sobota, 29 września 2012

Ganesh Chaturthi




Moi mili!
Znowu jestem do tyłu o dokładnie tydzień, więc lepiej zacznę od razu :D

Piątkowe lekcje przeminęły tak, jak przemijają piątkowe lekcje wszędzie indziej na świecie: nie myśli się o niczym innym jak o tym, że nadchodzi radosny weekend. Gdy doszła do tego jeszcze wieść, iż conversational hindi jest odwołany z powodu 15/50, nie było innej opcji niż rozpoczęcie śpiewania "Friday" :D
Motywem piątkowych obchodów 15/50 był Peace Day, rozpoczęte wykładem w MPH i kontynuowane dyskusjami na temat konfliktów w różnych miejscach na świecie. W 10 salach w AQ odbyło się w tym samym czasie 10 wykładów prowadzonych przez uczniów i nauczycieli z danych krajów na temat konfliktów i nie tylko - m.in. sytuacja polityczna i stostunki Chin, Japonii i Korei, sytuacja plemion w Kanadzie, polityczne problemy Portugalii w drugiej połowie ubiegłego wieku, Izrael i Palestyna i tak dalej. Ja udałam się na wykład na temat wojen narkotykowych w Ameryce Łacińskiej.
Prowadzony przez Oscara (uczy biologii), Ivana (Meksyk), Harma (Gwatemala) i Jairo (Kolumbia), zaskoczył mnie niesamowicie. Wszyscy wiemy z filmów i tak dalej, że narkotyki w Ameryce Łacińskiej to rzecz na porządku dziennym, ale nigdy nie sądziłam, że aż tak odbija się to na życiu obywateli.
W 2006 roku wybrano w Meksyku nowe władze, które zdecydowały się rozpocząć wojnę z dilerami narkotykowymi. Sytuacja gigantów narkotykowych (tzw. kasteli, rodzin) pod względem podziału terytorium wygląda mniej więcej tak:
Jak powiedział nam Ivan, przed 2006 wszyscy wiedzieli o istnieniu kasteli i całym przemyśle, ale dopóki nie było oficjalnej wojny, każdy robił swoje i nie miało to wielkiego wpływu na społeczeństwo. A przynajmniej nie takiego, jak ma to miejsce teraz.

I trochę statystyki:
Oficjalna liczba ofiar wojny narkotykowej:
62 w 2006
2,837 w 2007

6,844 w 2008

9,635 w 2009

15,273 w 2010

16,466 w 2011
Póki co liczbę ofiar szacuje się na jakieś 55 tysięcy, jednak realiści twierdzą, że prawdziwy wynik może być nawet dwukrotnie wyższy.

Czym się objawiają wojny narkotykowe w krajach Ameryki Łacińskiej? Mamy tu trochę przeciwieństw, bo wszyscy nasi wykładowcy zgodnie stwierdzili, że nie należy się bać podróży do Meksyku ze względu na narkotykowe potyczki. Jednakże Ivanowi zdarzyło się widzieć zwłoki na ulicy w wyniku walk - o tym, jak wieszanie ludzi na mostach z przywiązaną w worku, odrąbaną głową lub też odcinanie dłoni złapanym żołnierzom nie jest już czymś tak nowym w Meksyku, opowiada ten film.
Wszyscy wiemy, że oszustów telefonicznych jest mnóstwo. W Polsce dzwonią do nas z konkursów typu "wygrałeś miliony", w Indiach dzwonią na mój indyjski numer po to, by puścić mi bollywoodzką muzykę (i pewnie naciągnąć mnie na coś, ale nie wiem, JESZCZE nie umiem hindi na tyle, by się zorientować :D), a w Meksyku... W Meksyku członkowie rodzin narkotykowych dzwonią do losowych ludzi, by powiedzieć im, że "mamy twojego syna, więc zapłać tyle i tyle tutaj i tutaj". Ivan opowiedział nam, jak kiedyś do jego ojca zadzwoniono właśnie w tej sprawie - i jak jego ojciec, przerażony, wkopał się sam, pytając "Macie Ivana?!". Jak się można spodziewać, głos w słuchawce odrzekł "Tak, mamy Ivana!". Ivan w tym czasie spokojnie wracał sobie taksówką z innej części miasta do domu, gdy jego ojciec prawdopodobnie przeżywał stan przedzawałowy.
Co w tym czasie robi policja? Cóż. Jeśli meksykańską armię przeznaczoną do walki z bossami narkotykowymi szacuje się na około 50 000, a policji federalnej jest 35 000, daje nam to 85 000 ludzi. Narkotykowe kartele są podejrzewane o posiadanie 'armii' około 100 000 ludzi, plus milionów, milionów dolarów na najnowocześniejsze bronie, metody przemytnicze i tak dalej. Kraje latynoamerykańskie jako narkotykowa potęga produkują narkotyki dla całego świata - nie powinno więc być dziwne do zrozumienia, że najbogatsze rodziny stać na własne statki podwodne, którymi transportują dragi do Australii.
Dziwić również nie powinien fakt, że gdy złapano jednego z największych bossów narkotykowych, w trakcie negocjacji z rządem próbował wykupić siebie, oferując Meksykowi równowartość pieniężną całego kraju (ciśnie mi się na usta komentarz "bo mnie, kur*a, stać"). Meksyk jednak się nie poddał i skazał delikwenta na karę śmierci. Nie zmienia to jednak faktu, że to był jeden z WIELU tak bogatych bossów narkotykowych. Nie wpływa też to w sposób znaczący na panującą w rządzie i w policji korupcję - jeśli statystyczny policjant zarabia miesięcznie około 500 dolarów, łatwo jest wykupić milczenie. A nawet jeśli są trudniejsze przypadki, widok powieszonych ludzi na moście z odrąbanymi głowami w worku powinen przekonać najbardziej asertywne postaci.
Słowem - ten, kto myślał, że w XXI wieku żyjemy w cywilizowanym świecie, gdzie wszyscy osiągnęli już mniejszy lub większy, ale jednak pokój, był w błędzie i jak najszybciej powinien pozbyć się tych smutnych złudzeń.

Po części dyskusyjnej w AQ przenieśliśmy się do MPH na skype z UWC Mostar w Bośni. Do kolacji było jeszcze sporo przerwy, więc ruszyłam w stronę wad w celach integracyjnych, podśpiewując sobie tradycyjnie "Friday" pod nosem i wymieniając uśmiechy ze wszystkimi, których mijałam. Natrafiłam na grupę osób, z którymi zaczęłam rozmawiać, gdy nagle Pema (Tybet) zapytał mnie, czy mam chwilę. Pewnie, że mam! Zwłaszcza, że jak tylko poznałam Pemę na początku roku, powiedziałam mu, że musimy pogadać wkrótce o Tybecie - bo wstyd się przyznać, ale temat znam tylko powierzchownie. Ruszyliśmy więc do treehouse i zostaliśmy tam na najbliższe półtorej godziny.
Pema opowiedział mi o Tybecie, choć przed przyjazdem do UWC mieszkał w Indiach. Pamiętam, jak niedawno z nim rozmawiałam i zwierzył mi się, że nie jest przyzwyczajony do tego, jak na kampusie wszyscy się co chwilę przytulają: Tybetańczycy nie traktują dotyku tak luźno. Teraz siedzieliśmy na poręczy treehouse z pięknym widokiem, wiatr dmuchał nam we włosy, a ja słuchałam.
- Bo wiesz, Sonia, ja trochę nie rozumiem tego, jak niektórzy ludzie tutaj grają kogoś, kim nie są. Nie rozumiem, dlaczego starają się pokazać wszystkim, że są najlepsi. Tam, skąd pochodzę, ludzie są skromni. Wszyscy. I jeśli ktoś jest w czymś dobry, nie mówi o tym.
- Nawet geniusze?
- Nawet geniusze. Jeśli jesteś w czymś dobry, nie musisz mówić o sobie. Inni będą mówić o tobie dobrze. Dlatego jestem przyzwyczajony do siedzenia cicho, jeśli sytuacja nie wymaga odezwania się.
- I tu widać ten kontrast z amerykańską, a nawet z europejską kulturą, prawda? Wydaje mi się, że w mojej części świata jesteśmy zbyt przytłoczeni codziennymi sprawami i sobą, by spojrzeć na innych i docenić ich talenty. A Zachód? Na Zachodzie jeśli nie mówisz o sobie, że jesteś najlepszy, to najlepszy nie jesteś. I kiedy 100 osób krzyczy "I'm the best!" i chce pojechać do MUWCI, osoba, która stoi za nimi i nic nie mówi, nie pojedzie nigdzie. I wiesz, Pema, cholernie jest to smutne. Sama jestem osobą, która krzyczy - i smutna prawda jest taka, że tylko temu zawdzięczam to, że tu jestem. Że umiem wykorzystać swój potencjał w odpowiednich miejscach, że umiem się docenić i zareklamować. I wiesz, sama mam przyjaciół, którzy stoją z tyłu promującego się tłumu - mam przyjaciół studentów, którzy wiodą sobie życie o wiele spokojniejsze od mojego. I smutne fakty są dwa: jeden, że oni do MUWCI nie pojechali, a drugi, że jeśli potrzeba mi przyjaciela, to wiem, że to właśnie oni zawsze tam dla mnie będą - a nie inni 'krzykacze'.
- To samo czuję względem niektórych osób tutaj, w MUWCI. Wiele rzeczy jest tu dla mnie ciężkich do przyzwyczajenia się - zwracanie się do nauczyciela po imieniu uważam za ogromny brak respektu. To samo postawa innych osób - niektóre osoby tutaj postrzegam za nieukazujące szacunku temu miejscu i po prostu nie wiem.
- Chodzi ci o tych, którzy jeżdżą do Paud tylko po to, by się nachlać i wylądować w objęciach z kim popadnie?
- Taa. Ale wiesz, powiedziałem o tym mojemu tacie i powiedział mi, że nie po to tu jestem, by się tym przejmować. Powiedział mi, że kwiat lotosu rośnie w błocie, a sam nie jest zabłocony. Przyjechałem tu po to, by dać z siebie wszystko względem edukacji, bo MUWCI jest dla mnie niesamowitą szansą. I chcę uzyskać tu wykształcenie na tyle dobre, by potem móc zarabiać wystarczająco dużo pieniędzy, by ufundować stypendium dla kolejnych Tybetańczyków. Bo mój naród potrzebuje wykształconych ludzi. [nawiązanie do naszej wcześniejszej rozmowy o Dalajlamie i o tym, jak ludzie winni go traktować by żył jak najdłużej].

Rozmowa z Pemą zadziałała na mnie bardzo inspirująco, natchnęła do myślenia i czułam się usatysfakcjonowana, że w końcu udało nam się odbyć dłuższą i głębszą konwersację, wykraczającą poza "hej co słychać jak życie jakie masz przedmioty". Szczerze przyznam, że w tygodniu, o którym mowa, naprawdę brakowało mi głębszych relacji z ludźmi i odczuwałam swego rodzaju kryzys. Podczas niedawnej rozmowy z Mamą na gg zapytała mnie, wykraczając poza zwykłe 'co tam', czy mam poczucie, że UWC jest tym spełnieniem wszelkich moich marzeń od 12. roku życia, czy sądzę, że jest to moje miejsce na ziemi. Rozmowa z Pemą i dalsze przemyślania utwierdzały mnie w przekonaniu, że tak nie do końca jest.

Kolacja upłynęła w towarzystwie Bianki, Angeli i Himaanschu - kiedy śpiewaliśmy wszyscy w cafeterii "Friday", robiąc pociąg przez cafeterię i zachęcając innych do śpiewania (:D), zobaczyłam Sheilę, moją nauczycielkę World Religions, ze swoim dzieckiem na rękach, wybijającą nam melodię sztućcami na bufecie i uśmiechającą się do nas promiennie. To jeden z takich momentów, kiedy sobie myślisz "Cholera, otaczają mnie naprawdę fajne osoby". I teoria lotosu wg ojca Pemy może faktycznie nie jest taka zła? Myślałam nad tym dużo.

Po kolacji sprawdziłam szybko maila - znalazła się na nim wiadomość od Pelhama odnośnie naszego project week w Waranasi pod koniec października. Dobrze by było zacząć go planować, więc zaprasza nas do siebie na kolację w przyszłym tygodniu.

Wieczorem jakoś tak się złożyło, że zawędrowałam do wady 1, gdzie spędziłam trochę czasu z JuneSoo (Korea) i Wajahą (Indie, Ladakh) - puszczali w pokoju wspólnym Scorpionsów i tak się jakoś zaczęło :D Słuchając godnej muzyki rozmawialiśmy o wszystkim - modnym tematem jest exeat weekend, który wszyscy powoli zaczynają planować. Po rozmowie z chłopakami ruszyłam na chwilę do Gym - chciałam tam pójść od dłuższego czasu, a teraz nie miałam wiele do roboty. Dałam sobie wycisk i stwierdziłam, że będę częściej tam zaglądać. Z powodu tego wycisku nie miałam niestety sił na intensywne uczestnictwo w odbywającym się w Social Centre Multicultural Dance Party - większość piątkowej imprezy przeleżałam na materacu obok Social Centre z Lauren (RPA), Pauline, Eden (Iran) i Raulem (oczywiście Hiszpania). Zdecydowaliśmy się na uczestnictwo dopiero wtedy, gdy impreza z sali przeniosła się do niewypełnionego jeszcze wodą basenu - party hard!
Wykończona tygodniem po prostu leżałam i rozmawiałam z ludźmi - i myślałam, że to najlepsza droga integracji.
Razem doszliśmy do smutnych wniosków, a może po prostu był to Kryzys Piątkowej Nocy: MUWCI jest czymś innym, niż się spodziewaliśmy. Nie umiemy się jeszcze zintegrować i ogólnie mamy doła. Moim przemyślaniom sprzyjało to wybitnie.

"Jak patrzę na to, co się dzieje z określoną grupą imprezowiczów tutaj, myślę nad tym wszystkim. I wiesz, na tym obozie, na CRSie, miałam poczucie, że należę do niesamowitej społeczności. Nie musisz wszystkich kochać, bo wszystkich po prostu się nie da - ale wszyscy się szanują, wyznają podobne wartości względem pewnych rzeczy i czerpią ze swojego camp experience. I to samo myślałam, że jest z UWC - że kandydat tutaj musi spełniać zarówno kryterium intelektualne i społeczne, jak i kryterium wyznawanych wartości. Mam jednak wrażenie, że część z ludzi tutaj spełnia tylko jedno z nich i przez to czuję się tak, jak czuję. Na przykład sądzę, że funkcja wypadów do Paud powinna być przede wszystkim integracyjna - atmosfera jak w polskim pubie, gdzie przy piwie ludzie po prostu się poznają i jest naprawdę spoko. A tu Paud jest głównie miejscem dawania upustu swojemu syndromowi psa spuszczonego z łańcucha i pozbawionego kontroli rodziców - oczywiście dotyczy to tylko części osób, ale generalnie nie służy to niczemu poza najebaniu się i budowaniu 'imprezowych związków'. I ja nie chcę tu mówić "to jest złe i szatan, nie róbcie tego". Chcę powiedzieć, że jeśli już musi, to to powinno mieć miejsce na równi z normalną integracją i poznawaniem się ludzi. Tymczasem kończy się to tak, że mamy tu absolutną wolność względem wzajemnych relacji - i owszem, znam już ich imiona. Ale cholernie ciężko jest poznać ludzi bliżej, jeśli się ich nie poznało wcześniej - integracja tutaj w moim odczuciu jest bardzo pobieżna. W efekcie znasz imiona, nie wiesz o ludziach nic więcej (oprócz ewentualnych ploteczek z Paud) i nawet nie masz wrażenia, że ich ta społeczność obchodzi więcej niż jak gdyby byli w zwykłej szkole. Zresztą, ja tu się czuję jak w zwykłej szkole, bo z częścią MUWCI społeczności nie mam wspólnego nic więcej, niż miejsce edukacji właśnie. I to jest smutne, bo w moich oczekiwaniach to nie była NORMALNA szkoła. Dlatego teraz przeżywam lekki zawód."
Lauren, Eden, Raul i Pauline się tylko zgadzali. Doszliśmy do wniosku, że potrzeba nam jakiegoś integracyjnego eventu z prawdziwego zdarzenia.
Leżeliśmy więc sobie wszyscy na materacu na świeżym powietrzu i automatycznie zrobiło nam się lepiej - bo nie byłam jedyną osobą, która tak to odbiera i przeżywa. I patrzyliśmy na siebie i wtedy Lauren czymś mnie zaszokowała: powiedziała mi, że jestem taka piękna. Generalnie nie mam problemów z kompleksami, ale to cholernie przypomniało mi CRS - bo w Polsce nikt nigdy nie umiał powiedzieć czegoś takiego bez powodu. Tak otwarcie, prosto z siebie.

Wieczorna rozmowa z Mamą trochę mnie podniosła na duchu - jesteśmy tu tylko miesiąc, niektórzy muszą się wyszaleć i popełnić parę błędów, żeby się ogarnąć. Może to też wynika z tęsknoty za domem, potrzeby wpasowania się i tak dalej... Z czegokolwiek to wynika, dno doła i kryzysu zostało osiągnięte. Teraz należało się tylko spróbować od niego odbić.

Sobota rozpoczęła się dosyć dziwnie: obudziłam się o 12:10 jako pierwsza z 4 lokatorek 2 10 L :D Aishwarya poprzedniego wieczoru imprezowała w Paud i na kampusie i jeden rzut oka na łóżko wystarczył mi, by stwierdzić, że przed 14 nie wstanie :D Minjoo siedziała do późna w pokoju obok i też wyglądała na średnio żywą, a Pauline, zapytana o wspólne pójście na lunch odpowiedziała spod poduszki, że w sumie to nie jest głodna. Dobrze czasem wiedzieć, że nie jestem jedynym śpiochem w drużynie :D
Udałam się na lunch bez nikogo z mojego pokoju i na miejscu cieszyłam się sokiem arbuzowym. To jeden z moich ulubionych smaków na kampusie - świeży sok arbuzowy i kawałki papai do pogryzienia. Co do bananów, dziwne to trochę, ale smakowo nie odczuwam różnicy pomiędzy tymi kupowanymi w Polsce a turboświeżymi i naturalnymi tutaj.
Dzień wcześniej wraz z Mary i Amelią zadecydowałyśmy, że w sobotę zrobimy coś ambitnego - albo wyjdziemy za kampus nad rzekę, albo na Internet Hill, w każdym razie - zrobimy cokolwiek i nie zmarnujemy całego dnia :D Po lunchu więc ruszyłam do pokoju Amelii, gdzie spotkałam jeszcze Davida. W czwórkę zagotowaliśmy Maggi, ale szybko spasowałam - po 8 miesiącach życia w internacie naprawdę mam dość zupek chińskich (indyjskich? :D) na długi czas ;) Podczas konsumowania makaronu podjęliśmy decyzję: podbijamy Internet Hill, czyli górę obok kampusu! Nazwa wzięła się z tego, że znajduje się tam wieża satelitarna - doszły mnie jednak słuchy, że na samym Internet Hill internetu nie ma :D Gdy MUWCI zaczynało swoją przygodę z internetowym światem, było to jedyne miejsce, gdzie można było złapać internet w laptopie. Dziś już jednak trochę się pozmieniało.
Ruszyliśmy więc w czwórkę na sam szczyt, rozmawiając o wszystkim i o niczym - Amelia wzięła aparat i ciesząc się tym, że jesteśmy razem, robiliśmy mnóstwo zdjęć. A kiedy już weszliśmy na sam szczyt, widok był naprawdę niesamowity. Doszliśmy do wniosku, że zdecydowanie powinniśmy przychodzić tam częściej.

Gang Dumnych Twarzy

Mary, ja, Amelia i David :)

droga powrotna - idealnie w stronę kampusu, a pierwsza góra w tle to Mount Wilkinson, znana Wam z hiking trip :)
David na szczycie 

Gdy nadszedł czas, żeby się zbierać (o 16 mieliśmy prezentację o bioróżnorodności na terenie kampusu w ramach 15/50), ruszyłam na chwilkę do pokoju, żeby sprawdzić, jak się ma sytuacja. Kiedy tylko zobaczyłam Aishwaryę, wiedziałam, że kac morderca istnieje i w Indiach :D
Prezentacja zapowiadała się całkiem nudno, ale okazała się megainteresująca - dowiedziałam się na przykład, że z 6 najbardziej jadowitych węży w Indiach 5 stwierdzono w ostatnich latach na terenie kampusu :D I o, takie przyjemne cosie też tu podobno mamy.

Na dalszą część 15/50 w tym dniu (dyskusje na temat bioróżnorodności) już niestety nie starczyło mi pasji. Zamiast tego usiadłam w ogródku jednego z domków w mojej Wadzie z Charlotte (USA, Maine), Danielem (Szwajcaria) i Daniyalem (Bangladesz) i po prostu się integrowaliśmy. Okazało się, że im także przeszkadza problem Paud (część z nich popełniła trochę błędów w tych pierwszych tygodniach, których teraz żałuje - a więc Mama miała rację). Z tych tematów przeszliśmy do lżejszych: o domu. Ja opowiadałam o radosnych podbojach mojego kota weterana, Charlotte podzieliła się z nami wybitnie amerykańską historią, kiedy jej kot podrzucił do domu na wycieraczkę martwą wiewiórkę. Tata Ch. bał się jej dotknąć, więc spróbował wziąć ją odkurzaczem - myślał, że tylko się 'zassa' i wtedy ją gdzieś wyrzuci. Wiewiórka się jednak wessała i tata Ch., żeby nie wyjść na tchórza, schował odkurzacz i udawał, że nic się nie stało.
Mama Ch., nieświadoma niczego, próbowała odkurzyć w domu i tu nagle nie działa, coś zatkane. A że był to odkurzacz typu amerykańskiego, nie mogła tego przeczyścić sama - i tak wysłała odkurzacz z martwą wiewiórką w środku do serwisu <3 Słowem, świetnie nam się rozmawiało :D Kiedy teraz na to patrzę, wydaje mi się, że problem Paud paradoksalnie zaczął integrować.

Po kolacji zaplanowany na wieczór Wada Concert miał się odbyć w mojej wadzie. Być może i jest to najspokojniejsza z wad, ale ma swoje plusy: kiedy chcę iść się integrować, idę do innej wady. Kiedy chcę spać, zostaję u siebie. I kiedy jest Wada Concert, to odbywa się u nas ze względu na najbardziej przystępne warunki.
Wada koncert obfity był w występy naprawdę niezłe. W przeciwieństwie do wszelkich występów w MPH ten miał atmosferę bardziej kameralną - gitary, klimacik ogniska, a potem nawet i improwizowane występy (nawet i Never Go To Med Centre :D). Miały miejsce na tym koncercie dwa bardzo ważne dla mnie występy. Kiedy usłyszałam "Wish you were here" to, mimo że Pink Floydzi jeszcze nie są dla mnie sferą muzycznego sacrum, nie mogłam przestać myśleć o tym, jak mi brakuje polskich przyjaciół. Kiedy usłyszałam "Lean on me", jedną z najważniejszych dla mnie piosenek i naczelną piosenkę CRSu, zmusiło mnie to wszystko do myślenia.
Występy z Wada Concert godne polecenia:
MUWCI boys have problems too (może warto najpierw zobaczyć oryginał tej kampusowej piosenki tutaj :D)
Ludo's sexy and he knows it (łał!)
Hotel California
Will's getting serious

Po Wada concert udałam się z Mary do coffee shopu - obie miałyśmy chyba ogólny kryzys i trzeba nam było czekolady (nie jem Oreo, ale czekoladę mogę! :D), więc zażegnałyśmy kryzys nad basenem. Odwiedziłyśmy też Lauren, by pogratulować jej występu (po raz pierwszy odważyła się zaśpiewać publicznie) i razem z Lauren i Marit (Finlandia) leżałam na kanapie, która po Wada Concert wciąż była wystawiona pod gołym niebem i rozmawiałyśmy o wszystkim - również o kryzysach (wiem wiem, ta notka jest monotematyczna :D). Z im większą ilością osób o tym rozmawiałam, tym lepiej się czułam.
Wada Concert afterparty trwało długo - do późnej nocy słyszałam dobiegający z dziedzińca wady dźwięk gitary i śpiewające grupki. W pokoju obok leciało także "I just had sex" oraz bollywoodzki hit kampusu "Sheila Ki Jawani". Jest to chyba jakiś rodzaj harmonii, a przynajmniej tak to dla mnie brzmiało :D

Niedziela rozpoczęła się pysznym brunchem: robiona na moich oczach dosa, makaron, mięso, lasagne, płatki, papaja... Mrrrr!

Plan na niedzielę: celebrowanie Ganesh Festival w fazie finałowej. Nie do końca wiedzieliśmy jeszcze, z czym to się je, ale drugoroczni kazali nam ubrać ciuchy do ubrudzenia i nałożyć na włosy olejek kokosowy. Zwłaszcza na moje, bo mogą mi się zafarbować na różowo :D

O 14:00 zebraliśmy się przy namiocie pracowników kampusu (sprzątacze, administracja, budowniczy wady 5), koło którego na wielkim traktorze ustawione były głośniki i miejsce na figurę Ganesha.

Oczekiwanie - ph. Azyan Hamyd
Gdy już wszyscy zostali przyozdobieni na czołach, figurę Ganesha przy wesołych, religijnych pieśniach wniesiono na traktor. W swojego rodzaju procesji mieliśmy zejść z traktorem za teren kampusu, aż do rzeki - i tam Ganesha zamoczyć. I wtedy z głośników poleciała muzyka, a pracownicy na traktorze otworzyli wielki wór pełen czerwonego i różowego proszku, który zaczęli rozdawać chętnym i nas posypywać. Na początku trochę nieśmiało zaczęliśmy obsypywać się wzajemnie proszkiem, potem jednak puściły wszelkie ograniczenia i rozpoczęła się wielka balanga :D
- Sonia, twoje włosy będą naprawdę różowe po tym wszystkim. Mnie trzymało się do świąt.
- Mnie osiem miesięcy.
- A ja jestem z Indii i mnie się nie trzyma :C


wystarczająco dobre, by było autorstwa Pramoda
Na początku trzymałam włosy związane i uplecione w kok, jednak potem stwierdziłam "Indie: pieprzyć to!" i je rozpuściłam, a przechodzący obok Wael wtarł w nie pełno różu :D Byle równomiernie! W końcu w przeszłości był i róż, i fiolet, i turkus na moich włosach. I ludzie w Europie płacą ciężkie pieniądze za farby, pianki i tonery do włosów, by uzyskać pożądany kolor. A od czego ja tu mam Indie? :D



ph: Alisha Fredriksson
Schodziliśmy drogą w stronę wyjścia z kampusu wolnym tempem, tańcząc, rozmawiając, śmiejąc się i rzucając proszkami. Głośna muzyka z głośników nie brzmiała zbytnio indyjsko, mimo tego, że kierowali nią pracownicy: "Waka-waka", "Wavin' flag" i nawet "Baby" Justina Biebera hucznie zaśpiewane przez wszystkich... Muszę przyznać, że Ganesh Chaturthi w wykonaniu MUWCI to absolutne szczęście samo w sobie :D

Koszulka, którą mam na sobie, swego czasu była biała... (ph. Alisha)
Kiedy doszliśmy do punktu z dostępem do wody z węża ogrodowego i zaczęliśmy się nią polewać, tańczyć, śpiewać i bawić się jeszcze świetniej, czułam w sobie to, o czym mówiła mi Divya z CRSu, gdy podzieliłam się z nią wieściami o Indiach: że tu poczuję, jak ludzie, niezależnie od statusu majątkowego, odnajdują szczęście w małych rzeczach. Taniec, słońce, śpiew, kolor i inni ludzie dookoła rozmawiający i integrujący się w 100% - taak. Raul podszedł do mnie, tradycyjnie przytulił i pocałował w policzek (ach, Hiszpanie ;)) i ujął to w najprostszych słowach: "dokładnie tego potrzebowałaś żeby poczuć się blisko ludzi, prawda?". Taak. Wtedy poczułam tę integrację, której brakowało mi przez cały tydzień.

Party traktor - od lewej Dagmar (Holandia), u góry Mikkel (Dania), Thulani (RPA), Doha (Maroko). ph. Alisha
ph: Azyan
Ludzie tańczyli razem, obejmowali się, przytulali, słowem - atmosfera niesamowita. Kiedy pod wpływem chwili przytuliłam się tak mocno, mocno do Tima i Jaime, poczułam, że chyba właśnie zrozumiałam, po co tak naprawdę mi w życiu potrzebny facet. Właśnie po to, by doświadczać takich chwil w życiu. Razem.

Jak na hinduskie święto przystało, było ono długie - około godziny 17:00 byliśmy ledwie w połowie drogi, gdyż traktor poruszał się okropnie, okropnie wolno. Przy bramie głównej kampusu stwierdziłyśmy z Mary, że wyciągnęłyśmy z Ganesha wszystko, co najlepsze na daną chwilę - i zanim dotrzemy nad rzekę, będziemy już padnięte, zmęczone i niezbyt rozrywkowe. Dlatego też zdecydowałyśmy się wrócić - na wypadek gdybyśmy przegapiły wiele, czeka nas przecież jeszcze Ganesh w przyszłym roku. Wróciłyśmy więc spacerkiem do kampusu, by spróbować ogarnąć i siebie, i ciuchy - po drodze rozmawiając o wszystkim i dobrze się czując w swoim towarzystwie.

Zgodnie z ostrzeżeniami, proszek pozostał na moich włosach :D Ale gdy tylko usłyszałam po wysuszeniu pierwsze "Wow, Sonia, you're so pretty!", stwierdziłam, że to jednak jest MUWCI. Gdybym była w Polsce z całą blond głową zafarbowaną na różowo, na pewno część osób odebrałaby mnie jako emo-cholera-wie-co nastolatkę, zapewne pustą i nie do końca normalną, bardzo pragnącą wyrazić siebie w 'patrz, jaka jestem artystyczna' sposób. Czułam się już tak kiedyś - z turkusowymi włosami na obozie programu DiAMENT (najgorsze wakacje w życiu), gdzie przeważały nastolatki w wieku 13-15 lat typu "wszystkie mamy ciemne jeansy, kolorowy t-shirt, bluzę, jesteśmy chude, mamy rozpuszczone włosy i grzywki na bok, które co chwila poprawiamy. Trzymamy się w stadzie i nieważne, że wyglądamy tak samo, a w ogóle to każda dziewczyna rozmawiająca z chłopakiem na pewno z nim kręci, a Twoje włosy wyglądają okropnie, ale ci tego nie powiem, tylko obgadam tak, żebyś słyszała". Czyli mniej więcej polska przeciętna społeczność gimnazjalna.
W MUWCI jednak czułam się z tym absolutnie swobodnie - raz, że wszyscy blondyni tutaj teraz tak wyglądają, dwa, że tu naprawdę panuje tolerancja na sprawy wyglądu. Plus przecież zawsze mogę je zafarbować.

Po prysznicu ruszyłyśmy z Mary na obżarstwo do coffee shopu - tutejsze fastfoody nie smakują, ale ważne, że są <3 Zawsze w takich chwilach wspominam moją ukochaną współlokatorkę z czasów bursianych, Magdę, i jej zaglądanie do lodówki z wymruczanym pod nosem "Co by tu sobie wpierdolić...". No bo ileż można jeść zdrowe warzywa i owoce z ryżem w kafeterii :C
Na kolacji (o 19:00) spotkałyśmy mnóstwo niewyprysznicowanych jeszcze osób, które dopiero co wróciły z obchodów święta - cudnie było patrzeć na purpurowe postacie, jednak 5 godzin tanecznej procesji po całym tygodniu aktywności zdecydowanie przekroczyłoby moje możliwości :D

Dzień zakończył się wyjściem razem z Mary, Pauline, Elżbietą (Czechy) i Himaanschu (Mauritius) do wady 1 do pokoju Priyanjali na herbaciano-papajowe party. Rano w kampusie odbył się targ warzyw i owoców z Gomukh Farm (tych samych, które produkują uczestniczący w tym Triveni), na którym Priyanjali nakupowała rozmaitych rzeczy i nie miała co z tym zrobić, dlatego zaprosiła nas do siebie :D Integracja przy herbatce i papai to idealne zajęcie na niedzielę. Jak się okazało, Priyanjali zachwycona była smakiem herbaty truskawkowej, którą przyniosła Elżbieta - P. jako obywatelka Indii stwierdziła, że u nich nie ma herbat smakowych. Wybór ponoć kończy się na zielonej, czarnej i jakichś tam dwóch innych. Było to dla mnie nie do uwierzenia - hej, przecież jestem w Indiach! Darjeeling i tak dalej... Jednak kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, to w sumie skąd herbata malinowa miałaby tu się znaleźć? Wiem, że w Punie byłam tylko w jednym sklepie, ale fakt faktem, nie widziałam tam herbat smakowych. Czy wynalazek herbaty czekoladowej czy też tych wszystkich, które widujemy w herbarciarniach, miałby rację bytu w Indiach? Kiedy opowiedziałam jej o tym, jak w Polsce w domu i w bursie dysponowałam kolekcją herbat smakowych (KARMEL! Miśku, pozdrawiam serdecznie :*), wymusiła na mnie obietnicę, że jej w styczniu przywiozę smakowe.
...Hindusce przywozić herbatę z Polski... no cóż :D
ph: Alisha
ph: Alisha

niedziela, 23 września 2012

Królowa Jordanii poleca


Bonus związany z poprzednią notką: okazało się, że słusznie obawiałam się "jogurtu" zakupionego w sklepie, gdzie nikt nie mówił po angielsku. Jak uświadomiła mnie Aishwarya, kupiłam najbardziej tłusty, indyjski słodycz z mango o konsystencji masła. Taki, którego smak nadaje się do kategorii "zastanawiam się czy mi to smakuje, ale bardziej ma smak bezsmaku - jest po prostu indyjskie".

A tak poza tym to straszne oszusty jesteście - liczba wyświetleń na blogu pokazuje mi, że wchodzi tu naprawdę sporo osób (sama sobie ich nie nabijam), a jak się nie upomnę o danie znaku życia, to nie dacie. Żądam znaków! Nawet z podpisem "Ja" :D Zniosę i to!

Niedziela, jak to niedziela, upłynęła dość leniwie. Na jodze oprócz ćwiczeń rozmawialiśmy o zabijaniu naszych organów dzień po dniu niewłaściwą postawą (jak się można domyśleć, "don't kill your organs" jako wzajemne namawianie się do utrzymywania właściwej postawy ciała przeszło już do codziennych żarcików sytuacyjnych) - po jodze z Eliasem i Raulem udaliśmy się do coffee shopu, żeby spalone kalorie dla równowagi we wszechświecie nadrobić frytkami. Tam trochę pogadaliśmy o tym, jak się tu czujemy. Zabawna rzecz z Raulem polega na tym, że najpierw on zwierza mi się ze swoich problemów, potem ja odpowiadam, że w sumie czuję się całkiem podobnie, a następnie on udziela mi życiowych rad, które są rozwiązaniem na problemy nas obojga. On jednak, z tym swoim hiszpańskim temperamentem, wydaje się tego nie zauważać :D Tak więc kiedy powiedział mi, że czuje się niezbyt pewnie na lekcjach, bo wszyscy wydają się tu być tacy zdolni, odpowiedziałam, że czuję się tak w tym tygodniu, kiedy mam dużo homework i kiedy robię homework, czuję się winna, że nie idę się integrować. A kiedy idę się integrować, czuję, że zawalam studying, a potem czuję się zmęczona tym wszystkim, więc idę spać i w efekcie nie robię nic i czuję się jeszcze gorzej.
Raul na to odpowiedział mi, że nie muszę być superwoman i wiadomo, że wszyscy tu jesteśmy nie bez powodu i że prędzej czy później damy sobie radę.
- Sonia, porzuć perfekcjonizm!
- Dobrze, Misiu, ale co z homework?
- Ja nie robię homework i jestem dużo szczęśliwszy!
...No tak. Hiszpanie :D

Raul zaraz po naszej rozmowie zaczął się witać z kimś z kampusu, z kim oczywiście nie widział się 100 lat (wziął sobie do serca moje słowa, ale po prostu jest sobą :)), więc ruszyliśmy z Eliasem w stronę wad. Pomyślałam o czekającym na mnie zadaniu dla Vinaya - zadał nam 9 zadań z matmy w ramach powtórki. Pomyślałam o dwóch saszetkach przepysznej, waniliowej latte z Nescafe, która mi jeszcze została po zakupach w Punie. Popatrzyłam na Eliasa i stwierdziłam, że taki Elias na pewno umie matmę na tyle, żeby mi pomóc. I że na pewno lubi waniliowe latte.
Tym sposobem okazało się, że matma może być niesamowitą rozrywką towarzyską: 2 10 L pracowało nad obliczaniem prawdopodobieństwa wyciągnięcia czerwonej kulki z worka w trzyosobowym dream-teamie polsko-finlandzko-belgijskim. Jak się okazało, Pauline jest w tym naprawdę dobra - atmosfera była cudowna, wszyscy głowiliśmy się wspólnie nad zadaniami i naprawdę dużo z tego wyciągnęłam. I nie czułam się ani trochę głupia - co często zdarzało mi się podczas wszelakich korków z matmy/chemii w Polsce :) Tu naprawdę ludzie umieją się uczyć nawzajem w sposób wybitnie UWCowy.
Po matmie udaliśmy się na kolację, a po kolacji do MPH - tam odbywał się charytatywny Fashion Show. Specjalne Triveni, nazywane Community Fund, organizuje akcje żeby zbierać kasę na kolejne stypendia dla MUWCI. Tak więc głosowaliśmy banknotami rupii na najśmieszniejsze i najlepsze pokazy - filmików niestety nie posiadam, bo stwierdziłam, że skoro kto inny z Film Clubu ma to za zadanie, na pewno jakoś dotrę do źródeł. Jeszcze nie dotarłam :D Wspaniałe jest jednak to, że zarówno uczniowie, jak i pracownicy kampusu się w to zaangażowali - Mr Gupta, znany nam z mojej przygody "zgubiłam aparat", wystąpił w stylizacji meksykańskiego bad-assa z brylantyną we włosach i wykałaczką w ustach. Jedyne, co musiał zrobić, to po prostu wyjść na wybieg i być cool, żeby zdobyć miliony głosów :D
Jak się potem okazało, Fashion Show zebrało ponad 14 000 rupii (840 zł). Jak na taką pierdołę, to niesamowity wynik, biorąc pod uwagę ilość śmiechu i zabawy.

Reszta wieczoru upłynęła nam z Mary i Pauline na zażeraniu Oreo. Znowu czułam się sfrustrowana moim planem lekcji i razem z Mary przeszłyśmy przez niego jeszcze raz, biorąc pod uwagę wszelkie możliwości: owszem, dałabym radę wziąć hindi bez zmieniania matmy z 1 roku na 2, ale musiałabym zmienić nauczyciela L&L. Jako że L&L jest moim ulubionym przedmiotem, nie zamieniłabym Henninga za żadne skarby! Dlatego też odkryłam nową możliwość w planie lekcji: jeśli zmienię bloki z historii (ale nie nauczyciela), mogę chodzić na World Religions. Stwierdziłam, że spróbuję.

Poniedziałek przyniósł pierwszą lekcję WR właśnie - Sheila, nauczycielka WR, jest osobą bardzo egzotyczną. Pamiętam, jak na targach przedmiotów na początku roku skupiła uwagę słuchaczy bardzo interesującym wykładem, ale również swoim wyglądem: jest na oko 45-letnią Hinduską, zawsze w dobranym kolorystycznie hinduskim stroju, jednym zębem, bindi, często splątanymi w strąki włosami i charakterystycznym, aż zrozumiałym (!) hinduskim akcentem. Słyszałam jednak z kilku źródeł, że jest naprawdę dobrą nauczycielką swojego przedmiotu. I, jak się okazało, było egzotycznie, acz naprawdę rozwijająco. Zaczynamy omawiać hinduizm.
W przerwie między lekcjami ruszyłam do biblioteki i pożyczyłam ogromny, 700-stronicowy przewodnik Lonely Planet po Indiach. Czas zacząć planować exeat!
Historia przyniosła nam zakończenie działu i dyskusję o Indian Cultural Night, a long block na poniedziałek to cykl This Is India, czyli obowiązkowe zajęcia o wszystkim, co dotyczyć może Indii. Na początku mieliśmy garść informacji na temat każdego ze stanów - niestety, ktoś niezbyt mądrze rozrysował mapę Indii na podłodze - kiedy 150 osób siedzi na krzesłach w rzędach, widoczność jest dość ograniczona. Moja widoczność bez okularów jest prawdziwie znikoma :D Ogólnie całość nie należała do wykładów najlepszej jakości względem wzbudzania zainteresowania.
Po prezentacjach nadszedł czas na dyskusje w grupach - o czym chcemy, żeby TII prawiło? Co i jak naszym zdaniem powinno być prezentowane?

Gdy skończył się long block i L&L, szczęśliwie skończyłam lekcje 2 bloki wcześniej niż reszta. Ze względu na mający się odbyć House Dinner, zabrałam się do robienia trufli Oreo. W międzyczasie wyszło słońce i pracowało mi się świetnie w oświetlonym promieniami pokoju wspólnym, lepiąc trufle. Obiecałam Harshowi swego czasu, że zasmakuje Najlepszego Deseru Uniwersum, więc duży talerz zaplanowałam na House Dinner, mały na podrzucenie mu do pokoju. Pauline przyszła z lekcji akurat na wylizanie miski i przyznanie, że Najlepszy Deser Uniwersum naprawdę jest najlepszy :D
Kiedy wędrowałam do wady 1, gdzie mieszka Harsh, z truflami zapakowanymi w papier, stwierdziłam, że chciałabym kiedyś wrócić padnięta po lekcjach do swojej wady i zobaczyć talerzyk trufli Oreo ułożonych w uśmiech :D Ale jako że wierzę, iż wszystko, co wnosimy w życie innych, kiedyś i w naszym życiu zagości, jeszcze sporo przede mną :)
Okazało się, że House Dinner jest przełożony na bliżej nieokreślony termin (wszyscy oprócz mnie padali na pyszczek,ale nie miałam pretensji zupełnie), więc trufle zostały spożyte bez specjalnej okazji - po tym, jak smakowały, przekonałam się, że jeszcze nieraz będę musiała je zrobić :D

Jak w każdy poniedziałek, tak i w ten o 17:00 odbyło się College Meeting - tym razem bez Pelhama, bo wyjechał gdzieś w delegacji. Z powodu ślicznej pogody zebraliśmy się nie w MPH, a na schodach przed - kiedy tak szłam boso po ciepłej, rozgrzanej kamiennej ścieżce, i czułam zachodzące słońce na skórze, czułam się tak, jakby jedyne, czego jeszcze mi brakowało do szczęścia, to ktoś do drapania po pleckach :D Nic, tylko mruczeć.
Usiadłam obok Karana i Eliasa, którzy właśnie próbowali nie zabijać swoich organów. Podjęłam równie zacną inicjatywę i wszyscy siedzieliśmy wyprostowani jak tyczki wśród wszelkich organomorderców. Stwierdziliśmy, że jesteśmy tak super, iż w przyszłym roku powinniśmy rozkręcić osobne Triveni. A nazywałoby się ono "Being awesome" :D
Po College Meeting mieliśmy mieć spotkania z advisorami, jednak Liam powiedział nam, że chciałby się spotkać z każdym z nas osobna. Tak więc zrobiliśmy listę i zapisaliśmy się na indywidualne terminy. Po 20 minutach weszłam do biura służącego za "pokój nauczycielski". Usiadłam wygodnie, zamieniłam parę słów z Liamem i przeszliśmy do sedna: jak się tutaj czuję?
Opowiedziałam Liamowi o tym, jak trudno mi było połączyć spanie, socializing i uczenie się tak, by nie zawalić żadnego z nich, ale jak powoli zaczynam się w tym odnajdywać. Że problemem dla mnie było zdać sobie sprawę, że nie mogę być od razu przyjaciółmi ze wszystkimi, ale z czasem będzie z tym coraz lepiej. I jak ciężko było wybrać przedmioty i Triveni - i choć jeszcze nie jestem w stu procentach pewna, na pewno do tego dojdę, tylko kwestia czasu. Liam skomentował to słowami "Właściwie to ja tu jestem od udzielania rad, ale powiedziałaś wszystko, co mógłbym Ci powiedzieć :D" i tym optymistycznym akcentem zakończyła się nasza rozmowa :D

Wieczorem udałam się z Priyanjali na pierwsze praktycznie zajęcia Drum Clubu - na początek udałam się na grupę początkującą (miała półgodzinną lekcję jako pierwsza, potem miała być grupa zaawansowana), ale jak tylko zobaczyłam, że po roku przerwy nie jestem w stanie wybić od ręki poprawnego, prostego rytmu, stwierdziłam, że żadne grupowe lekcje dla mnie teraz się nie nadają - muszę nad tym siąść sama, z metronomem, yt i słuchawkami, i od nowa nadrobić wszystko, co umiem. Wtedy będę mogła przejść do dalszej nauki. Tylko gdzie ja znajdę na to czas? :>

Kiedy przyszłam do pokoju po drum clubie, znalazłam na szafie przyklejoną karteczkę z truflowym podziękowaniem. "...Kiedyś i w naszym życiu zagości", pamiętajcie! :D
Przed check-inem ruszyłam z Raulem na integrację do innych wad - podczas College Meeting ekipa UWC z Izraela ogłosiła, że dziś obchodzą żydowski Nowy Rok, więc jeśli mamy ochotę na jabłka w miodzie i inne pyszności, wpadajmy wieczorem do wady 3, koniecznie ubrani w coś białego! Tym sposobem udaliśmy się do pokoju Kanishki, żeby pożyczyć od niego białe koszulki (i ja, i mój ulubiony Hiszpan wszystkie białe rzeczy mieliśmy w dziale 'do uprania') i ruszyliśmy świętować Nowy Rok. Jabłka w miodzie są pyszne, a hebrajskie piosenki przypominają mi Naamę na CRSie - gardłowe "hhh" w wymowie jest godne podziwu. Jak się dowiedziałam, współczesny Izrael świętuje zarówno teraz, jak i 31 grudnia - jak widać, każda okazja jest dobra! :) Zdarzyło mi się również opowiadać ludziom tutaj o tradycji imienin w Polsce - nie wiem, skąd pochodzi, ale jeszcze nie spotkałam tutaj kraju, który by ją miał. Więc dla Polaków też każda okazja do imprezy jest godna :D


We wtorek oficjalnie rozpoczęły się obchody 50/15 - czyli 50-lecia UWC i 15-lecia MUWCI. Z tej okazji cały tydzień miał być zawalony rozmaitymi aktywnościami z tym związanymi. Bez śniadania ruszyłam na hiszpański, gdzie zaczęło się ostro z gramatyką, następnie na długim bloku z historii Vinay opowiedział nam o czekającym nas z matury IB Paper 1 - w zależności od tego, czy wybierzemy standard, czy high level, przyjdzie nam go pisać w tym albo w przyszłym roku. Czuję się dziwnie z historią tutaj i zastanawiam się, jaki poziom wziąć - wydaje mi się, że wezmę high level, bo choć oprócz paper 1&2 jest jeszcze paper 3, to nauka rozłożona jest na dwa lata, a nie na jeden rok. Dalej jednak mam wątpliwości.
Matma z Vinayem również przyniosła jakże radosne wieści: mój pierwszy test w MUWCI będzie z matmy i odbędzie się w czwartek. W tym czasie Vinay będzie w Tajlandii na warsztatach. Hm :D Vinay oddał nam również poprawione zadania domowe. Co mnie zszokowało, nie tylko je poprawił na naszych kartkach, ale wręczył nam także trzystronicowe, skserowane i pisanie przez niego ręcznie opisy krok po kroku, jak zadanie powinno być wykonane i dlaczego tak, a nie inaczej. Rozczuliło mnie to niesamowicie, gdy porównałam to z polską rzeczywistością.
Lunch upłynął pod znakiem świętowania - w cafeterii serwowano naprawdę pysznego kurczaka bez sosów i z większą ilością mięsa niż kości, co niesamowicie ucieszyło mnie i Davida. Słowem, "Chicken, bitches!" i radość mięsożerców.
Wieczór upłynął bez żadnych aktywności - obchodząca nas część obchodów 15/50 miała się rozpocząć dopiero jutro. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy MUWCI people oddają się spaniu, uczeniu się i mniejszemu socializingowi niż zwykle - dlatego też przysiadłam nad hiszpańskim, L&L i matmą. Żebyście sobie nie myśleli, że ja tu się tylko bawię :D


Środa rozpoczęła się wejściem do udekorowanego flagami z całego świata AQ (części kampusu, gdzie są sale lekcyjne). Pełno było też plakatów z wypisanymi wartościami UWC. Uśmiechnęłam się na sam widok i poczęłam robić zdjęcia :)



Na World Religions Sheila rozpoczęła lekcję od wprowadzenia nas w temat święta Ganesha, jednego z wieluwieluwielu hinduskich bogów. Ganesh jest synem Śiwy i bogini Parwati, a podczas jego święta ludzie składają sobie mnóstwo dobrych życzeń. Sheila więc zapaliła świeczkę na lekcji i pomodliła się w hindi za to, by w naszym życiu miały miejsce same dobre rzeczy. Nie do końca wiedziałam jeszcze, o co chodzi z Ganesh celebration, ale już wiedziałam, że jest to naprawdę zacna rzecz :)
Na L&L mieliśmy przygotować prezentacje o Persepolis. Dostałam temat, który naprawdę mi się spodobał: "Jak Marjane i jej przyjaciele przechodzą przez okres buntu? W czym Marjane jest podobna do nastolatków wszędzie indziej? Czym się różni?". Zrobiłam więc dzień wcześniej zacną prezentację w Prezi ze zdjęciami komiksu w ramach poparcia moich argumentów i ruszyłam na lekcję. Szkoła ma godne zaplecze "prezentacyjne": w każdej sali jest projektor, głośniki, kable do wszystkiego na miejscu, niezależnie czy masz Maca, czy, jak to mówię, "normalny" komputer :D Moja prezentacja została bardzo ciepło przyjęta, a nowością dla mnie było to, że po każdej z prezentacji Henning prosił kogoś z grupy o skomentowanie całości. I komentarze były naprawdę na poziomie. Co jeszcze było miłe? Po lekcji 2 osoby podeszły do mnie tylko po to, by powiedzieć, że prezentacja była świetna. Tak po prostu, od serca :)

Gdy udałam się na hiszpański, Ainoha spojrzała na naszą grupę i oświadczyła, że wie, iż z okazji 15/50 mnóstwo ludzi angażuje się w obchody na tyle, że długi blok z hiszpańskiego jest ostatnim, o czym myślą. Więc to się zdarza pierwszy i ostatni raz, ale postanowiła odwołać zajęcia :) Świętując udałam się na lunch z Riną (Norwegia, miasto rodzinne Henninga :D). I tak się jakoś złożyło, że zaczęłyśmy gadać o wszystkim tak intensywnie, że po obiedzie wylądowałam u niej w pokoju na ploteczkach. Gadałyśmy o tym, jak "if that's about studying, we're not badasses", czyli jak nasze komitety rekrutacyjne nie zwracały większej uwagi na nasze wyniki edukacyjne, a ogromną uwagę na to, kim jesteśmy.
Na szafie Riny zobaczyłam też parę wspaniałych rysunków. Kojarzą mi się od razu z Muminkami pod jakimś względem. Sprawdźcie sami:

autor: Rina Helén Lyshaug
...Magiczne, prawda?
Po lekcjach ruszyłam na pomoc Aishwaryi i Pauline: do godziny 16 klasy w AQ miały zostać udekorowane na wzór 11 pozostałych szkół UWC, po jednej sali dla każdej ze szkół. Aishwarya i Pauline przygotowywały UWC USA, więc sala została przystrojona flagami, światełkami i informacjami o tym, co się wydarzyło tam w ciągu ostatnich lat. Dwa najciekawsze dla mnie fakty to informacje, że a) w 2006 r. szkołę odwiedził Lech Wałęsa b) UWC USA ma sponsorów takich jak 40-milionowe darowizny w dolarach. Hm :D
Kiedy już cała sala była przystrojona, ruszyłam z Eliasem na obchód dookoła AQ, by zobaczyć inne sale i dowiedzieć się czegoś o szkołach. Spora część sal prezentowała filmiki o danej szkole (wystarczy dobrze poszukać w yt), większość z nich częstowała nas smakołykami (jedzenie! :D) lub oferowała rozmaite konkursy w celu zdobycia jedzenia.



Po części prezentacyjnej w pokoju wspólnym AQ odbyły się oficjalne urodziny UWC połączone z przemówieniem Pelhama. Na stole dwa pyszne torty czekoladowe z pięćdziesięcioma świeczkami, my śpiewający "Happy birthday" i nic człowiekowi więcej nie trzeba do dobrej imprezy :D

Gdy już część świętowania się zakończyła, ja, Mary i Angela udałyśmy się do treehouse, żeby Angela, zajmująca się fotografią, mogła sfotografować zachód słońca w MUWCI. Jak się jednak okazało, słońce nie chciało z nami współpracować.
Kolacja w stylu barbecue nie dała mi się długo sobą nacieszyć: Sheila złapała mnie po drodze i poinformowała, że za 10 minut w namiocie pracowników kampusu z tyłu cafeterii odbędzie się powitanie Ganesha i że super by było, gdybym wpadła zobaczyć, jak to wygląda.
Gdy tylko zobaczyłam z daleka namiot Ganesha ozdobiony wieloma światełkami, zdałam sobie sprawę, jak pięknie to wygląda - światełka na drzewach po zmroku i świecący wszelkimi kolorami 'ołtarzyk' z figurą Ganesha wyglądający już trochę mniej pięknie ze względu na kicz, ale wciąż uroczo. No i oczywiście, skoro to hinduskie święto, to i supergłośna muzyka - wszystko w Indiach celebruje się głośno. Usiadłam więc w namiocie z kilkoma Hindusami z pracowników obozu (konserwatorzy, budowniczy nowej wady i tak dalej), gdzie nie wiedzieć czemu nawet Sheili tam nie było, i patrzyłam na światełka i na Ganesha, słuchając megagłośnej muzyki i moich nucących towarzyszy. Czułam się po prostu dobrze, a kiedy jeden z nich wstał, by poczęstować mnie... czymś, poczułam się jak w domu. Kiedy jednak zapytałam gestem, czy mam to zjeść teraz, i z uzyskaną aprobatą podniosłam to do ust, poczułam smak... Indyjski, czyli "smakuje tak dziwnie, że nawet nie wiem, czy mi smakuje". To było coś, co w Polsce porównałabym do słodkiego sera pleśniowego z indyjskimi przyprawami. I jeśli miałabym wybierać między opcjami "smakuje" a "nie smakuje", bardziej wybrałabym to drugie :D
Po celebracji udałam się do MPH, gdzie mieliśmy transmisję na żywo z obchodów 50-lecia w Atlantic College w Wielkiej Brytanii (to ta szkoła UWC, która mieści się w zamku i wszystkim przypomina pieprzony Hogwart). Jednym z naczelnych patronów UWC jest aktualna królowa Jordanii, Noor, która również przyjechała na obchody.

takie tam z królową - zrobione podczas obchodów w AC
Uroczystość jednak była, jak to na takich uroczystościach bywa, troszeczkę nudna - nawet mimo obecności królowej. Jak się dowiedziałam, jej córka chodziła do AC, więc gdybym urodziła się wcześniej i pojechała do innego UWC, mogłabym mieszkać w pokoju z księżniczką Jordanii :D No, nieźle.
Cała społeczność poczuła się do przyjścia, jednak wychodziliśmy już znacznie mniej przekonani do całych obchodów - część z nas, pierwszorocznych, nie czuła tego w ogóle ze względu na to, że rany, nie jesteśmy w szkole nawet miesiąc, a tu nawet nie daje nam się samemu poczuć, co tak naprawdę znaczy ruch UWC, tylko pakuje się w nas coś, co mogłabym nazwać propagandą.

Po transmisji ja siedziałam w naszym pokoju nad swoją matmą, a Raul przyszedł się przytulić, bo nic mu nie wychodziło z jego matmy i w ogóle miał kryzys. Po przeglądnięciu jego zadania (jest w math studies trwającym dwa lata, czyli teoretycznie niżej ode mnie) i stwierdzeniu, że jutro mam test i nie umiem tego zrobić, sama przeszłam w stan kryzysu, z którego wybawić nas mogła tylko Pauline :D
Kryzysy te zmęczyły nas tak bardzo, że poszliśmy spać wcześnie.

Czwartek rozpoczęłam testem z matmy. Ponieważ Vinay bawił w Tajlandii, na zastępstwo przyszła jego żona. Gdy zobaczyłam 15 zadań na kartce, spanikowałam. Nawet jeśli było powiedziane, że nie muszę zrobić wszystkich, skubnęłam po kawałku każdego. Porównywalnie do polskich warunków, czułam się tak, jakbym napisała test na 3 (co w V LO zawsze oznaczało 2 :D). Zobaczymy, jak to się je w MUWCI i z siedmiostopniową skalą ocen.
Po lekcjach Mary zaciągnęła mnie na Triveni robienia papieru. Z okazji obchodów większość Triveni była odwołana, jednak paper making trzymał się mocno. Poszłam po części dlatego, że nie chciałam iść na zapowiadające się nieciekawie eventy związane z 15/50, ale nie chciałam też czuć się kompletnym leniem siedzącym w pokoju z laptopem :D
Jak się okazało, paper making to świetna zabawa. Może w samym robieniu papieru nie ma nic ekscytującego (oprócz oczywistych walorów ekologicznych względem wykorzystywania makulatury :D), ale sama funkcja integracyjna podczas wykonywania tej czynności jest niesamowita. Razem z Mary i Charlotte poplotkowałyśmy o sprawach kampusu, o nas i o tym, jak się czujemy. Kiedy zmęczyłam się od wyciskania wody z papieru, zawołała mnie Weronika - ponieważ paper making odbywa się w Art Centre, siedziała tam i Wera, pracując nad swoim obrazem (bierze Art jako przedmiot i jest naprawdę w tym niezła). Pogadałyśmy przy ostatnich pociągnięciach pastelami o MUWCI i zbliżających się przygotowaniach do Theatre Season (odbywa się w marcu, ale przygotowania już ruszają - a ja chcę się zaangażować w produkcję), a słońce otulało promieniami Art Centre. W międzyczasie Mary skończyła wyciskanie papieru i ruszyłyśmy w jedno z moich ulubionych miejsc na kampusie, czyli taras Art Centre. W przeciwieństwie do Tree House, tu nigdy nie jest chłodniej niż w całym kampusie (co o tej porze roku oznacza pogodę w Tree House niekiedy naprawdę wietrzną i chłodnawą) - w dni tak słoneczne jak ten było tam cudownie cieplutko. Jak się okazało, spotkałyśmy tam Davida, który zawsze odrabia tam lekcje - i nie ma czemu się dziwić, bo widok jest niesamowity: na Mount Wilkinson (tę samą, na którą wspinaliśmy się podczas hiking trip). David robił właśnie lekcje ze swojej literatury hiszpańskiej i przeklinał tekst, którego jako native speaker nie rozumiał - tekst napisany został mądrym hiszpańskim przez Hiszpana, przez co dla Kostarykańczyka pochodzącego z Kolumbii był wyzwaniem ;) Zaczęłam czytać na głos, a David przeklinał mój akcent przy końcówkach wyrazów "-ción", gdyż wymawiam je w wybitnie hiszpański sposób, który jest nie do zaakceptowania dla samego Davida, który wymawia tak je tak, jak się pisze. Ach, latino! :D
Potem zaczęliśmy się bawić w "czytaj hiszpański tak, jakbyś czytała tekst w języku polskim", a następnie napisałam mu na kartce kilka słów po polsku, by przeczytał je w sposób hiszpański. Słońce grzało nam tyłeczki i, jak można się domyśleć, z odrabiania lekcji nie wyszło nic :D

Z poczucia obowiązku udaliśmy się na prezentacje projektów związanych z obchodami 15/50, ale wyszliśmy po jednym - czuliśmy, że w żaden sposób nas to nie interesuje ani nie rozwija. Poszłam więc się pouczyć historii (tak, naprawdę! :D).
Kolacja w MPH była naprawdę pyszna i rozpieszczająca: pizza (wegetariańska, ale zawsze), czekoladowe ciasto i indyjska wersja ptasiego mleczka. Ponieważ pizza przynoszona była do MPH partiami, ciężko było zdobyć kawałek dla siebie. Jednym ze swoich kawałków poczęstował mnie Pema (Tybet), a następnie ja, gdy tylko udało mi się zdobyć kilka, podzieliłam się z Liamem (który wydawał się być przerażony polowaniem na swój kawałek :D). Przy pizzy ruszyłam się integrować z John Royem i Tanushree, a następnie usiadłam z Eliasem, Karanem, Ludovicem, Trish i Marit - właśnie dlatego, że wcześniej nie miałam wielu okazji, by z nimi porozmawiać :) Mieliśmy ruszyć właśnie na imprezę do którejś z wad, kiedy przechodząc przez naszą wadę zauważyliśmy, że nie wiedzieć czemu przy wszelkich źródłach światła zebrało się mnóstwo wielkich komarów - zatrzymaliśmy się więc na chwilę. Komary 3 metry nad ziemią, kilka żab (i malutkie, i OGROMNE) pod nimi, na ziemi. Przez 15 minut staliśmy tam, obserwując, komentując i robiąc zakłady, która żaba zje więcej - bo komary (a było ich ze sto), zmęczone lataniem upadały na ziemię, by tam zostać kolacją dla żab. W końcu wszystkie zostały zażarte, a my się rozeszliśmy :D
W drodze po pranie do pokoju wspólnego spotkałam Karolinę i Werę, i ruszyłam na chwilkę z nimi pogadać. Przeżywały właśnie fascynację piosenką "Dresy w kant" i czułam się tak zabawnie polsko, gdy śpiewałyśmy refren - gdyby ktokolwiek poprosił nas o przetłumaczenie tej piosenki, byłoby to naprawdę ciężkie do osiągnięcia w taki sposób, by ktoś mógł jarać się owym utworem w równym stopniu co my. Język polski jednak jest niezastąpiony pod tym względem :D

Dzień zakończył się moim uczestnictwem w Triveni "Gender&Sexuality". To grupa dyskusyjna, która co tydzień dyskutuje na inne tematy związane z tym zagadnieniem. Tym razem trafiliśmy na aborcję i tak w międzynarodowym gronie 40 osób rozważyliśmy wszelkie aspekty w dyskusji naprawdę na poziomie. Ciekawostka na dziś: w Lebanonie nie ma czegoś takiego jak adopcja. Rzecz taka po prostu nie funkcjonuje.

piątek, 21 września 2012

Feel like at home

straganik w Paud
"Przygoda" była zdecydowanie słowem na sobotę. Już od kilku dni miałyśmy z Werą wybrać się do wiosek niedaleko kampusu, jako że a) nie chciałam znowu jechać do Pune b) w Paud i okolicy wszystko jest tańsze c) chciałam poznać Indie, a nie sklepy Adidasa. Tak więc ustaliłyśmy z Najlepszą Drugoroczną Na Świecie, że zabierze mnie do wiosek w sobotę :D
Kulturalna pobudka z Pauline nastąpiła o 12 i nawet załapałyśmy się na lunch. Pauline zdecydowała się pójść z nami, więc w oczekiwaniu na Weronikę ubrałyśmy się 'po miejsku'. Kiedy przyszła do nas Wera, nie mogła opanować śmiechu - jak się okazało, zapomniała nam wspomnieć, że planuje zabrać nas tam skrótem z kampusu, a potem autostopem. Nie widziałam nic złego w moim ubiorze na jazdę autostopem i chodzenie skrótami, ale wkrótce okazało się, że według Wery "skrót" to przełażenie przez największe krzaczory w kampusie, przekraczając po drodze parę strumyczków i miejsca tak strome, że podczas pory deszczowej należy po prostu zjeżdżać po nich na czworakach (brzuchem do góry). Nie powiem jednak, że nam się nie podobało :D Oczywiście, jeśli Wargacka, to i niespodziewane wypadki: podczas zjazdu musiałam się poślizgnąć i ubrudzić sobie cały tyłek piękną, mokrą gliną <3 Wyprawa do cywilizacji w wielkim stylu, a jak! :)
Skróty desantowe prowadziły krótszą drogą do bramy głównej kampusu - tam złapałyśmy stopa na właśnie wyjeżdżającego z kampusu jeepa. Myślałam, że Wera zna kierowców, bo zwracała się do nich w hindi dość przyjaźnie - jak się potem okazało, tu do ludzi mówi się "bracie" :) Z tyłu były tylko 2 miejsca i mały chłopczyk, ale to nikomu nie przeszkadzało - chłopczyk usiadł mi na kolanach, ja się martwiłam stanem mojego tyłka i stanem siedzenia po tym, jak stąd pójdę, ale auto było do tego przystosowane. I tak ruszyłyśmy w drogę do Paud!
Okolice kampusu nie są zbyt atrakcyjne względem infrastruktury: dominuje krajobraz wiejski, a że niebo było szare, całość nie wyglądała wybitnie inspirująco. Mimo to samo poczucie przygody sprawiało, że nie przeszkadzała mi ani pogoda, ani tyłek cały w glinie, ani nic innego - jechałam z uśmiechem na twarzy i zamkniętymi oczami.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłyśmy w Paud, było udanie się do 'kawiarni' na oryginalny, właściwy czaj indyjski - i okazało się, że jeśli nie jest półproduktem z proszku albo z cafeterii, jest naprawdę niesamowity! Szklaneczka takiego czaju kosztowała nas 5 rupii/osobę (30 groszy :*).
wspaniałej jakości, w pełni profesjonalne zdjęcie mego autorstwa
Masala ćaj (bo tak mi mówi internet jeśli chodzi o właściwą nazwę) różni się smakiem w zależności od rodziny zaparzacza, tradycji i miejsca, gdzie się go pije. Składa się z czarnej, mocnej herbaty, przypraw (imbir, pieprz, cynamon, kardamon, goździki) i czegoś słodkiego (melasy, cukru, miodu). I jest naprawdę pyszny!

kolejne wspaniałe zdjęcie, tym razem autorstwa właściciela czajowni
W Paud zrobiłyśmy małe zakupy - kupiłam światełka do pokoju, aby dopełnić w 100% moje starania dekoracyjne. Z okazji zbliżającego się Ganesh Festival (o tym wkrótce) można je kupić wszędzie - ja za swoje zapłaciłam 40 rupii (mniej niż 3 zł).
Wera również zaplanowała zabranie nas do drugiej, oddalonej o kilka kilometrów wioski, której nazwy nie pamiętam - w tym celu musiałyśmy wziąć tzw. 'public jeepa' (autobusy też kursują, ale nie ma rozkładów i nikt do końca nie wie, skąd i dokąd). Public jeep na pierwszy rzut oka może wydawać się całkowicie normalnym jeepem ozdobionym napisami w hindi. Ale do zwykłego europejskiego jeepa nigdy nie wejdzie 17 osób uznających ten fakt za całkowicie normalny. Do public jeepa w Indiach już wejdzie :D 


Jeepy działają tutaj na zasadzie "wsiadamy i czekamy, aż się zapełni - wtedy ruszymy". My byłyśmy jako pierwsze, jednak nie musiałyśmy czekać tak długo - 10, 15 minut. Razem z 14 innymi osobami nie odczuwałam aż takiego dyskomfortu, jaki mogłabym odczuwać - podróż nie była długa, a kiedy dowiedziałam się, ile nas kosztowała, już absolutnie nic mi nie przeszkadzało. 50 rupii (3 zł) za 3 osoby na odległość kilku kilometrów - yay!

W drugiej wiosce pierwszym miejscem, jakie odwiedziłyśmy, był bankomat (ATM). Jak się okazało, moja karta z BPH nie jest obsługiwana w tutejszym bankomacie (karta Maestro). Później, już w kampusie, okazało się jednak, że dam sobie tutaj radę względem finansowym: w Punie już znajdę bankomaty obsługujące moją kartę. Wera zabrała nas do "restauracji" (wystrój zbliżony do PSS-owskich barów mlecznych, tylko nieco ładniej) na dosę - dosa to cieniutki "naleśnik" wyrabiany z mąki ryżowej i soczewicy, nadziewany przyprawionymi warzywami. Z głodu zapomniałam niestety zrobić zdjęcie, ale moja dosa zbliżona była do tej na zdjęciu.  Mniam!
Warto też wspomnieć, że do posiłku zamówiłyśmy sobie coś do picia. I tu ciekawostka: Indie mają własny rodzaj Coca-Coli, co jest trochę bez sensu, gdyż indyjską podróbkę produkuje Coca-Cola Company. Oczywiście można dostać tu i colę, i pepsi, ale Thums Up jest znacznie bardziej popularne i lepiej się sprzedaje.


Szłyśmy główną drogą wioski, kiedy zatrzymało się koło nas auto - Vinay i jego żona właśnie wracali z Pune i zabrali nas z powrotem do Paud. Tam musiałyśmy zrobić jeszcze kilka zakupów: kupiłam parasol (mój cudowny, różowy parasol w babeczki niestety nie wytrzymał indyjskich klimatów), zeszyty (w Indiach nie ma zeszytów w kratkę, są wyłącznie w linię), myślałam także nad przygotowaniem trufli Oreo, kupiłam więc ciastka i coś, co sprzedawcy niemówiący po angielsku uznali za jogurt. Mnie się to jogurtem nie wydawało, ale stwierdziłam, że zobaczymy.
Z Paud na teren kampusu mieliśmy wrócić pieszo - 7 km dla Wery może nie jest problemem, ale my trochę wymiękałyśmy :D Postanowiła więc czaić się na przejeżdżające jeepy - może któryś z nich to jeep wracający do kampusu z Pune? Miałyśmy dużo szczęścia - już po chwili załapaliśmy się do jeepa drugorocznej z Portugalii i dwójki nauczycieli :) I kiedy tak jechałam jeepem na kolanach Wery przez 15 minut, stwierdziłam, że chyba bym umarła, musząc pokonać ten dystans pieszo. Minęło trochę czasu, odkąd harcerskie czasy maszerowania pozwalały mi na zrobienie 20 km w jeden dzień :D

widok z drogi - w tle kampusowe Internet Hill
...i widok na Internet Hill z drugiej strony - zdjęcie trzeciej grupy z hiking trip, autor: Pooja
Na moście w drodze - w środku możecie się doszukać człowieczka
Living in perfect harmony! :)
Po powrocie na kampus i przebraniu się w czyste, nieubłocone spodnie, zaczęłam dekorować mój kąt światełkami. To samo zrobiła Pauline: gdy je zapaliłyśmy (wszyscy tu mają światełka w pokojach, bo światło w pokoju jest białe i wygląda mało przytulnie), jednocześnie rzuciłyśmy skojarzeniem "Święta!" :D Aishwarya wyjechała do Bangalore do domu na weekend, więc razem z Pauline i Minjoo wstawiłyśmy jej na facebooka smutne zdjęcie w ramach tęsknoty. 
wspaniała jakość kamerki internetowej
 Jeeej, zdjęcia! Więcej zdjęć:
Mamo, czuję się jak w domu, widzisz? :D Twórczy bajzel na biurku zawsze i wszędzie <3
home, sweet home: piękna laurka otrzymana od Marmusi i Hausner w dniu wyjazdu, patriotyczne serduszka od Mamy, 2A jeszcze jako 1A i rysunek Weroniki
Przed imprezą urodzinowo-pożegnalną mówiłam Wam, że kartki urodzinowe są lekkie i można je zabrać wszędzie na świecie, w przeciwieństwie do innych prezentów. No i można! :D
Mamo, po zrobieniu pierwszego zdjęcia mojego pokoju zrobiłam porządek na biurku :D Tu trochę książek, na dole album od Najfajniejszych Przyjaciół Na Świecie, koreańskie krakersy (Minjoo dostała paczkę z jedzeniem z domu :D) i zakupiony w Paud "jogurt".
Gdy już wszystko zostało zrobione, leżałyśmy z Pauline w pokoju, padnięte po naszej indyjskiej przygodzie (nogi nas bolały, oj, bolały) i śpiewając piosenki. Uwielbiam, jak w 2 10 L można po prostu się położyć, pomarudzić sobie ze współlokatorką, potem się na pocieszenie przytulić i pójść zrobić coś fajnego. Zwykle przy tym towarzyszą jakieś szlachetne koreańskie lub indyjskie dobra z szafeczki Minjoo lub Aishwaryi. Europa jest uboga, Europa przywiezie jedzenie w grudniu :D

Po tym niecnym leniuchowaniu przyszedł czas na przebranie się w motyw hinduski i przemarsz do MPH na Indian Cultural Night. W ramach film clubu otrzymałam zadanie zrobienia materiału z tego wydarzenia, tak więc stałam tam sobie ze statywem i nagrywałam część. Jako że na terenie kampusu jest około 50-60 Hindusów z różnych części Indii, ICN miała charakter nieco osobisty. Pierwszy raz wysłuchałam hymnu Indii.

http://www.youtube.com/watch?v=LRi4g3cOXvU&feature=youtu.be

Po całej imprezie nadszedł czas na nocną integrację: skakanie po kałużach, rozmowy i MUWCI after school life. :)

wtorek, 18 września 2012

Smak paskudnego czaju

W poprzednim wpisie zapomniałam dodać, że kiedy wracaliśmy z Pune z grupą Dance&Drama, Henning zagaił mnie następującym tekstem:
H: Sonia, właśnie sobie przypomniałem, że jeden z moich ulubionych reżyserów jest Polakiem! Kojarzysz Kieślowskiego?
J: Henning, od dzisiaj jesteś moim bogiem. Oczywiście, że kojarzę! Wiem, że jest reżyserem światowej sławy, ale dotychczas nie spotkałam kogoś, kto by go naprawdę kojarzył, a już zwłaszcza oglądał. Jej! :D Dekalog, Trzy Kolory, coś innego? Co Ci się podoba najbardziej?
H: Najbardziej "Podwójne życie Weroniki" razem ze wszystkimi częściami "Dekalogu".
J: <3

Środa rozpoczęła się kawą na L&L - czy wspominałam już Wam, że tu normalną rzeczą jest jedzenie na lekcjach (bo przecież nikomu nie przeszkadza) i robienie notatek na laptopach? Ja powoli też zaczynam się przestawiać na laptopa pod względem kilku przedmiotów - jest po prostu łatwiej i przejrzyściej.

Pierwszym long blockiem w moim życiu w MUWCI były hindi conversations, czyli obowiązkowy kurs hindi na poziomie konwersacyjnym dla całej społeczności szkolnej za wyjątkiem tych, którzy biorą hindi jako przedmiot. Hindi conversations zajmą nam miejsce w jednym bloku wolnym w planie lekcji, gdy już nam się on ustabilizuje po trial period. Co to oznacza? Jee, jeszcze mniej wolnego czasu i wszystkie bloki w ciągu dnia pozajmowane! :D Dlatego drugoroczni mi mówili: jeśli masz dla hindi rezygnować z Math Studies 1year i brać dwuletnie, nie rób tego. Błogosławione są wolne bloki w drugiej klasie. Amen.

Popołudnie spędziłam na tańczeniu i śpiewaniu "Cancelled, math is cancelled" na melodię "Susanna" The Art Company - Vinay zachorował i choć go bardzo lubię, byłam tak zmęczona, że potwierdziło się zdanie o błogosławionych wolnych blokach. Ruszyłam z Angelą z mojej grupy do tree house na małe pogawędki o Chinach (bo Angela stamtąd pochodzi), a następnie poszłyśmy do Art Centre. Tam miała czekać na mnie Weronika podczas swoich art classes, żeby dać mi sznurek (prawie jak w grach przygodowych :D). Sznurek był mi potrzebny do zawieszenia zasłon, które również ona mi podarowała - dwa dni wcześniej napisałam w specjalnym zeszycie w common roomie, że bardzo proszę o wbicie gwoździ w zaznaczonych miejscach w moim pokoju i dzień później miałam już to zrobione.
Art centre to specjalna część kampusu dla tych utalentowanych pod tym względem. Cudowne pomieszczenie pełne światła i sztalug - każdy, kto bierze art jako przedmiot, ma tam swoje specjalne miejsce. Odmierzyłyśmy z Werą sznurek, a Angela bawiła się swoim aparatem. Tak powstało to zdjęcie:

Po wizycie w Art Centre ruszyłam do pokoju, by zawiesić kurtyny i dodać mojemu kątowi nieco przytulności.
Kiedy powiesiłam zasłony na ścianach, każda dziewczyna wpadająca do pokoju była zachwycona jego wyglądem. Ilekroć do pokoju wszedł facet, padało pytanie "Dlaczego miałabyś wieszać zasłony na ścianie? Przecież nic nie zasłaniają.". Logika płci :D
Po pokojowych rewolucjach ruszyłam z Mary i Pauline przejść się po kampusie i pogadać z ludźmi. Przeżywałam właśnie dosyć poważny kryzys mięsny (2,5 tygodnia bez jedzenia mięsa innego niż kurczak w sosie, gdzie więcej jest kości i kurczaka) i David jako jedyny mnie rozumiał - nawet coffee shop nie był w stanie zaspokoić naszych potrzeb mięsożerców. Żeby odwieść myśli od wizji schabowego, dziewczyny zabrały mnie do biodome, skąd jest świetny widok na boisko do piłki nożnej - tam odbywały się właśnie próby fizyczne do drużyny Fire Service. Kiedy zobaczyłam, jak grupy kandydatów biegną test Coopera (12 minut biegania w kółko), mają próby siłowe i po tym wszystkim wbiegają jeszcze na Internet Hill, pomyślałam, że chyba jednak nie spróbuję na następnych testach w niedzielę. Co nie zmieniło faktu, że respekt do Fire Service mam ogromny.

Wieczorem ruszyłam z ciasteczkami owsianymi do pokoju Wery, żeby sobie pogadać. Byłam zmęczona, miałam syndrom "nikt mnie nie kocha", tak bardzo chciałam się integrować że z nikim nie wychodziło i w ogóle było mi źle, jak to źle bywa chyba tylko kobiecie - i nikt wtedy jej nie zrozumie tak, jak druga kobieta (ewentualnie przyjaciel gej). Wyszłam więc od Wery nieco pokrzepiona i natknęłam się na Harsha - razem poszliśmy do mojego pokoju ("a nie chciałabyś zawiesić tych zasłon jakoś żeby się odseparować od reszty?") i tam pokazałam mu w ramach homesickness mój przepiękny urodzinowy album od najlepszych przyjaciół na świecie. Harsh przeglądał kartki, uśmiechał się na widok zdjęć z imprez i wszelkich wydarzeń i rozumiał, jak za takimi ludźmi można tęsknić.
Smutki zażarte Oreo przenieśliśmy w rozmyślania na temat tego, co możnaby fajnego zrobić w exeat weekend - to weekend wyjazdowy na początku października, kiedy w piątek po lekcjach możemy wyjechać dokąd tylko chcemy, byleby wrócić w poniedziałek na check-in wieczorem. Harsh myślał nad wyjazdem nad morze albo do rezerwatu tygrysów, ja myślałam tylko nad tym, żeby mieć fajną ekipę, fajne miejsce i native speakera w pobliżu. Zobaczymy!
W międzyczasie wpadła do nas Mary z Raulem, który, po naszej ostatniej rozmowie na temat utrzymywania głębszych znajomości, wpadł mnie przytulić na dobranoc. Przytulił się ze mną, przytulił się z Harshem, ze względu na to że jest jednym z niewielu rozumiejących kobiety tutaj facetów nie zapytał o zasłony na ścianie, i sobie poszli.

Wieczór upłynął pod znakiem herbaty (paskudnego czaju z proszku, który kupiłyśmy na spółę w Punie z Pauline), leczeniu przeziębienia Aishwaryi i pomocy jej w hiszpańskim - jest w grupie ab initio i czułam się turbosuperekstra, mogąc komuś pomóc z tego przedmiotu :D (nieważne, że chodziło o naprawdę podstawowe kwestie. Nieważne :3)

Czwartek rozpoczął się hiszpańskim w specjalnej klasie w cafeterii - często zdarza się tak, że jeśli nauczyciel przewiduje lekcję teoretyczną bez większej aktywności fizycznej uczniów, a lekcja ta odbywa się na pierwszej lekcji, uczniowie mogą na nią przynieść śniadanie z cafeterii. I tak słuchałam hiszpańskich opowieści o subkulturach zajadając się płatkami z mlekiem i ćapati.

W drodze na kolejną lekcję zastanawiałam się, czy znowu dzisiaj będzie odwołana matma i historia, gdy spotkałam Vinaya. Przywitał mnie swojskim "Hahaha, jestem dzisiaj zdrowy, będziecie cierpieć :D" i pozbawił wszelkich złudzeń :D
Mimo to skończyłam lekcje po 3 blokach i miałam tak dużo czasu, że aż zdecydowałam się zrobić porządek w pralni w pokoju wspólnym. Przy okazji znalazłam parę własnych rzeczy, a kiedy zabrałam się do uporządkowania wielkiej góry ciuchów na półce, ze wstrętem odkryłam, że dalej są tam rzeczy niektórych osób z mud fights, niewyprane i wciąż mokre. A w nich truchło karalucha wielkości palca wskazującego - wyrzucając zwłoki na zewnątrz pomyślałam, że tego syfu nawet karaluch nie wytrzymał. Więc zdecydowałam się zrobić wielką rewolucję w części pralniczej: rozpisałam Community Rules na temat prania, podzieliłam regał na część z mokrymi i część z suchymi ciuchami, wszystko, co było na suszarkach i w pralkach albo powiesiłam, albo złożyłam na odpowiedniej półce. Dobre uczynki na tydzień miałam z głowy, ale zwróciło się, gdy Melissa, drugoroczna z Turcji, wpadła na chwilę i doznała olśnienia :D
Kiedy poszłam na chwilę do siebie, Minjoo wpadła wprost z lekcji i spytała, czy nie chciałabym czasem przemeblować naszej połowy pokoju - i tak wspólnymi siłami zmieniłyśmy ustawienie. Od razu zrobiło się więcej miejsca, a ja wspomniałam gdzieś mimochodem bursę na Ułanów i moje współlokatorki, które, jeśli im nie pasowało ułożenie mojego biurka w pokoju, pod moją nieobecność wynosiły je na korytarz <3
Zrobiło się całkiem przytulnie, powiesiłam więc moje przywiezione z Polski plakaty: "Never too old to rock" i "Feel like at home" (ten ostatni to z okazji Euro 2012, bezwstydnie zapieprzony z tablicy ogłoszeń w brzeskiej Biedronce :D). Stwierdziłam, że muszę dokupić jeszcze światełka i już będzie naprawdę zacnie. Zapytałam Minjoo, czy nie ma czasem, jako Najlepsza Roomie na świecie, jakiejkolwiek herbaty oprócz czaju, bo nie mogę już pić tego obrzydlistwa. Odpowiedziała mi pudełkiem zielonej herbaty, w którym znalazły się nawet dwie torebki czarnej. Twinings. BEZ MLEKA :DDD Ruszyłam w obchód po sąsiednich pokojach i kiedy już mogłam się napić czarnej herbaty z cukrem i bez mleka, byłam w siódmym niebie.

Od dwóch dni na terenie kampusu miała się odbyć rejestracja paszportów - czytaliśmy o tym w mailu wysłanym do całej społeczności szkolnej. Oficer policji z Paud miał przyjechać do nas, ale, jak to w Indiach bywa, wszystko zostało odwołane. W czwartek miało się już odbyć na sto procent, kiedy okazało się koło 14, że jednak nie. Koło 15 rozeszła się wieść, że jednak tak. Od 16:30 czekaliśmy więc w MPH na rejestrację - ruszyła koło 17:30, a że nazwisko mam, jakie mam, czekałam do 19:30. Nie było to jednak jakimś problemem: gdybym była sama, umarłabym z nudów, ale potraktowałam to jako świetną okazję do integracji. Pogadałam z Luzią i Louise, pograłam z dziewczynami w gry na iPodzie i przeczytałam sporą część Persepolis - słowem, nie był to czas zmarnowany.

Kiedy w końcu udało mi się dostać do police officera, przywitał mnie raźnym:
O: Good afternoon!
J: Good afternoon!
O: Hahaha, a wcale że nie, bo good morning.
J: <zdezorientowany śmiech>
Potem zapytał o imię, kraj i datę urodzenia, porównał z paszportem i pozwolił iść. 3 godziny czekania na jego zabawny żarcik = this is India, część 18525957 :D

Na check-inie dostałam oficjalną pochwałę od wada parents i ludzi z Wady - coś czułam, że ogarnianie pralni wejdzie mi w stały nawyk :) Nie wiem czemu, ale sprawiło mi to straszną przyjemność. No, może poza częścią z karaluchem. Ale nawet do tego zaczynam się tu przyzwyczajać - w moim pokoju jestem oficjalnym bug killer.

Życie towarzyskie w MUWCI zaczęło kwitnąć. Część osób już jest w mniej lub bardziej poważnych związkach/relacjach/przygodach, co mnie na przykład wydaje się mało zrozumiałe jak na trzeci tydzień z około stu, jakie przyjdzie nam tu spędzić, ale co kto lubi. Trzeba też przyznać, że część osób przeżywa tu chyba syndrom psa spuszczonego z łańcucha względem rodzicielskiej kontroli, albo po prostu są na takim etapie życia, kiedy związki imprezowe (co chwila słyszy się tu o jakiejś imprezie z mniejszą lub większą ilością alkoholu) w jakiś sposób zaspokajają ich potrzeby. Oczywiście, jak to w małej społeczności bywa, niekoniecznie chcąc wiedzieć kto, z kim i kiedy, i tak wiem wszystko.
Są też pozytywne aspekty integracji i rozkwitu życia towarzyskiego - ja na przykład doświadczam czegoś absolutnie nowego, obserwując z uśmiechem to, że w MUWCI jest pełna tolerancja dla związków homoseksualnych. Generalnie o związkach zarówno nauczycieli, jak i uczniów oficjalnie się nie mówi, ale są nauczyciele zarówno w hetero-, jak i w homoseksualnych związkach - są i tacy uczniowie. I kiedy wpadłam do pokoju ucieszona obserwacjami, że jednej z moich bliższych MUWCI girls coś zaczyna się tutaj naprawdę udawać w tym względzie, zapytałam dziewczyny z pokoju, czy już wiedzą. Wiedziały i też się cieszyły - i to było cudowne, tak odmienne od Polski, że ta tolerancja była prawdziwa. Nieudawana i niewymuszona przez nowoczesne wzorce i obawę przed byciem nazwanym homofobem w nowoczesnej, tak przecież tolerancyjnej Europie.
Podczas oczekiwania na passport registration wzięłam ową MUWCI girl na stronę i wyznałam, że wydawało mi się, iż jest trochę speszona faktem, jakobym zaobserwowała coś. Chciałam jej tylko powiedzieć, że ma moje pełne wsparcie i w stu procentach ją akceptuję, trzymając kciuki. Zostałam mocno, mocno przytulona i powiedziano mi, że "dobrze wiedzieć, że można komuś o tym powiedzieć bez obaw". Potem zapytałam, czy to coś poważniejszego - nie wiadomo jeszcze, to dopiero trzeci tydzień, ale cieszmy się tym, co jest. Lepszej odpowiedzi nie mogłam otrzymać, by cieszyć się razem z nią :)

Piątek rozpoczął się ogromnym zmęczeniem - lekcje przeminęły jakoś, a na długim bloku spotkały się dwie grupy L&L uczone przez Henninga. I tak zabraliśmy się za nasz pierwszy esej, poświęcony jednemu z 5 tematów dotyczących Persepolis. Termin oddania eseju nie jest jeszcze znany, ale prawdopodobnie będzie to za około 2 tygodnie. Siedzieliśmy więc po cichu przez półtorej godziny, każdy na swoim miejscu, z kawą/herbatą/wodą na blacie ("tylko uważać na laptopy!"), pracując nad esejami w spokoju i sprzyjającej atmosferze. Henning powiedział nam, że jeśli nie napiszemy teraz nic, to jest absolutnie w porządku - jemu samemu zajmuje 2-3 dni, zanim napisze cokolwiek na kartce, gdy pisze do gazety czy do wydawnictwa (zajmuje się pisaniem zawodowo).
Long blocks mają w połowie swego trwania dziesięciominutową przerwę na przekąskę w cafeterii - często jest to rogalik, kanapka, ciasteczko, a do tego herbata, czaj lub jakiś sok. Można z nimi wrócić na lekcję i po prostu dojeść w międzyczasie.
Siedziałam tak więc z wodą przy laptopie i na chwilę przerwałam pisanie - rozejrzałam się po sali, wymieniłam uśmiechy z Henningiem, poprawiłam okulary, rozciągnęłam palce i przeszło mi przez myśl, po raz kolejny, porównanie tego wszystkiego z polską szkołą. Nie powiem, że MUWCI jest mniej stresujące, bo nie jest - ale stresuje od kompletnie innej strony: tej odpowiedzialności za siebie, o której tu pisałam, i od strony zarządzania własnym czasem. Zajęcia mają zupełnie inną formę, choćby pod względem kontaktu z nauczycielami.
Uśmiechnęłam się do siebie na myśl, że tutaj jestem, i wróciłam do pisania eseju na temat zmagań emigrantów na Wschodzie.

Na hiszpańskim nadszedł czas na nasze własne prezentacje na temat subkultur. Ponieważ od dłuższego czasu rzygam powerpointem, przygotowując swoją prezentację na temat hippisów sięgnęłam po narzędzie znane mi z pracy w CEO - po Prezi, internetowe, nowoczesne prezentacje. Jak wiadomo, mój hiszpański jest na troszeczkę (jedynie ciut-ciut!) niższym poziomie niż zaawansowany, dlatego nawijanie po hiszpańsku na temat hipisów było trochę ciężkie. Choć poszło całkiem nieźle, trochę się denerwowałam. Po hiszpańskim jednak mijając Johna Roya usłyszałam:
JR: Naprawdę niezła prezentacja, Sonia!
J: A co to, Peer Support Group? :D
JR: Nie, po prostu mówię prawdę. :D
I czułam, że naprawdę ją mówi. Szczerze i bez żadnych podtekstów.

Historia okazała się trochę gubiąca: Vinay zapowiedział nam na przyszły piątek test na temat pretensji Żydów i Arabów do Palestyny, a ja (i nie tylko ja), po naszych lekcjach zdecydowanie nie czułam się gotowa na pisanie testu. Na ów lekcję mieliśmy do przeczytania dwa teksty historyków (Schlaim, Karsh) na temat całego konfliktu, w których jeden pisał o małym jej odcinku, a drugi głównie krytykował pierwszego i obejmował większą część zagadnienia. Kiedy rozpoczęliśmy dyskusję o tekstach na lekcji, jedyne, co przyszło mi na myśl, to to, że ja już za cholerę nie wiem, jaka jest prawda i kto ma rację. Jak się okazało, nie ja jedna: ktoś głośno wypowiedział swoje wątpliwości, a Vinay odpowiedział nam w naprawdę zaskakujący sposób.
Historia w IB nie polega na tym, że masz znać na pamięć wszystkie daty dotyczące danego zagadnienia, znać osoby i przyjętą w podręczniku wersję. Od tego są kalendaria i google. Zadaniem historii w IB jest nauczenie nas porównywania źródeł rozmaitych historyków, by zrozumieć kontekst i umieć określić, który z nich miał jakie inspiracje podczas pisania, o jakich wydarzeniach związanych z danym tematem słyszał. Przykładowo, powinniśmy umieć porównać wersje wydarzeń mających miejsce we wrześniu 1939 wg mnie, Polki, i według kogoś z Niemiec, a także kogoś z Izraela, i umieć z nich wyciągnąć jakąś wspólną wersję zgodną z faktami. Wiadomo, że to będzie trudne. Ale nie chodzi o to, by znać na pamięć daty i osoby. Chodzi o to, by samemu zaczerpnąć coś z tej historii, by mieć własne zdanie.
Jak można się domyśleć, Vinay zrobił nam w głowach coś, co określiłabym słowem mindfuck. Po lekcji wszyscy dyskutowaliśmy o tym, jak różni się ta historia od tego, do czego przywykliśmy w naszych szkołach. I jak cholernie trudna się staje w takim momencie.
Vinay w każdym razie zapewnił nas, że nie ma czego się bać - test będzie tylko wskazówką dla niego, jak ma prowadzić lekcje, by było lepiej. Może będą oceny, może nie - zobaczymy. Ale mamy się nie martwić - jeśli tylko przeczytamy ze zrozumieniem teksty, które nam dał, będziemy w stanie to napisać. (żebyście widzieli te teksty!)

Po lekcjach pobiegłam na spotkanie Film Clubu, na którym oficjalnie podzieliliśmy się zadaniami i dobraliśmy w grupy działania. W tym miesiącu dużo się będzie działo w MUWCI w związku z obchodami 15-lecia szkoły i 50-lecia UWC, więc ekipa MUWCI.tv musi być wszędzie. Ja zgłosiłam się do filmowania Indian Cultural Evening, który miał się odbywać następnego dnia. Na poprzednim spotkaniu FC pisaliśmy na kartkach nasze oczekiwania wobec tego, czego chcielibyśmy się tu nauczyć, więc skoro jeszcze nie umiem zajmować się obróbką filmu, Tan-Mei pomoże mi złożyć całość. Członkowie MUWCI.tv mają również dostęp do legalnego oprogramowania - Final Cut czy Adobe Premier niedługo będą zainstalowane na naszych komputerach, w zależności od tego, czy mamy Maca, czy Windowsa.
Strona internetowa MUWCI.tv jest w renowacji, ale można zobaczyć ją tutaj: http://muwci.tv/
Czułam, że nawet jeśli zrezygnowałam z filmu jako przedmiotu, jestem w dobrych rękach. Jak się dowiedziałam od Swati dzień wcześniej, w drodze na Dance&Drama, film studies to bardzo dogłębna analiza tematu od kilku stron: trzeba nastawić się na pisanie scenariuszy (dużo, dużo pisania) a w ramach zaliczenia IB zrealizować 7-minutowy film. W przypadku mojego ewentualnego zainteresowania karierą producenta filmowego nie wiem, czy byłabym w pełni z tego zadowolona, zwłaszcza, że z teatrem jako przedmiotem się nie do końca odnalazłam.

Po spotkaniu Film Clubu pobiegłam na spotkanie UWC Learning Group - Usha, szefowa działu UWC Learning, przez cały tydzień zapraszała nas na spotkania w ustalonych grupach, żeby nas lepiej poznać i opowiedzieć o tym, co dla niej znaczy praca w tym dziale i co UWC może znaczyć dla nas.
Gdy zrobiliśmy znaną mi z CEO rundkę "Z czym zaczynasz weekend", jedyne, co byłam w stanie odpowiedzieć, to "zmęczenie". Część osób wybierała się jeszcze tego dnia do Paud, pobliskiej wioski w której ludzie z UWC zwykle spędzają piątki, ale ja stwierdziłam, że pójdę w przyszłym tygodniu - i tak nie idzie cała społeczność, bo spora część ma advisor dinners, więc nie tracę aż tak wiele.
Po spotkaniu całą grupą podeszłam do Ushy, żeby spytać, kto w MUWCI pełni rolę psychologa, bo w szumie informacyjnym zapomniałam, kto się zajmuje Peer Support Group, a czuję, że wszystko mnie trochę przytłacza - a obudziłam się śniąc całą noc koszmary, więc chyba coś jest na rzeczy. Usha pokierowała mnie do Zii, która również tutaj uczy i, jak wszyscy, mieszka na terenie kampusu. Ruszyłam do jej wady, ale Zia miała właśnie kogoś u siebie, więc poprosiła o przyjście za godzinę. Świeciło słońce i był weekend, więc w ciągu tej godziny zrobiło mi się trochę lepiej. Stwierdziłam jednak, że skoro odczułam potrzebę pójścia, to pójdę. W międzyczasie posprzątałam trochę w pralni, odwiedziłam na chwilkę równie smutną Werę (widać biomet niekorzystny), no i poszłam do domku Zii. Jak się okazało, opieka psychologiczna w MUWCI również jest na najwyższym poziomie.

Przeszłam się po wadach przed check-inem w ramach integracji, ale kampus był średnio żywy - ci, którzy mieli jeszcze siłę, poszli imprezować do Paud, a ci, którzy byli nieżyli, schowali się w swoich pokojach. Harsh miał wpaść po check-inie na latte, jednak zaspał - więc chyba naprawdę wszyscy byliśmy absolutnie padnięci :D
Poszłam więc do pokoju wspólnego, gdzie poznałam Srinidhi - dziewczynę z Bombaju, z którą jeszcze do tej pory nie rozmawiałam. Gadałyśmy o exeat weekend i jakoś tak wyszło, że zaprosiła mnie do siebie - powiedziałam, że zdecydowanie rozważę tę propozycję, ale wciąż miałam z tyłu głowy inne pomysły. Słyszałam już o tym, jak rodziny native'ów są przemiłe w takim stopniu, że wszędzie Cię zawiozą, będą z Tobą, wszystko Ci pokażą - to ma swoje ogromne plusy, ale nie byłam pewna, czy chcę spędzić pierwszy exeat w czysto turystycznej formie z poznawaniem rodziny i zwyczajó, czy może bardziej przygodowo-integracyjnej z ludźmi z MUWCI. Z tego, co słyszałam, część osób jedzie do Goa (imprezowe miejsce), część wybiera się do Bombaju. Pokoje w hostelach i hotelach są bardzo tanie (różny poziom ekstramalności, ale niekoniecznie trzeba źle trafić :D) w całych Indiach, więc może morze z Harshem i ludźmi nie jest takim złym pomysłem? Nie wiem, zobaczymy. Na razie obie furtki są otwarte, może jeszcze pojawią się inne opcje.
I, jak się okazało, gdy ludzie wrócili z Paud, porozmawiałam z Eliasem (po Paud w stanie przyjemnego podchmielenia) i również wyraził chęć udania się ze mną na exeat - jeszcze nie wiemy gdzie, ale gdzieś na pewno! Najlepiej by było z przygodą i native'm w jakimś fajnym miejscu z dużą dozą niezależności (i tu urządzałby nas Harsh). Gdy dołączyła do nas Pauline i Daniel ze Szwajcarii, zeszło jakoś na temat wakacji - wszyscy planujemy zostać w Indiach na jakieś 2 tygodnie po zakończeniu roku szkolnego w maju, więc również możnaby się zgrać w temacie podróżowania. Potem naszła mnie przerażająca myśl, że już tego lata będę miała swoje 18. urodziny - łał! Wciąż nie mogę uwierzyć, że jestem w tym wieku. W każdym razie pomyślałam wtedy, w pokoju wspólnym, że strasznie chciałabym spędzić z tymi ludźmi osiemnastkę. Dla tych, którzy wiedzą o moich CRSowych 16. urodzinach, nie będzie pewnie niespodzianką, że zaprosiłam misie z Finlandii, Belgii i Szwajcarii do Polski na ten czas :D Wiadomo, że całkiem możliwe, iż nie będą w stanie przyjechać, ale do tego mamy jeszcze 10 miesięcy - zdąży się z nimi o tym pogadać :)
Póki co ustaliliśmy, że zrobimy rozeznanie względem exeat i dogadamy się wkrótce.

Wieczorem Minjoo została Współlokatorką Dnia - nie wiem skąd nabrała wielką butelkę Coca-Coli i upiekła brownie. W dopełnieniu z koreańskimi cukierkami smakowało rewelacyjnie. :D