uczymy ich polskiego. "Jesteś piękną dziewczyną" zostało przekształcone w "Jesteś piękną jestegom", ale i tak byli przesłodcy :D

 Innego wieczoru na Malcie poszłyśmy na miniryneczek Bugibby, aby zobaczyć miasto i plażę nocą. Inna sprawa, że dostałyśmy kompletnego świra na punkcie samochodzików w pobliskim wesołym miasteczku i razem wydałyśmy na nie niebotyczną sumę 100 euro. Ale ciii!
W każdym razie pewnego wieczoru na bugibbskim ryneczku spotkałyśmy jednego z wielu ulicznych performerów. Zapraszał wszystkich na fireshow i pokazy z nożami, więc cóż nam szkodziło - zostałyśmy pooglądać. I to było coś cudownego - w tym, jak Chicken Joe przemawiał do ludzi, odnalazłam niesamowity pierwiastek tego, co czujesz w każdym szalonym podróżniku, jakiego spotykasz na swej drodze. Samo show nie było takie niezwykłe - podobne rzeczy zobaczysz u innych ludzi zajmujących się tego typu sprawami - ale sama osobowość Chicken Joe przyciągnęła mnie tak mocno, że powiedziałam do Dż.: "Ja go MUSZĘ poznać".
I tak poznałyśmy Chickena. Wtedy przekonałam się, że prawdziwa przyjaźń to także swoboda, którą dajesz drugiej osobie: Dż. nie czuła tego, co w Chickenie odnalazłam ja, ale chętnie była przy poznawaniu. Kiedy jednak Chicken potem zaprosił nas na drinka razem z innymi ludźmi poznanymi na Malcie, Dż. powiedziała, że ja muszę iść, a ona wróci sobie spokojnie do hotelu. Miałam puszczać jej co pół godziny sygnałki, aby dać znać, że nikt mnie nie porwał i nie leżę właśnie gdzieś w maltańskich palmach rozcięta na kawałki. Plan wydawał się całkiem rozsądny - więc poszłam.
Długo rozmawiałam z Chickenem o tym, jak wygląda jego życie. Mieszka w Wiedniu, urodził się bodajże w Serbii i podróżuje po świecie zarabiając na ulicznych performencach. To było dla mnie coś niezwykłego, coś, co chciałam w życiu robić - podróżować, zarabiać na siebie i być tak wolnym, jak połowa ludzi na świecie nigdy nie była. Jeden z moich ulubionych cytatów na ten temat pochodzi z książki Justina Sompera "Wampiraci. Demony oceanu" i brzmi następująco:
Może i pracuję ciężej, by napełnić brzuch, ale jestem człowiekiem tak wolnym, jak oni nigdy nie będą. I kiedy ten miecz mnie przebije, będę na to gotów. Bo więcej przeżyłem w ciągu dwudziestu dwóch lat niż większość ludzi przez całe życie.
I dla mnie wtedy, na Malcie, Chicken Joe był uosobieniem tego cytatu w stu procentach.
Spacerowaliśmy właśnie grupą po wybrzeżu idąc na kolejny pokaz fireshow nad plażą, kiedy zapytałam Chickena o rodzinę.
- I co, nie chciałeś mieć nigdy żony, dzieci, rodziny? Bo w twoim trybie życia to raczej nie jest możliwe.
- Oczywiście, że myślałem nad tym. Ale stwierdziłem, że ani nie jestem na to gotów, ani nie jest to coś, co dla mnie ma większą wartość niż to, co robię.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mogłabym tak jak Chicken trwać przez całe życie. Ale na pewno coś kuszącego w takiej młodzieńczej podróży jest i mam zamiar to zrealizować.
Jeszcze jedną sprawę poruszyliśmy tamtego wieczoru: Chicken miał na sobie kilt. Czarny, z charakterem. Kiedy podczas swojego performence'u potrzebował zawiązać oczy jednemu z ochotników leżących na ziemi, przed publicznością ściągnął majtki (wszystko pod kiltem) i przeszedł z rozchylonymi nogami (cały czas w kilcie) nad ochotnikiem, który oczywiście nic nie widział. Pytaniem "Do you see something interesting?" Chicken doprowadzał ludzi do salw śmiechu, a biedny wolontariusz nie miał pojęcia, o co chodzi.
Ten kilt był wspaniały i zapytałam o niego Chickena. Okazało się, że przywiózł go ze Szkocji właśnie.
- And... well... do you think you really need it? I mean, you have so many amazing clothes for sure, and I don't have kilts in Poland, so you know... :D
- No, Sonia, I can't give it to you.
- Oh, please - don't say that a man like you can't do something - of course you can, you just don't want to! And I understand it, but don't tell me you can't.
- No, honey, I really can't do it.
- Wait, what do you mean?
- I don't know if you wanna know what I mean.
- Of course I do!
I wtedy Chicken pokazał mi, dlaczego nie może mi dać tu i teraz swojego kiltu. Kiedy go na momencik podniósł, okazało się, że naprawdę nie może mi go podarować z prostych przyczyn - po prostu dalej nie ubrał bielizny od momentu swojego występu :D
- Wait... So this is just something that I call lifestyle - odpowiedziałam i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.



Ostatniego dnia naszego pobytu byłyśmy z Dż. na plaży, by pożegnać się z morzem, z Bugibbą i całym tygodniem wspomnień. Usiadłyśmy sobie na minimolo mocząc stopy w morskiej wodzie, wiatr rozwiewał nam włosy i pamiętam, że to była jedna z tych pięknych chwil, kiedy ładujesz swoje akumulatory w stu procentach i ogarnia Cię przeczucie, że wszystko, ale to wszystko będzie dobrze. Dasz sobie radę ze wszystkim - bo po prostu nic, ale to nic nie jest w stanie Cię zatrzymać.
Dla takich chwil warto podróżować. Warto dla nich doceniać tu i teraz - z ludźmi, z którymi teraz się jest. Bo nawet jeśli poza kontaktem fejsbukowym z Tomem i Williamem niewiele zostało, a drogi moje i Dż. się rozeszły, to pozostały nam naładowane akumulatory i wspomnienia.
I już samo to warto było przeżyć.



 

Zdjęcia: archiwum własne i rodziny Dż.