czwartek, 16 sierpnia 2012

Living on a jetplane - Malta

Do wyjazdu okrąglutki tydzień. A dziś czas na trochę wspomnień z Malty. To jedna z tych inspiracji, od których zaczęło się z podróżowaniem tak naprawdę.
Malta - to słowo od października 2010 wzbudzało we mnie i w mojej przyjaciółce niezapomniane emocje. Wyobraźcie sobie ją i jej rodziców proponujących mi pojechanie z nimi na tydzień letnich wakacji w połowie czerwca, w ramach tego, iż w wyjeździe będą brali udział głównie dorośli i dzieci w wieku podstawówkowym. Dż. sama by się tam nudziła, a razem mogłybyśmy zwiedzić to, co interesuje nastolatki w naszym wieku. W dodatku wyjazd miał odbyć się po kosztach - mama Dż. słynie z wynajdywania tanich biletów lotniczych. Mnie samej nie udało się jeszcze opanować tej umiejętności, ale miejmy nadzieję, że z czasem samo przyjdzie :D
W każdym razie - Malta. Tydzień z przyjaciółką na pięknej wyspie i gorących plażach - nikomu nie trzeba tego dwa razy powtarzać, by wzbudzić w człowieku stan pufnej ekscytacji graniczący z ekstazą i podróżniczym szałem. I kiedy tylko wyszliśmy z hali lotniska, a ja zobaczyłam rosnące na parkingu palmy, wiedziałam już, że to będzie udany tydzień. 


Jak okazało się w hotelu i wszędzie, gdzie byliśmy - Malta jest idealnym miejscem na wakacje marzeń. Kiedy tylko przypomnę sobie nasz pokój z wyjściem balkonowym wprost do hotelowego basenu, kiedy wspomnę złote plaże, Valettę nocą, Buggibę o zachodzie słońca zastanawiam się, co ja tutaj jeszcze robię, zamiast namawiać całą rodzinę do przeprowadzki. 

Trzeba Wam wiedzieć, że maltańska ludność ma bardzo polskie podejście do rozwiązywania problemów. Nigdy, ale to naprawdę nigdy nie zapomnę, kiedy po jednym z dni pełnym zwiedzania i leniuchowania na plaży siedziałam sobie na naszym łóżku, grzebiąc w zakupionych właśnie drobiazgach, kiedy przebywająca właśnie w łazience Dż. wyleciała z niej krzykiem ledwo odziana w ręcznik, krzycząc na całe gardło "ZABIJ TO ZABIJ TO ZABIJ TOOOO!!!". Za nią z łazienki wyskoczyło coś ciemnego.  I kiedy Dż. uciekła w głąb pokoju, nagle stało się jasne, iż to ja muszę być tą nieco dzielniejszą, która dokona aktu morderstwa. Szczerze mówiąc myślałam, że to jakiś pająk (jestem cholernym krótkowidzem), ale gdy podeszłam bliżej z japonkiem w dłoni mniej lub bardziej gotowa na mord, zobaczyłam coś o wiele obrzydliwszego niż jakiś tam pajączek. W Polsce nigdy nie zdarzyło mi się widzieć karalucha, ale BEZ KITU, to było naprawdę obrzydliwe. Nie namyślając się długo stwierdziłam, że ostatnie, czego pragnę, to żeby to ohydztwo wylądowało w moim łóżku lub bagażu, więc szybkie "dup!" japonkiem załatwiło sprawę. A przynajmniej tak myślałam - bo kiedy odważyłam się spojrzeć w czułki martwego karalucha, złapało mnie takie obrzydzenie, iż bałam się to coś wyrzucić, gdyż musiałabym tego dotknąć. Stworzenie było długości środkowego palca u dłoni. I było grube. I obrzydliwe.
Kiedy już przytuliłyśmy się z Dżoll po naszej Strasznej Przygodzie i zdążyłyśmy się pokłócić, czy powinnyśmy włączyć dotąd niewłączoną klimatyzację (rozmyślania typu "wleci jeszcze bardziej czy nie wleci w ogóle"), zamknęłyśmy drzwi od łazienki, obdarzyłyśmy czujnym okiem otwór wentylacyjny w sypialni i starałyśmy się usnąć.
Następnego dnia podeszłam do pani w recepcji.
- Hello, I'd like to inform you that last night we had an unpleasant episode with cockroaches coming out from our AC, so if you could do something with that it would be just awesome...
- Cockroaches? How is that possible? - zapytała pani, a po jej minie byłam w stu procentach pewna, iż to często się zdarza w tym hotelu. - Oke, we will see - odpowiedziała i napisała na karteczce "Check cockroaches". Nie wiem, jak się sprawdza karaluchy, ale sprawdzili dokładnie - więcej ich nie było.
W naszym hotelu było więcej takich wesołych epizodów - przez pierwsze 3 dni pobytu przy naszych drzwiach na podłodze znajdowała się plama. Trzeciego dnia zostawiłyśmy karteczkę ze strzałką wskazującą na plamę i napisem "Hey, there's a stain over there and it's been here for 3 days already. If you could do something with it, we would be so happy". Nasza łopatologiczna perswazja poskutkowała - plamę sprzątnięto :)

Ale to swoją drogą, a podróżnicze sprawy swoją. Co powiedzielibyście, gdyby w Waszym hotelu oprócz rodzin z dziećmi znajdowało się dwóch przystojnych facetów w wieku zbliżonym do Waszego? I gdybyście mijali się i widywali praktycznie codziennie? Yes, indeed - warto byłoby pójść do przyjemnego baru naprzeciwko hotelu, gdy oni przebywają tam w tym samym czasie. Oni patrzą na nas, my na nich - i nic się nie dzieje. W takiej sytuacji należy działać. Tak więc poszłam do baru po coś do picia, zostawiając Dż. samą. Ona z kolei stwierdziła, że bez sensu przyjechać tutaj i nikogo nie spotkać, bo nawet jak już ktoś siedzi kilka stolików dalej, to i tak nie ma jak się poznać, i w ogóle to jest beznadziejne - a musicie wiedzieć, że kiedy Dż. ma doła, to naprawdę go ma. Dlatego nie zdziwiłąm się wcale, kiedy przyszłam do naszego stolika z czymś do picia, a tam siedziała już dwójka naszych kolegów :) Dż. akurat przed chwilą odczuła potrzebę rozpłakania się z tej beznadziei, a wtedy podeszli spytać, czy coś się stało. I tak już zostali!
Tom i William pochodzili z okolic Bristolu i gadało nam się wprost rewelacyjnie. Kiedy zeszło na temat podróży, jakoś tak wyszło o planach ogólnoświatowych, zwiedzaniu świata autostopem i tak dalej. I wtedy, pewnego maltańskiego, ciepłego wieczoru, w przyjemnym barze naprzeciwko hotelu Bugibba, nasza czwórka złożyła sobie obietnicę: w 2014 ruszamy w świat! Potwierdzone to zostało toastem i wszyscy potraktowaliśmy sprawę bardzo serio. Spędziliśmy ze sobą świetne chwile, ale niestety chłopcy wyjeżdżali następnego dnia. Z tego wszystkiego zostały nam filmiki, jak uczymy ich polskiego. "Jesteś piękną dziewczyną" zostało przekształcone w "Jesteś piękną jestegom", ale i tak byli przesłodcy :D

 Innego wieczoru na Malcie poszłyśmy na miniryneczek Bugibby, aby zobaczyć miasto i plażę nocą. Inna sprawa, że dostałyśmy kompletnego świra na punkcie samochodzików w pobliskim wesołym miasteczku i razem wydałyśmy na nie niebotyczną sumę 100 euro. Ale ciii!
W każdym razie pewnego wieczoru na bugibbskim ryneczku spotkałyśmy jednego z wielu ulicznych performerów. Zapraszał wszystkich na fireshow i pokazy z nożami, więc cóż nam szkodziło - zostałyśmy pooglądać. I to było coś cudownego - w tym, jak Chicken Joe przemawiał do ludzi, odnalazłam niesamowity pierwiastek tego, co czujesz w każdym szalonym podróżniku, jakiego spotykasz na swej drodze. Samo show nie było takie niezwykłe - podobne rzeczy zobaczysz u innych ludzi zajmujących się tego typu sprawami - ale sama osobowość Chicken Joe przyciągnęła mnie tak mocno, że powiedziałam do Dż.: "Ja go MUSZĘ poznać".
I tak poznałyśmy Chickena. Wtedy przekonałam się, że prawdziwa przyjaźń to także swoboda, którą dajesz drugiej osobie: Dż. nie czuła tego, co w Chickenie odnalazłam ja, ale chętnie była przy poznawaniu. Kiedy jednak Chicken potem zaprosił nas na drinka razem z innymi ludźmi poznanymi na Malcie, Dż. powiedziała, że ja muszę iść, a ona wróci sobie spokojnie do hotelu. Miałam puszczać jej co pół godziny sygnałki, aby dać znać, że nikt mnie nie porwał i nie leżę właśnie gdzieś w maltańskich palmach rozcięta na kawałki. Plan wydawał się całkiem rozsądny - więc poszłam.
Długo rozmawiałam z Chickenem o tym, jak wygląda jego życie. Mieszka w Wiedniu, urodził się bodajże w Serbii i podróżuje po świecie zarabiając na ulicznych performencach. To było dla mnie coś niezwykłego, coś, co chciałam w życiu robić - podróżować, zarabiać na siebie i być tak wolnym, jak połowa ludzi na świecie nigdy nie była. Jeden z moich ulubionych cytatów na ten temat pochodzi z książki Justina Sompera "Wampiraci. Demony oceanu" i brzmi następująco:
Może i pracuję ciężej, by napełnić brzuch, ale jestem człowiekiem tak wolnym, jak oni nigdy nie będą. I kiedy ten miecz mnie przebije, będę na to gotów. Bo więcej przeżyłem w ciągu dwudziestu dwóch lat niż większość ludzi przez całe życie.
I dla mnie wtedy, na Malcie, Chicken Joe był uosobieniem tego cytatu w stu procentach.
Spacerowaliśmy właśnie grupą po wybrzeżu idąc na kolejny pokaz fireshow nad plażą, kiedy zapytałam Chickena o rodzinę.
- I co, nie chciałeś mieć nigdy żony, dzieci, rodziny? Bo w twoim trybie życia to raczej nie jest możliwe.
- Oczywiście, że myślałem nad tym. Ale stwierdziłem, że ani nie jestem na to gotów, ani nie jest to coś, co dla mnie ma większą wartość niż to, co robię.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mogłabym tak jak Chicken trwać przez całe życie. Ale na pewno coś kuszącego w takiej młodzieńczej podróży jest i mam zamiar to zrealizować.
Jeszcze jedną sprawę poruszyliśmy tamtego wieczoru: Chicken miał na sobie kilt. Czarny, z charakterem. Kiedy podczas swojego performence'u potrzebował zawiązać oczy jednemu z ochotników leżących na ziemi, przed publicznością ściągnął majtki (wszystko pod kiltem) i przeszedł z rozchylonymi nogami (cały czas w kilcie) nad ochotnikiem, który oczywiście nic nie widział. Pytaniem "Do you see something interesting?" Chicken doprowadzał ludzi do salw śmiechu, a biedny wolontariusz nie miał pojęcia, o co chodzi.
Ten kilt był wspaniały i zapytałam o niego Chickena. Okazało się, że przywiózł go ze Szkocji właśnie.
- And... well... do you think you really need it? I mean, you have so many amazing clothes for sure, and I don't have kilts in Poland, so you know... :D
- No, Sonia, I can't give it to you.
- Oh, please - don't say that a man like you can't do something - of course you can, you just don't want to! And I understand it, but don't tell me you can't.
- No, honey, I really can't do it.
- Wait, what do you mean?
- I don't know if you wanna know what I mean.
- Of course I do!
I wtedy Chicken pokazał mi, dlaczego nie może mi dać tu i teraz swojego kiltu. Kiedy go na momencik podniósł, okazało się, że naprawdę nie może mi go podarować z prostych przyczyn - po prostu dalej nie ubrał bielizny od momentu swojego występu :D
- Wait... So this is just something that I call lifestyle - odpowiedziałam i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.



Ostatniego dnia naszego pobytu byłyśmy z Dż. na plaży, by pożegnać się z morzem, z Bugibbą i całym tygodniem wspomnień. Usiadłyśmy sobie na minimolo mocząc stopy w morskiej wodzie, wiatr rozwiewał nam włosy i pamiętam, że to była jedna z tych pięknych chwil, kiedy ładujesz swoje akumulatory w stu procentach i ogarnia Cię przeczucie, że wszystko, ale to wszystko będzie dobrze. Dasz sobie radę ze wszystkim - bo po prostu nic, ale to nic nie jest w stanie Cię zatrzymać.
Dla takich chwil warto podróżować. Warto dla nich doceniać tu i teraz - z ludźmi, z którymi teraz się jest. Bo nawet jeśli poza kontaktem fejsbukowym z Tomem i Williamem niewiele zostało, a drogi moje i Dż. się rozeszły, to pozostały nam naładowane akumulatory i wspomnienia.
I już samo to warto było przeżyć.



 

Zdjęcia: archiwum własne i rodziny Dż.

3 komentarze:

  1. Rozdziewiczam Twojego bloga, Skarbie!

    Przeczytałam wszystko i muszę powiedzieć, że całkiem tu... Inspirująco :)

    OdpowiedzUsuń
  2. kurwa, popłakałem sie;c

    OdpowiedzUsuń
  3. bo pod kiltem nie nosi się bielizny! nigdy!

    OdpowiedzUsuń