czwartek, 6 września 2012

Magia miasta


ekologicznie zawsze i wszędzie <3

I nadszedł czas na relację z miasta!
W sobotę o 10:30 moja grupa ruszyła autobusem w stronę Pune. Chcesz się przespać? Dupa! Odpocząć? Chyba śnisz! Choć padałam na pyszczek (do trzeciej nad ranem siedziałam nad blogiem), wiedziałam, że nasz autobus to nie miejsce na takie rzeczy. Nie przy klaksonach, dziurach w drodze (nie narzekajmy na Polskę, naprawdę :D) Pochłaniając lunch, który dostaliśmy na drogę (kanapki, jabłko, Lay'sy o smaku rzekomo hiszpańskiego pomidora Tango - jak poinformował nas Jairo, pomidory Tango pochodzą z Argentyny, nie z Hiszpanii ;)), rozmawialiśmy z Sofią (Niemcy), Jairo (Kolumbia), Faisalem (Jordania) i Aishwaryą o podróżach po Indiach. Jak się okazuje, Indie dzielą się na kilka stanów, z których każdy naprawdę jest inny - ma własny język, kuchnię, kulturę. Ciężko też zwiedzić wszystko, co jest w Indiach, tam mieszkając - dlatego na przykład Aishwarya nigdy nie widziała Taj Mahal na żywo. Zaczęliśmy gadać o tym, czy wracamy na święta do domu - ja wracam, ale myślę nad powrotem do domu kilka tygodni po zakończeniu szkoły tutaj, żeby sobie pozwiedzać. Po drodze mam jeszcze travel week, project week i exeat weekends, więc spokojnie zobaczymy.

Pune... Pierwsze wrażenie? Całkiem spoko. Miasto jak miasto: dużo aut, dużo motocykli. Temperatura większa niż w Mahindrze, ale da się przeżyć. Kiedy wysiedliśmy z autobusu, grupa prowadzących nas drugorocznych trochę zabłądziła i poszliśmy nie w tym kierunku, co trzeba. Szerokie ulice, sklepy - byliśmy w jakiejś lepszej dzielnicy, bo pełno Nike, Lee, Adidasa i innych marek tego typu. Swoją drogą, zastanawiam się nad tym, jak pewne marki opanowały cały świat - jeszcze kiedy była u mnie Izzie z CRSu w sierpniu, chodziłyśmy po Galerii Krakowskiej zastanawiając się, czym tak naprawdę różni się jedna europejska galeria handlowa od drugiej w innym państwie. To samo czułam, kiedy zobaczyłam leżący obok ubikacji żel do czyszczenia Harpic. I pomyśleć, że 7000 km stąd, w Brzesku, w moim domu w łazience na parterze jest dokładnie taki sam żel tej marki.


Drugie wrażenie? Wszyscy na mnie patrzą. Zupełnie mi to nie przeszkadza, bo idąc Krakowem, Wrocławiem czy jakimkolwiek innym miastem gdziekolwiek uwielbiam obserwować ludzi. W przeciwieństwie do Europy tu nasze oczy się spotykają, a nawet w pewnym momencie to spojrzenie trzeba urwać. Nic dziwnego - biała, niebieskie oczy, prawie-że-białe włosy... I znów, jak na lotnisku, robią "z ukrycia" zdjęcia. To też nie przeszkadza mi zupełnie. Ale po prostu jest.
Trzecie wrażenie? Kiedy zmęczyłam się spoglądaniem na ludzi, spojrzałam na ziemię - i wszędzie w tej dzielnicy spostrzegałam folijki po prezerwatywach. Naprawdę kolorowe i pełne napisów w hindi - ale odpakowane. Hm :D
(wtedy zobaczyłam kiosk z długimi taśmami prezerwatyw [takie, co się wiesza na gwoździu jak chipsy w sklepie spożywczym] i nie wiedzieć czemu wyobraziłam sobie, jak wspaniałym prezentem byłyby hinduskie prezerwatywy dla Andrzeja i Mikiego z bursy, gdyby zaczęli się nimi obwieszać i robić z nimi zdjęcia. Hmmm. :D)


Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, gdzie powinniśmy się znaleźć (coś na kształt zamku, ale niestety umknęła mi nazwa), spotkaliśmy tam Liama. On rozdał nam zadania do Pune Orientation - dowiedzcie się, kto jest prezydentem miasta, jakie są rzeki, drużyny sportowe itd. Troszeczkę smutnym był fakt, iż nikomu nie zależało na orientacji w Punie, a wszyscy chcieli zrobić podstawowe zakupy, ale w sumie jest to całkiem zrozumiałe. Czasu było mało, więc moja grupa ze Shreedavi, Ritwickiem, Eliasem, Elize, Kaamanem i Luzią zrobiła zadania, korzystając głównie z wiedzy Ritwicka (native Indian). Kiedy doszło do pytania o prezydenta, zapytaliśmy ludność. Część nie bardzo wiedziała, część się kłóciła między sobą o tę kwestię, więc po prostu to zostawiliśmy. I ruszyliśmy w miasto.


Już na pierwszym rogu odkryłam, że przejście przez ulicę w Indiach to nie taka prosta sprawa. Riksze za Tobą, riksze przed Tobą, auta i autobusy obok Ciebie, a droga zamiast dwóch pasów ma jakichś niezależnych 7... Ale dopóki wychodziłam na ulicę z kimś po mojej lewej stronie, czułam się bezpieczniej. Jeśli by miało nas przejechać, to osobę z lewej jako pierwszą. (w Indiach panuje tzw. ruch drogowy brytyjski)
Po kilku chwilach zaczęłam jednak zdawać sobie sprawę z faktu, że nie jest to najlepszy pomysł, bo nie gwarantuje mi bezpieczeństwa - ruch drogowy w Pune był dla mnie czymś naprawdę szalonym i totalnie niebezpiecznym.
- Riwtick, jesteś z Pune?
- Tak!
- I tak wygląda Twoje codzienne życie?
- Tak!
- A byłeś kiedyś w Europie? Czy widziałeś, jak proste jest życie tam, gdzie są przejścia dla pieszych, a auta zachowują odległość od siebie minimum pół metra? :D To samo tyczy się pieszych - tam naprawdę nie boję się podnieść ręki, żeby się podrapać po nosie, a potem ją opuścić, bo tam riksze nie ocierają się o mnie kiedy jadą 40 km/h. Jakże bezpieczne jest życie!
Wtedy do dyskusji dołączył się Anish:
- Ale jeśli umiem przejść przez ulicę w Indiach, to umiem przejść przez ulicę wszędzie na świecie :D
I tym argumentem wygrał dyskusję :D
Staliśmy na jakimś cywilizowanym przejściu dla pieszych ze światłami, czekając na zielone, gdy do nieświadomej niczego Luzii podeszło dwóch nastoletnich Hindusów.
- Photo with us?
- Wait, why?
- Can you have a photo with us?
- Why, are you famous? (Luzia <3)
- Yes!
- What are you famous for?
- No, you're famous.
- Am I? - kompletna dezorientacja
- Ritwick, come here! - zawołałam. Ritwick podszedł, pogadał z chłopakami w hindi i ich, krótko mówiąc, przegonił. A gdy zapytałyśmy, o co chodziło, powiedział nam, że niższe klasy społeczne uważają za supercool trzymanie się z białymi. Gdy dopytałyśmy, czy zrobienie sobie zdjęcia z nimi to coś złego, odpowiedział, że nie. Więc, jak stwierdziłyśmy, teoretycznie mogłyśmy sobie je zrobić. To było w sumie miłe ze strony chłopców, że nas zapytali - masa ludzi robiła nam zdjęcia wcześniej bez pytania i chłopcy pewnie teraz też nie będą pytać. Ale Ritwick ich pogonił na wszelki wypadek. This is India, no questions! :D
(jak się potem dowiedziałam u Aishwaryi, najgorsze, co mi grozi, to przerobienie mojej twarzy w photoshopie i dodanie do reklamy albo coś. Jednak tak na zdrowy rozum: jeśli gdzieś stoję i zrobią mi dobre zdjęcie znienacka, to i tak mogą go użyć. Poza tym, ilu ludzi z niższej klasy w Punie ma Photoshopa? Telefony mają, bo są tanie (o tym kiedy indziej), ale z komputerem nie sądzę, żeby było tak łatwo. I po co komu biała twarz do reklam? Nevermind.)


Połaziliśmy trochę bez celu po mieście (może i był w tym jakiś cel, ale byłam zbyt zajęta, by go zauważyć: łaziłam patrząc na ludzi i coraz bardziej się dziwiąc wszystkiemu dookoła, pamiętając o tym, by zawsze przez ulicę przechodzić z Ritwickiem), aż w końcu zdecydowano: jedziemy do supermarketu! Trzeba kupić parę podstawowych rzeczy, mamy za mało czasu na większe zakupy, a poza tym to musimy wziąć rikszę, bo to trochę daleko. Tak więc chwilę nam zajęło, zanim zdobyliśmy dwie riksze dla naszej grupy (w międzyczasie paru Hindusów przeszło koło mnie z zalotnym "hiiii", na co zaczynałam się śmiać). I tak w leciutkim ścisku ruszyłam w 10-minutową przejażdżkę. Wideo poniżej (choć powrót był bardziej szalony, gdyż zaczęły się godziny szczytu - niestety tego nie uchwyciłam):
Riksza riksza cz.1
Riksza riksza cz. 2
(to nie moja ręka się trzęsie, to riksza, choć może yt to jakoś naprawił)

Riksza adventure z Ritwickiem i Elize
Obserwując to wszystko miałam na to idealne określenie: "world of confusion". Tu ktoś sika, tu trąbią riksze, tu leży bezdomny, tu salon AGD i RTV... Łał. Za jedną rikszę policzono nas 40 rupii, za drugą 70 - Ritwickowi nie chciało się targować i po prostu zapłacił. Biali przyjechali!
Jak dowiedziałam się od Shreedavi, musimy się przyzwyczaić do cen i zawsze się targować. Oni nie zdzierają z nas dlatego, że jesteśmy biali - a dlatego, że w naszych krajach i tak płacimy dużo więcej. "Bo nas, kurwa, stać".
W samym supermarkecie miałam niewiele do kupienia jak na pierwsze zakupy - chciałam głównie rozeznać się w cenach i wrócić, jak będzie spokojniej. Kupiłam proszek do prania na spółkę z Luzią, ciasteczka i Sprite'a. Elize za to zakupiła mnóstwo herbat, słodyczy i tak dalej - w kolejce do kasy śmialiśmy się, porównując amerykańską produkcję śmieci i spożywanie do skromnej europejskiej :D
Warto wspomnieć, że ponieważ to był supermarket, a nie targ, wszystko było droższe. Tak mi przynajmniej powiedziano. Zakładając, że 100 rupii to mniej niż 6 zł (ok 5,60), za ciasteczka zapłaciłam 20 rupii, proszek 75 rupii, a Sprite 1,5l 35 rupii.
Wpadliśmy także do pseudosklepu papierniczego - kupowanie tutaj jest o tyle ciężkie, że się nie zorientowałam nawet, że tam jest sklep z zeszytami - żeby kupić troszkę zeszytów. Na dobry początek kupiłam jeden duży. Lucia chciała dwa. Więc czas było na pierwszą pufną negocjację:
- Excuse me, how much is this?
- 22 rupees.
- Ok! I'm gonna buy three, but for 60 rupees!
- Ok!
Tym sposobem utargowałam 6 rupii i to nawet bez używania hindi <3
(prawdopodobnie dla osoby nie-białej byłoby to 15 albo nawet 10 rupii za sztukę, ale i tak radość moja i Lucii była ogromna :))

Wsiedliśmy w rikszę powrotną i tuż pod zamkiem byliśmy świadkiem sytuacji, kiedy jednej starszej kobiety omal nie rozjechała riksza. Rozwalił jej się japonek i wywróciła się na ulicy. Podobno wypadki zdarzają się bardzo często. Hmm.
Pod zamkiem mieliśmy spotkanie z resztą grupy, a następnie przejście gdzieś do autobusu. Gdy czekaliśmy na grupę, Liam, opiekun całej grupy, odpowiedział na moje pytanie na temat tego, czy zamek można zwiedzić. Owszem, można - 10 rupii dla Indians, 100 dla non-Indians :D Ale postara się nam zorganizować wycieczkę po kosztach.
Ja wiem, że 6 zł za wejście do zamku naprawdę mnie nie zrujnuje, ale po raz pierwszy doświadczyłam rasowej dyskryminacji. To było strasznie dziwne, poczuć się innym tylko dlatego, że jestem biała.
Również pod zamkiem doświadczyłam swego pierwszego spotkania z hinduskimi żebrakami: mały chłopczyk ciągnący za rękę swojego ślepego dziadka, inny mały chłopczyk bawiący się plastikową piłeczką... Z jednej strony wryło mi się w pamięć wpisane we wszelkie przewodniki po Indiach, żeby uodpornić się na żebraków, z drugiej strony jestem przecież na nich uczulona (co nawet ukazuję w Polsce), z trzeciej jednak kurde, nie jestem bezmózgim potworem pozbawionym uczuć. Nie oni sami mnie poruszają, a sam fakt, że na tym świecie są takie cholerne dysproporcje społeczne.

Kiedy szliśmy na autobus powrotny, ja i Lucia zasięgnęłyśmy porady paru native'ów z grupy na temat samodzielnego przechodzenia przez ulicę. "Myślę, że tu chodzi przede wszystkim o Twoje podejście"- stwierdziła. "Jeśli wejdziesz na nią zdecydowanym krokiem, kierowcy to zauważą i się zatrzymają. Zresztą, patrz, ile tu jest ludzi, to nie może być takie trudne! :D".
Więc weszłyśmy. Przeszłyśmy pewnie pierwsze 3 "pasy" (ja bałam się nawet patrzeć na jadące auta), kiedy SRUUUUUU! Tuż, naprawdę tuż przed naszymi twarzami wyłonił się autobus jadący ze sporą prędkością. Gdy tylko przejechał, przebiegłyśmy przez ulicę z krzykiem chwaląc wszelkie siły, że nas nie przejechał.
- Aaaa, Amish! - podbiegłyśmy do najbliżej stojącego nas native'a. - Prawie przejechał nas autobus! Duuude, this is India part 3282529.
A Amish się z nas śmiał.
- Nie śmiej się! Jak to trzeba zrobić, żeby zrobić to dobrze?
- To jest naprawdę proste. Wchodząc na ulicę pokazujesz autom ręką, żeby się zatrzymały. Riksze i auta się zatrzymują. Ale autobusy we wszystkich indyjskich miastach są zawsze spóźnione. Więc zatrzymuje się generalnie wszystko, oprócz autobusów.
- DLACZEGO NIKT NAM TEGO NIE POWIEDZIAŁ
- Huehuehuehue

...Biały człowiek i Indie <3

Drogę powrotną spędziłam z Aishwaryą, która opowiedziała mi, że widzieli umierającego człowieka. Kiedy dopytałam o szczegóły, wszystko wskazywało na to, że Aishwarya i reszta pierwszy raz w życiu mieli okazję doświadczyć ataku epilepsji u bezdomnego.
- Zaczął się trząść całym ciałem, jedzenie, które jadł, razem ze śliną wychodziło mu z buzi w formie piany, widzieliśmy tylko białka oczu... I nikt mu nie pomógł!
Po uspokojeniu jej, że na 80% jestem pewna, iż to tylko atak, a nie umieranie, opowiedziałam jej także o pierwszej pomocy u osób z epilepsją (mało fajne doświadczenia w wakacje w centrum Poznania mają swoje odbicie). Potem jedynie zastanawiałam się nad tym, że nikt, ale to nikt mu nie pomógł.



Wróciliśmy z Pune idealnie na szóstą - i nie miałam zbyt wiele czasu na cokolwiek, gdyż o szóstej właśnie umówiliśmy się z grupą Abby na próbę. Trzeba było dołączyć parę nowych osób do zespołu (które na ostatniej próbie były na hike) i jakoś się ogarnąć. Następnie dinner i szybciutko, przebieramy się w togi z prześcieradeł! Generalnie nie miało to większego związku z ABBĄ, ale stwierdziliśmy, że nasz Never Go to Med Centre band będzie w tym super wyglądał. Tak więc Pauline została garderobianą.

First year show zostało poprowadzone przez Aishwaryę, Neela i Sofię. Tradycyjnie jak na każdej porządnej UWCowskiej imprezie, obowiązywał nas motyw przebraniowy. Padło na "anything but clothes" ("wszystko, tylko nie ciuchy"), tak więc nasze togi idealnie wpasowały się w klimat :)
A tu najciekawsze występy:

(nie wiedzieć czemu zamieszczam jako pierwsze)

Korean dance

Indian dance

Boys' power

Wszystkie przebrania podczas fashion show

Sami widzicie, jak niesamowita energia płynie z tych ludzi. I jaki mają power.
Dawać znak pod postem, że czytacie! :)

4 komentarze:

  1. Nie wiem co ma na celu występ boysów i nie wiem czemu mnie to tak bawi :D.
    Gościu, który wygląda jak Tarzan <3


    H.

    OdpowiedzUsuń
  2. fajnie że kojarzymy Ci się z takimi rzeczami. z poszanowaniem, Piastowskie lordy

    OdpowiedzUsuń
  3. czytam, czytam i naczytac sie nie moge.
    -Sobur.

    OdpowiedzUsuń
  4. Sonia, w tych prezerwatywowych opakowaniach jest tytoń, który ludzie żują, mają ślinotok i potem wszędzie plują na czerwono :)

    i ceny sa niezle też w Agrze - indians -100 Rs, non-indians 750 Rs
    pzdr!

    OdpowiedzUsuń