wtorek, 4 września 2012

Polar dragons na tropie

Nie mogę się doczekać, aż nadgonię bloga do końca orientation week, bo szlag mnie trafia z tym, że nie mogę pisać o danym dniu w danym dniu. Mam wciąż tyle do opowiedzenia! Na szczęście OW skończył się przedwczoraj, więc może teraz wejdę w szkolną rutynę. Jestem tu strasznie szczęśliwa :)

Czwartek! W czwartek obudziłam się w med centre i natychmiast poszłam do doktora, żeby stamtąd wyjść. On nie pytał o hike, więc sama też o niej nie mówiłam - absolutnie NIC już mnie nigdzie nie bolało i chciałam jedynie stamtąd wyjść. I się udało!
W planie na czwartek zawarta była Triveni discussion i spotkanie z Pelhamem, dyrektorem szkoły. Pierwsze utwierdziło mnie w przekonaniu, że w tej szkole wszystko jest stworzone tak, żeby to mnie było dobrze i żebym to ja rozwijała się tu we wszystkich możliwych kierunkach. Triveni może wydawać się mocno pokręcone, ale po to właśnie jest trial period, który z każdym dniem ubóstwiam bardziej - spróbuj wszystkiego, dowiedz się jak najwięcej i wybierz to, co dla Ciebie najlepsze.
Pelham, nasz dyrektor, jest typem amerykańskiego człowieka sukcesu - ten uśmiech, skórzane buty, jeansy, koszula i wieczne 'how are you, Sonia?' ilekroć go spotykasz i się witacie. Dyrektorem w szkole jest pierwszy rok i z tego, co mi już wiadomo, kładzie spory nacisk na antynałogową politykę UWC, będąc dość ostrym w przypadkach przyłapania kogoś na używkach.
Spotkanie z nim jednak nie było o tym - powiedział nam, że oprócz psychologa na kampusie, grupy Peer Support Group (drugorocznych którzy są wyznaczeni do bycia naszym wsparciem, jeśli mamy problem i chcemy o tym z kimś pogadać), nauczycieli i nas samych mamy jeszcze jego. I nawet jeśli ma spotkanie, możemy zapukać i powiedzieć, że to pilne. Jego sekretarka może nas spytać, o co chodzi, ale jeśli to jest prywatne, wystarczy powiedzieć. On tak samo jak my chce być częścią tej szkoły, więc jeśli chcemy wpaść i pogadać - albo opowiedzieć o jakimś problemie, czy to rodzinnym, czy to szkolnym, czy to kampusowym - wystarczy wpaść. Powiedział nam także, że ma nadzieję, iż dobrze się będziemy bawić na hike - przyznaje, że bardzo mu zależało na tym, byśmy na nią poszli, bo wie, jak natura i wspólny wysiłek integruje ludzi. Nie mogłam nie przyznać mu racji - czasem dobrze się porządnie zmęczyć i spocić w dobrym towarzystwie i mówię to bez cienia sarkazmu.

Najlepsi hikerzy pod słońcem - Elias (Finlandia), Pufcia i Luzia (Luksemburg)

Tego dnia o 14:30 wyruszaliśmy na hike'a właśnie. Ponieważ moja grupa była druga z trzech, nie musieliśmy przejmować się wnoszeniem i znoszeniem namiotów ze szczytu - grupa 1 po prostu je tam zostawiła i miały tam pozostać do momentu, kiedy grupa 3 je weźmie. Nie trzeba było brać dużo: plecak, latarka, zmiana ciuchów, dwie butelki wody, kocyk... pożyczyłam buty hikingowe od Pauline, kupiłam w coffee shopie wodę (20 rupii od 1,5l butelki - a 100 rupii to w zaokrągleniu 6 zł) i w drogę! Nasza grupa została podzielona na mniejsze podgrupy, a nazwaliśmy się Polar Dragons. Wymyśliłam nam okrzyk - tradycyjnie:
- I SAY POLAR YOU SAY DRAGONS - POLAR!
- DRAGONS!
- POLAR!
- DRAGONS!
- POLAR!!!
- DRAGOOOONS!
...działa wszędzie na świecie, w każdych okolicznościach :D
Wyszliśmy z kampusu pełni sił i pierwszym radosnym punktem za kampusem była przeprawa przez pole, gdzie łażą sobie święte krowy. Niestety, nawet święte krowy obrzucają trawę fekaliami tak samo, jak te mniej święte w innych krajach. Ale spokojnie, nie było tak źle :)
Niedaleko od kampusu (15 minut od bramy) przy wejściu na ścieżkę na górę znajduje się świątynia. Alexander, nasz drugoroczny ze Szwecji, powiedział nam, że musi nas tam zabrać - nas, Europejczyków, bo na pewno nam się to spodoba.
Jak się okazało, zbudowana kilkaset lat temu ciągle przyciąga okoliczną ludność - także tę z MUWCI - ze względu na swoją magiczną lokację w lesie.
- Widzicie to tutaj? - powiedział Alex, pokazując na kamień obrośnięty mchem w kształcie kółka i mniejszego kółka w środku.
- Tak, co to jest?
- To symboliczny pomnik hinduskiego boga [bodajże Shivy, ale muszę się upewnić u Alexa] penetrującego swoją małżonkę. Mniejsze to penis, większe to wagina :D Jest ich mnóstwo w świątyniach.
- Aleeex, czy Ty naprawdę mówisz o tym każdej grupie? - spytali ze śmiechem drugoroczni.
- Dude, this is just so awesome! Kiedy podróżowałem w wakacje po Indiach, widziałem największy pomnik tego typu z kilkumetrowym fallusem! :DDD
...I to był jeden z tych momentów, kiedy poczułam, że nie jestem jedynym freakiem w tej drużynie :D (swoją drogą, trzeba się dowiedzieć gdzie ten pomnik)
(nie miałam wtedy aparatu, ale dodam zdjęcia jak Luzia mi je wyśle)


 Góra, na którą się wspinaliśmy, to Mount Wilkinson - nazwana tak przez społeczność szkoły na cześć pierwszego jej dyrektora. Droga, jak to droga, integruje - dźwiękonaśladowcze piosenki z każdej narodowości (harcerstwo uczy i przygotowuje na takie okoliczności! :D), opowieści, żarciki. I piękne, ale to absolutnie piękne widoki.

widok na MUWCI prawie-ze-szczytu - spory mamy ten kampus, prawda? ;)


Wiem, wiem, wszystko wiem - ale po prostu musiałam zrobić to zdjęcie :D



Po wejściu na szczyt spokojnie można było się przebrać w cieplejsze, nieprzepocone ciuchy, rozłożyć plecak w namiotach (wojskowe, wieloosobowe) i poczekać na resztę. Zaczęły się powolne przygotowania do obiadu (makaron+sos z warzyw), ale do pomocy potrzebne było tylko kilka osób. Tak więc zaczęła się część integracyjna między podgrupami - z gratulowaniem sobie wejścia (część osób pierwszy raz w życiu wchodziła na górę), podziwianiem widoków i graniem w ninję (tak, zgadnijcie kto zaczął :D).
Smiling having fun - tu z Lauren (RPA), Elize (USA), Luzią i Eliasem

Najpiękniejsze zdjęcie na świecie z Kanishką (Nepal)
Drugie najpiękniejsze zdjęcie świata - tym razem z Harshem :)

Pooja, Gia, Priyanjali, ja i David
Podziwianie widoków z Harshem, kłótnie z Pramodem i Gią (Pramod, nasz ukochany drugoroczny, został zdeprawowany przez dziewczęce grono, kiedy uświadomiłyśmy mu, że piosenka "Blow my whistle" Floridy nie jest tak niewinna, jak sądzi, a nawet TOTALNIE nie jest niewinna :D), gorąca czekolada w kubeczkach, nocne posiłki w tradycyjnych miseczkach z liścia... Zasuszone i uformowane liście tu służą jako miseczki do jedzenia (EKO <3), w liście owija się papierosy (tu akurat jest to rozwiązanie mało fajne, bo przez to kompletnie nie da się ich palić - oczywiście wiem to absolutnie nie z własnego doświadczenia ;)), i w ogóle naprawdę mnie to cieszy. Jestem w końcu dzieckiem ekologii, które swego czasu otwierało torebki po herbacie, żeby zawartość wyrzucić na kompostownik. (nie, kochani - one się nie rozkładają, zwłaszcza piramidki z liptona. A poza tym eart greye mają zwykle metalowe zszywacze, więc trzymajcie je z dala od kompostu :D)

Spać poszliśmy padnięci około 21:30. Całą noc słabo spałam, bo kiedy w namiocie śpi 25 osób (powinno być 20, ale chłopcy mieli tylko jeden namiot i się nie zmieścili) i co pół godziny ktoś idzie na siusiu, ciężko jest tego nie odczuć. Ale było super i tego się trzymajmy!
Rano o 6 zaczęliśmy schodzić z góry. Jak się okazało, czekała nas jeszcze "wycieczka" do Khubavali - wioski położonej najbliżej kampusu. Mieliśmy tam zobaczyć świątynię, a weszliśmy jakoś tak, że musieliśmy przejść przez "główną" "ulicę". Wtedy poczułam to, co wiedziałam od dawna: że tak naprawdę mój kampus jest bańką bezpieczeństwa na tle Indii. Że jestem tu na takich samych zasadach jak na CRSie - że tak naprawdę nie poznam kraju, w którym mieszkam, w czasie poza podróżami, travel weekiem i project week.
Przechodziliśmy koło domków podobnych do tych ze scenerii slumdoga, napotykając tu i ówdzie parę śmieci. Dzieci wyszły przed domy, żeby nas zobaczyć - nas, mokrych, zabłoconych, spoconych, ale białych (w większości). Wszyscy byli niesamowicie przyjaźni. Świątynia okazała się rozmiarów średniego kościółka w polskiej wsi, z tym, że w Khubavali większość obrzędów dzieje się na zewnątrz samej świątyni. Na miejscu czekał już na nas pracownik Sodexo z butlą wody, czaju i ciasteczkową przekąską.
- Czy możemy poczęstować dzieci? - ktoś spytał.
- Już im powiedzieliśmy, że mogą sobie wziąć, ale to raczej jest tak, że każdy trzyma się swojego. To jest dla nas, więc nam tego nie chcą brać.
Po krótkim przedstawieniu kilku osób z wioski (jak się okazało, pracownik Sodexo pracuje u nas w szkole od 4 lat i pochodzi z Khubavali) mogliśmy zobaczyć świątynię - oczywiście po zdjęciu butów.


Tak siedziałam tam sobie i myślałam, jak wiele czyni mundur. Widziałam ten kontrast między panującą wkoło biedą, nie do końca czystymi ubraniami, a błękitno-granatowym mundurem Sodexo. Wokół całej tej biedy pracownik naszej szkoły był dla ludzi ze swojej miejscowości kimś super, sama widziałam tę różnicę. Cieszył mnie fakt, że szkoła zatrudnia pobliską ludność - hinduskie kobiety w med centre, plewiące ścieżki, budowniczy budujący Wadę 5, ochroniarze, wszyscy w cafeterii z Sodexo, zamiatacze naszych pokojów, sprzątacze łazienek... Doskonale rozumiałam, dlaczego proszą nas o zamykanie w szafkach wszelkich wartościowych rzeczy. Dla mnie to aparat fotograficzny, który dostałam w prezencie urodzinowym od Ady i owszem, ma dla mnie dużą wartość, ale dla nich to roczna (albo nawet dwuletnia) pensja. Zastanawiałam się jednak, jak wygląda życie w wioskach, gdzie nie dociera MUWCI i Sodexo.







Po zwiedzaniu jeepy UWC zawiozły nas do szkoły. I tu kolejna kulturalna niespodzianka: miałam okazję posłuchać hinduskiego radia. Siedziałam z dwoma native hindi, które wprowadziły mnie w świat indyjskiego radia.
- Zaraz... ja chyba znam tę piosenkę!
- Tak, to Akon i "Dangerous".
- Ale... w bollywoodzkiej wersji?!
- Tak, bo my w sumie nie puszczamy w radiu angielskich piosenek bez bollywodzkich wstawek i tekstu w hindi.
- Ale przecież macie youtube'a, więc wpływ angielskiej muzyki jakiś jest.
- Tak, ale w sumie nie wiem, nie mamy chyba radia z angielską muzyką. Właściwie można by spróbować, ciekawe, czy ludzie by słuchali...
Tak więc mindfuck bollywodzki zaliczony. Akon. Bollywood. No spoko <3

Po powrocie na kampus stwierdziłam, że czas na moje pierwsze pranie. W pralni spotkałam Ritwicka (który wiem, że to czyta z translatorem, więc hello Ritwick! :D), z którym świetnie się bawiliśmy próbując włączyć pralkę (misja zakończona sukcesem). Po tej wybornej rozrywce ruszyłam w objęcia Morfeusza w moim radosnym łożu.Wstałam idealnie na lunch, żeby pośpiewać przy nim z ludźmi trochę kampusowych piosenek (tak, tutaj też doszło "Hey I just met you"). Po lunchu wszyscy byliśmy w na tyle radosnym nastroju, że zrobiliśmy sobie party w wadzie 3 ze wszystkimi radosnymi filmikami typu "Friday", "asdf" i tak dalej. A ponieważ był piątek, śpiewałam FRAJDEJ FRAJDEJ cały dzień :D Potem dziewczyny zabroniły mi śpiewać w dni inne niż piątek :C Ale powinnam być zadowolona, że pozwoliły chociaż na to. Do następnego piątku już niedługo! :D
W wadzie 3 odkryłyśmy także z Pauline rosnące sobie, zielone jeszcze banany. Przypomniałam sobie z książki Cejrowskiego, że rosną szybciej jeśli się założy na nie prezerwatywę (lateks przyspiesza dojrzewanie owoców), ale stwierdziłam, że grzecznie poczekam :D Dla nas, dziewczyn z Europy, to dość niezwykłe, że tak po prostu w okolicy naszego zamieszkania sobie rosną tropikalne owoce, więc mam nadzieję, że nikt ich nie zauważył oprócz nas - może się załapiemy, jak dojrzeją.


Po drodze do zarejestrowania laptopa spotkałam parę osób, w tym Pemę z Tybetu - musimy wkrótce się umówić na rozmowę o wolnym Tybecie, bo w sumie skąd się dowiem lepiej, jeśli nie u źródła?
Kiedy w końcu poczułam się jak w ASDF 4 (http://www.youtube.com/watch?v=wLlxgm3-S3I), nadszedł czas na gry integracyjne (bonding games). Zaczęło się od podstawowych i dobrze znanych gier, takich jak budowanie rozmaitych figur z ciał - ale przyznam, że przedstawienie w ten sposób (z 12 osobami w zespole) seksu było dość ciekawe :D Potem przyszło nam grać w gry wymagające nieco większego zaangażowania - drużynowe plucie do garnka wodą z wiadra z zanurzeniem głowy w ów wiadrze nie jest już dla mnie czymś obcym! Ale kiedy doszło do mud fights, poczułam się kompletnie jak w domu.
Mud fights to gra, o której chyba słyszałam w harcerstwie pod troszeczkę inną nazwą. Wszyscy siedzą w podwójnym kółku, załóżmy że jestem z przodu, a za mną ktoś. 3 osoby w całym kółku siedzą same - bez nikogo ani przed sobą, ani za sobą. I załóżmy, że osoba A, która siedzi sama, woła moje imię i jest po drugiej stronie koła. Wtedy ja muszę się do niej dostać, a osoba za mną ma mi w tym przeszkodzić i do tego nie dopuścić. W środku koła jest pełno mokrej trawy, a po 5 minutach jest już pełno błota - co jest super, kiedy pary męskie, damskie i damsko-męskie siłują się w błocie, nie przejmując się swoimi ubraniami (mówili nam wcześniej, by ubrać rzeczy na których nam nie zależy :D), gryząc się, siłując i przygniatając. Jeśli ktoś założy chwyt na osobie próbującej się dostać do samotnego wołacza, osoba próbująca może się poddać. Wtedy wracają do koła i to próbująca siada za tą chwytającą. Wówczas role się odwracają.
Nie poznałam jeszcze tak cudownej i tak integrującej gry :D Mój pojedynek z Nealem (sporej postury chłopak), który usiłował się dostać na drugą stronę koła, obserwowała spora część osób, aż w końcu założyłam mu chwyt pod pachą i przez szyję tak, że się poddał. Sama byłam tym zaskoczona, a na pytanie "Seriously, do you do wrestling at home?" odpowiedziałam tylko śmiechem. Ludzie zaczęli mi mówić, że to było łał, niesamowite. Byłam tym naprawdę zaskoczona i kiedy doszło do pojedynku między mną a Harshem, siłowaliśmy się tak długo (on na drugą stronę koła, ja żeby się poddał), aż wykorzystał fakt, iż błoto było naprawdę śliskie i jakoś się wywinął. Kiedy przybijaliśmy sobie piątki za dobrą robotę, spytałam go:
- Dude, what the hell do you eat? You're so strong! :D
- Hey, what do YOU eat? :D
Bawiliśmy się wszyscy super. Naprawdę, naprawdę super.

mud picture

Kiedy już wszyscy się wykąpaliśmy (a chwilę to zajęło - część osób przyszła do naszej wady, bo w ich wadach skończyła się woda), po kolacji usiadłam sobie z Pauline, Aishwaryą i Lucią przy pustym basenie (w ciągu dnia intensywnie go czyszczą, bo po wakacjach trochę się zaniedbał - nocami, podświetlony, wygląda naprawdę nastrojowo) i zaczęłyśmy rozmawiać o związkach i seksualności. Także o homoseksualności. I kiedy doszło do wyznań, zdałam sobie sprawę, że czuję się tu naprawdę dobrze - ktoś z Twojego bliskiego otoczenia mówi ci otwarcie o swojej orientacji i ani Ty, ani inne słuchające osoby nie mają z tym żadnego problemu. Absolutnie żadnego. Dalej możemy żyć w jednym miejscu, kumplować się i przytulać. Nie ma tego dziwnego "ej, to jest lesba", nie ma tego dystansu mimo wszystko. Dalej jest akceptacja, a oprócz tego pełna, stuprocentowa szczerość i zaufanie. Cieszę się, że doszło do tej rozmowy.
Późniejszym wieczorem w moim pokoju odbyła się próba naszego ABBA chóru na 1st year show - oczywiście zbudowaliśmy team spirit (I SAY SINGING YOU SAY ABBA), znaleźliśmy sobie nazwę (sama wyszło, nawet nie ode mnie, nazwa "Never Go to Med Centre" :D) i porobiliśmy słit focie z kamerki. Cudni ludzie, dobry tim. Naprawdę dobry. 


2 komentarze:

  1. Jejku, ludzie wszystkich ras i narodowości, ekologia do bólu, dziwne religie, walki w błocie i ciągłe rozmowy o seksie w każdej jego postaci i orientacji - Sonia trafiła do prawdziwego Soniolandu!^^
    Swoją drogą nie pisałaś jakiś czas temu, że za wszelką cenę chciałabyś uniknąć tej wyprawy?:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tylko krowa (święta tam) nie zmienia poglądów,a Sonia nie krowa więc zmienia i całe szczęście! Mam Ci dosłać prezerwatywy? ( o bananach na drzewie myślę!)

    OdpowiedzUsuń