poniedziałek, 10 września 2012

Wąż w basenie i inne historie

Wiele z Was dało mi znać, że "Wargacka, ja tego nie pojmuję: jesteś w Indiach, robisz więcej, niż ja przez całe życie i jeszcze masz czas pisać bloga". Otóż chcę poinformować, że nawet ja czasem wpadam w szkolną rutynę i wczoraj, przykładowo, nie czułam huge human power do pisania. Ale może to jesienna melancholia - w MUWCI pada i atmosfera jest dosyć jesienna; no, może temperaturą, gdyż constans 25 stopni jest (moim zdaniem. Zdaniem Weroniki jest zimno :D)

Środa rozpoczęła się godną pobudką: na porannych zajęciach z L&L mój komiks został wybrany jako jeden z trzech najlepszych (ale oczywiście jestem skromna i wcale się nie chwalę). Z tłem politycznym miał niewiele wspólnego: rzecz działa się w immigration office na lotnisku w Bombaju i było to praktycznie love story z pewnym Hindusem, który mi pomógł z urzędnikiem i nawet umiał się przywitać po polsku. Czyli wszystko, o czym czytaliście w pierwszym z indyjskich wpisów :)

Theatre nie był taki zły, jak ostatni, ale niestety nie był też mega super. Zaczęłam się poważnie, ale to poważnie zastanawiać nad wycofaniem się z tego przedmiotu.
W przerwie zrobiłam pranie (Mamo, piorę i sprzątam i żyję!), a także udałam się do biura po kartę SIM z moim indyjskim numerem. Na miejscu musiałam wypełnić kilka formularzy (biurokracja indyjska... aby mieć numer w Indiach na kartę, musisz wypełnić osobowy formularz i dołączyć zdjęcie - inaczej w ciągu miesiąca zdezaktywują Twój numer), ale urzędnik był dla mnie naprawdę miły. W większości moich kontaktów z tutejszą ludnością mówiącą niewiele po angielsku (w takim sensie, jak ja to postrzegam - czyli kiedy obie strony są w stanie się świetnie i bez problemu zrozumieć) przyjmuję podobną praktykę, jak podczas mojej dawnej wakacyjnej pracy w sklepie spożywczym: uśmiecham się, jestem przyjazna i otwarcie słucham wszelkich trosk klientów, nawet jeśli starsi panowie zwierzają mi się ze wszystkich swoich trosk, nie szczędząc przy tym komplementów na temat mojej urody. Metoda bycia przyjaznym i uśmiechania się na wypadek wszelkich problemów działa zwłaszcza wtedy, kiedy naciśnie się coś nie tak na kasie fiskalnej i pokazuje ona rachunek na 1128 zł za 4 lody dla stojącej przed Tobą rodziny, a Ty nie masz pojęcia, jak to wycofać :D
Tak więc działa to też w Indiach. Ponieważ biurokracja indyjska zajmuje dużo czasu ze wszystkim, nie ma sensu się denerwować i zrzucać winy na urzędnika - mnie się nigdzie nie spieszy, ja poczekam. Zauważyłam, że przynosi to znacznie lepsze efekty niż wkurwianie się na cały świat, bo jeśli się irytujesz, urzędnik zrobi co do niego należy w normalnym tempie i nic nie powie. Jeśli się uśmiechniesz i naprawdę postarasz się zrozumieć, sam z siebie udzieli Ci różnych wskazówek nawet jeśli masz jakiś poważniejszy problem.
(Przyjazna Sonia jest przyjazna - hell yes! <3)

Na dowód mojej przyjazności wstawiam kolejne piękne zdjęcie Pramoda - tym razem z Sofią, zrobione podczas hike :)
Wychodząc po pół godzinie z biura (podpisałam tam też moje MUWCI student ID ze zdjęciem, więc będę miała swoją legitymację szkolną już niedługo, jak tylko ją zalaminują! :D) spotkałam Liama i zapytałam go, ile średnio wydaje na utrzymanie numeru indyjskiego. Powiedział mi, że rozmowy tutaj są śmiesznie tanie (można się było spodziewać, bo naprawdę każdy ma tutaj telefon) - rozmowy w stanie Maharashtra kosztują 1 rupię za minutę. 6 groszy za minutę rozmowy zanim jeszcze wejdziemy w świat pakietów! Liam, mając dziewczynę w Punie i będąc nauczycielem, advisorem i fanem wszelkich dziwnych hobby, na lekcje których jeździ do wiosek, w ciągu semestru wydaje na telefon około 200 rupii. Ja za swój starter zapłaciłam 25 rupii i dokupiłam doładowanie za 100. Ważność konta to 2 lata od doładowania. I życie jest piękne!

Na hiszpańskim (na którym znowu wszystko rozumiałam, gorzej z mówieniem) mieliśmy dyskusję o emigracji i stereotypach poświęconych danym krajom. Kiedy padło na Polskę, wiadomo, że nasz wizerunek w innych krajach Europy nie jest najlepszy. Ainoha, moja nauczycielka z Hiszpanii, od razu powiedziała mi, że jest jej przykro, ale stereotypy o nas są okropne. Dwie drugoroczne z Holandii i Niemiec to potwierdziły, z czym jestem w stanie się pogodzić, ale nie musiały przy tym dokładać żarcików ze swoich krajów na temat Polski. Z jednej strony rozumiem, że do ich krajów przyjeżdżają głównie polscy robole śmierdzący wódą i z czerwonymi twarzami, zachowujący się niewłaściwie na każdym kroku i często kradnąc, co się da. Z drugiej strony sama słyszałam wiele żartów na temat nacji i wtedy jakoś nie przeszkadzała mi ich chamskość. Ale z trzeciej strony, ja żadnej z osób, której nacji ten żart dotyczy, nie mówię ich w twarz. Dlatego kiedy usłyszałam żarcik o triathlonie Polaka za granicą (dobiec do sklepu, ukraść telewizor i wrócić z nim na ukradzionym rowerze), miałam mocno niefajne odczucia. I jakoś tak zmniejszyła mi się sympatia do tych drugorocznych, nawet jeśli wszystko odbyło się w wesołej atmosferze, gdzie powinnam umieć zachować dystans. Czułam jednak, że w tym żarciku było nieco więcej: jakaś tam sugestia, że jako Polka mogę być gorsza od tak zacnych nacji jak ich, gdyż moi rodacy przyjeżdżają tam pracować. Gówno prawda i tyle Wam powiem.

Następna lekcja, a była to historia z Vinayem, odrzuciła w kąt wszelkie moje negatywne odczucia na temat międzynarodowości w szkole, których doświadczyłam chwilę wcześniej. Zastąpione zostały podziwem dla tego, jak niesamowicie może taka międzynarodowa lekcja wyglądać.
Vinay rozpoczął zajęcia zapisawszy tablicę wielkimi literami składającymi się w słowo SIGNIFICANCE. Tak. Znaczenie. Następnie poprosił nas o zapisanie na kartce dwóch zdarzeń, które miały w naszym życiu znaczenie. Jedno osobiste i jedno o szerszym niż osobiste znaczeniu.
Chwila refleksji, aż zapisałam:
1. 3.03.2012, katastrofa kolejowa w Szczekocinach
2. lata 30. XX wieku, powstaje Camp Rising Sun
- Czy ktoś chce się podzielić swoim osobistym przeżyciem? Powiedzcie, dlaczego jest dla Was ważne.
Podnoszę rękę i mówię o trzecim marca.
- Ma dla mnie znaczenie, bo przeżyłam. - Vinay zapisuje odchodzące od SIGNIFICANCE słowo "survive". Z czasem coraz więcej słów odbiega od wielkiego słowa. "change of perspective", "life change" i tak dalej. Vinay zadaje nam pytanie, co naszym zdaniem jest tylko faktem, a co faktem historycznym. O której godzinie wszedł do sali? Czy to jest fakt historyczny? Czy ma znaczenie, które jest "a change of perspective"?
- Nie, ale gdybyś wszedł do klasy z bronią, bo odkryłeś w sobie terrorystyczne powołanie, i pozabijałbyś nas wszystkich, byłoby to dla nas dość znaczące i life-changing, bo właśnie byśmy nie żyli.
- Właśnie! To byłby fakt historyczny, bo historycy chcieliby się dowiedzieć, o której wszedłem i Was pozabijałem. Czy to jest dla wszystkich jasne?
Wtedy poczułam, że jeśli Vinay akceptuje moje chore terrorystyczne koncepcje definicji faktu historycznego, to to będą dobre lekcje :D Potem przeszliśmy do krótkiego zakończenia omawiania zakresu zajęć w pierwszym roku nauki. Kiedy doszło do II wojny światowej, Vinay wspomniał parę słów na ten temat.
- Jeśli kiedykolwiek poczujecie, że znacie historię, o której opowiadam, z innej perspektywy, koniecznie dajcie znać - perspektywa, jaką Wam tu przedstawiam, na pewno nie jest jedyną, a zaletą nauki w MUWCI jest właśnie to, że możemy poznać historię z obu stron konfliktu opowiadaną bezpośrednio przez osoby z danych krajów. To naprawdę niesamowita sprawa.
- Czy to na przykład oznacza, że kiedy będziemy omawiać II wojnę światową, to możemy na przykład przygotować z Sofią (Niemcy) prezentację na temat dwóch perspektyw, polskiej i niemieckiej?
- Absolutnie. Sofia, co Ty chciałaś powiedzieć?
- Chciałam tylko zaznaczyć, że to również dla mnie jako Niemki bardzo ciężka sprawa. Przez wiele lat po wojnie był trend na bycie dumnym z tego, co się stało, postrzegano to jako osiągnięcie narodu. Teraz na szczęście zdecydowana większość uważa to za wstyd, za ujmę. Nie chcę, by to się kiedykolwiek powtórzyło. - Wymieniłyśmy z Sofią ciepłe uśmiechy. Jakie to jest, kurde, niesamowite.

Pod sam koniec lekcji przeszliśmy do właściwego, pierwszego tematu z naszego programu: tło konfliktu Izrael-Palestyna, czyli koniec wieku XIX i początek XX. I Vinay miał całkowitą rację: lekcje historii w MUWCI to coś niesamowitego, gdy wszystkie strony konfliktu mają coś do powiedzenia na dany temat. Często dochodzi do sporów na temat tego, jak było naprawdę - ale to tylko daje nam szerszą perspektywę.

Po lekcjach wybrałam się na planning meeting Health - tego Triveni, które wcześniej rozważałam. Stwierdziłam, że naprawdę nie nadaję się do dzieci i osób niepełnosprawnych, a spotkanie z Health jakoś mnie nie podniosło na duchu - w zeszłym roku dużo osób się wycofało, bo całe Triveni polegało na zejściu do wiosek raz w tygodniu na 2 godziny, pooglądaniu domów i porobieniu zdjęć, czego im potrzeba względem rzeczy sanitarnych (?), dyskusji z doktorem i dostarczeniu tym osobom tych rzeczy. Jak dla mnie wyglądało to trochę tak, jakbyśmy byli radosnymi Amerykanami, którzy widząc indyjską biedę stwierdzają "ok, nie możecie dalej nie myć rąk! Damy Wam mydło i macie myć ręce, czy tego chcecie, czy nie". Jak to tłumaczyłam koordynatorkom, jestem trochę bardziej "action person" i nie widzę sensu w dawaniu pomocy na siłę tam, gdzie nie jest ona aż tak potrzebna. Jak to powiedziano nam kiedyś na Triveni Fair, "nie popadajmy podczas Triveni pozakampusowych w kompleks ratowania świata za wszelką cenę. Tym ludziom żyło się dobrze przed tym, jak ich odwiedziliśmy, i będzie żyło się dobrze po tym, jak sobie pójdziemy". Dlatego zaproponowałam zapytanie doktora z Med Centre o możliwość wolontariatu np. w szpitalu. Jak się okazało kilka dni później, doktor się nie zgodził, i w sumie trochę to rozumiem. W każdym razie miałam poczucie, że zostałam trochę bez możliwości offkampusowego Triveni, którym bym się naprawdę, bez przymusu zainteresowała.

Po spotkaniu Health wybrałam się na zajęcia z tradycyjnego tańca indyjskiego - było całkiem sympatycznie, ale że był to tradycyjny taniec (a nie Bollywood, którego chcę się nauczyć), nie do końca pokryło się to z moimi potrzebami.
Wychodząc ze Space (Scene of Performing Arts, Cinema & Entertainment) spotkałam Eliasa, który właśnie szedł na spotkanie organizacyjne MUNu (Model United Nations, program bardzo popularny wszędzie za granicą, a w Polsce jedynie w niektórych szkołach). Stwierdziłam, że nigdy tego nie próbowałam, więc pójdę. Członkowie MUN zwykle świetnie się bawią na delegacjach, na które są wysyłani do rozmaitych krajów - dziewczyny z CRSu często aktywnie brały w tym udział. Cała zabawa w MUN polega na tym, że spotyka się forum delegatów i omawia jakiś globalny problem, a każda z osób ma przypisany kraj, który reprezentuje. Nie może być to kraj, którego jest obywatelem - dlatego musi się dowiedzieć jak najwięcej o opinii kraju przez nią reprezentowanego na dany temat. Fajna sprawa, ale w MUWCI MUN owszem, działa, jednak udział nie gwarantuje wyjazdu na delegację z powodów finansowych - nie jest to jedyne chłonne finansowo zajęcie, które się odbywa na kampusie. Peer Support Group poinformowało nas już wcześniej, że w MUWCI będziemy mieli mnóstwo wspaniałych zajęć, ale musimy się nauczyć wybierać swoje priorytety. Tak i Indian dance, tak i MUN leżały gdzieś w sektorze "zajmę się tym, jak będę miała trochę czasu". A z czasem w mojej szkole może być naprawdę ciężko, dlatego nie chcę się zobowiązywać. Zobaczymy!

Po obu Triveni stwierdziłam, że za wysiłek intelektualno-fizyczny należy się nagradzać, i zafundowałam sobie "chicken lollipops" w coffee shopie. Przekonałam się, że nie jest to moje ulubione danie, ale w tym wyjściu tkwiło coś więcej poza chęcią zjedzenia czegoś niezdrowego (jak to zawsze określała moja ukochana współlokatorka z bursy, Magda, jest to syndrom zaglądania do lodówki mrucząc pod nosem "Co by tu sobie wpierdolić"). Poszłam tam z Luzią, a dosiadły się do nas Clara z Brazylii, Lauren z RPA i po części Ivan z Meksyku, i tak wszyscy sobie siedząc i oddając się mniej lub bardziej zdrowej konsumpcji, gadaliśmy o tym, jakie relacje zostawiliśmy w domu i jak to ongiś bywało. Jak się okazało, Clara miała bardzo podobne do moich doświadczenia ze zrywaniem przyjaźni po dłuższych wyjazdach - i tuż przed, co również i mnie się zdarzyło przed wyjazdem do Indii. Wspaniałe było to, że wszyscy w stu procentach czuliśmy temat, bo każdy z nas zostawił coś w domu i większość zastanawiała się, czy to coś wytrzyma dwa lata rozłąki. Są tu ludzie (głównie chłopcy) w związkach na odległość, są różne rzeczy. Kiedy ma się 17 lat, relacje międzyludzkie są wystarczająco skomplikowane. A kiedy dochodzi do tego dwuletni wyjazd do Indii, nic nie staje się ani trochę prostsze.
Kiedy wszyscy zebrali się na kolację, spotkałam po drodze Harsha zmierzającego właśnie do coffee shopu. Zostałam z nim na chwilkę, żeby pogadać o przedmiotach, gdy zamiauczał za nami kot. Kotów i psów na kampusie jest mnóstwo (część z nich należy do kadry, chodzą sobie wolno) i o ile do psów jestem nastawiona całkowicie neutralnie, o tyle koty rozczulają mnie niesamowicie (i przypominają o moim weteranie w domu, który pewnie śpi teraz na moim łóżku). Chyba wszyscy już mnie słyszeli, jak widząc kotka mówię z zachwytem "Kitten! <3" i usiłuję się z nim zaprzyjaźnić. Ale indyjskie koty w MUWCI są cwane. Nie lubią przyjaźni bez korzyści. Chyba kupię trochę kocich chrupek następnym razem w Punie.

Tego dnia czułam się wyjątkowo dobrze i zdecydowałam się na masę Triveni, dlatego tuż po kolacji przebrałam się w fantazyjną spódnicę z falbankami i ruszyłam na latin dance. Leo i Vanessa pokazali nam swoje możliwości podczas 2nd years' show, więc wiedziałam, że zmierzam we właściwym kierunku. Bo w sumie chciałam nauczyć się tańczyć od zawsze, ale lekcje tańca kojarzyły mi się głównie z Miejskim Ośrodkiem Kultury w moim mieście, panią, która zajmuje się tym od 20 lat i nie ma żadnego kreatywnego pomysłu na pobudzenie tych zajęć i nie wykracza poza sztywne uczenie kroków. Oczywiście, żeby się ich nauczyć, musisz przyjść na zajęcia z partnerem, którego w Brzesku dosyć ciężko znaleźć.
A nasze lekcje latino dance zaczęły się od rozgrzewki w kółku 25 osób. W głośnikach głośna, niesamowicie rytmiczna muzyka, i hasło: tańczymy! Każdy, jak kto chce i jak się czuje, bo musimy się ośmielić. W latino nie ma czasu na wstydzenie się.
I tak rozczulił mnie niesamowicie widok chłopców stawiających najpierw nieśmiałe, potem coraz śmielsze taneczne kroki. Wszyscy się też wygłupialiśmy, więc część wchodziła do środka koła potańczyć, reszta klaskała, słowem - atmosfera naprawdę przecudowna, taka, w której wszyscy czują się dobrze. Po krótkiej tanecznej rozgrzewce nadszedł czas na dobranie się w pary - Elias szarmancko wyciągnął do mnie dłoń i chciał coś powiedzieć, ale zaczął mówić po fińsku (to się często wszystkim zdarza :D), więc po prostu zaczęłam się śmiać i oficjalnie pochwyciłam jego rękę. Vanessa i Leo krążyli wokół par i uczyli nas krok po kroku, a ja czułam, że oni tam po prostu są - i że naprawdę chcą mi wytłumaczyć wszystko i pomóc z całego serca. Oczywiście zaczęło się od patrzenia na stopy i deptania po nich, ale kolejną zaletą latino było to, że zmienialiśmy co jakiś czas partnerów, więc można było nauczyć się z różnych perspektyw. Pewnie, że nie oczekiwałam od nikogo super poziomu zaawansowania, bo sama tańczyłam salsę pierwszy raz w życiu :D Ale panowie, zapamiętajcie: możecie być ostatnimi lamami w tańcu - to nie jest ważne. Ważne jest, jak trzymacie swoją partnerkę w talii: talia to naprawdę wrażliwe miejsce i jeśli trzymasz partnerkę zdecydowanie i po męsku, tańczy się zupełnie inaczej niż jeśli jest ona trzymana tak delikatnie, jakbyś bał się dotknąć. I znowu: nie mówię, żeby traktować kobiecą talię jak bochen czerstwego chleba, który można zgnieść i ściskać, byleby było 'po męsku'. Ważne, żeby właścicielka talii czuła, że mężczyzna tam jest i że ten mężczyzna jest naprawdę godnym mężczyzną.
Z każdym partnerem, z którym tańczyłam, bawiłam się cudownie - jednak przyznam, że panowie z krajów latynoamerykańskich po prostu mają to w genach :D kiedy zmieniłam partnera na Johna Roya z Portugalii, po prostu czułam te geny - jeśli widzieliście kiedyś "Zatańcz ze mną" z Jennifer Lopez i Richardem Gere, myślę, że to w tym filmie dało się poczuć, że to mężczyzna prowadzi kobietę w tańcu. I John Roy prowadził tak, że ja naprawdę nie zdążyłam pomyśleć "o, teraz czas na ten krok", kiedy już było po ów kroku, a ja właśnie wykonywałam obrót, prowadzona przez latynoamerykańskie geny :D Co jeszcze było wspaniałe to to, że tu na żadnym Triveni nie poczujesz, że jesteś ostatnią lamą w danej dziedzinie - większość z nas startuje od nowa, od każdego koordynatora usłyszysz "that's ok" i wiesz, że to naprawdę w porządku, że robisz błędy. Leczę się więc z kompleksu lamy i znoszenia zmęczonych Twoimi błędami spojrzeń, które tak często spotykałam w Polsce.
W takiej atmosferze jak na tym Triveni naprawdę można się wiele nauczyć. I chyba umieszczę latin dance wysoko na liście swoich priorytetów :D

Tuż po tańcach mieliśmy w MPH spotkanie z Pelhamem. Jak się okazało, kilka dni temu w Paud (miasteczku niedaleko szkoły, do którego wszyscy chodzą w piątki) miał miejsce incydent aresztowania 300 osób na jednej ulicy w rozmaitych okołoalkoholowych barach, pubach i restauracjach.



Powodem aresztowań było niewłaściwe zachowanie głównie pijanych ludzi poniżej 25 i 21 roku życia - bo to są progi legalnego picia alkoholu w stanie Maharashtra. Pelham poinformował nas, że znamy politykę kampusu, ale prosi nas o zachowywanie się także poza nim - gdyby taka afera z aresztowaniem przydarzyła się komuś ze szkolnej społeczności, byłaby to ogromna ujma na wizerunku UWC i MUWCI. I przyniosłoby to kłopoty prawne, bo żadne z nas nie ma ukończonych 21 lat. W związku z powyższym college uprzejmie nas prosi, by w tym tygodniu nie schodzić masami do Paud, bo atmosfera może być napięta nawet, jeśli będziemy zachowywać się absolutnie w porządku. Jak dla mnie jak najbardziej spoko - i tak miałam w planach Polish Dinner z Weroniką.

Wieczorem w 2 10 L party hard - czuję się już absolutnie komfortowo w towarzystwie moich współlokatorek. Jest problem - mówisz o tym, chcesz coś zrobić - mówisz o tym, chcesz mieć ciszę - mówisz o tym. Doszłyśmy już do tego etapu znajomości, kiedy spamujemy sobie fejsbuki, a więc jest naprawdę dobrze :D I zdążyły dobrze poznać mój charakter w ciągu tych dni. Cieszę się, że mogę sobie pozwolić na bycie sobą.

Wieczorne ploteczki przyniosły niusa: parę osób obok Social Centre widziało w pustym na razie basenie węża. This is India, part 342 <3






14 komentarzy:

  1. U mnie szkole też jest MUN :)

    A hitem tej notki zdecydowanie jest "bochen czerstwego chleba".
    No i mail mój do Ciebie się pisze, po trochu, od paru dni - może wreszcie będzie przyzwoicie potężny w objętości.
    Trzymaj się tam cieplutko i duszno w tych Indiach <3

    OdpowiedzUsuń
  2. wspaniale ze historia Ci sie tak podoba a dla mnie rewelacja jest poczytac o metodach Vinaya!! dzieki za dlugie i ciekawe opisy i prosze o wiecej! w miare mozliwosci bo kiedys pewnie bedziesz naprawde zajeta.. juz mam wizyte u psychologa zabukowana na ten czarny dzien gdy nadejdzie. super ze latin dance tez na liscie - macie naprawde duzy wybor tryveni. zastanawiam sie jak to sie wymaia: "tryweni" czy "triweni" a moze "trajweni"???

    OdpowiedzUsuń
  3. also.. you survived that train crash!! that's.. incredible. I'm so glad you did :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Co masz na myśli pisząc, że są dwa progi legalnego picia alkoholu? W sensie są różne dla różnych płci, czy jak?

    Nie daj się Niemcom, walcz dzielnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem dokładnie, ale płci to nie dotyczy: bardziej rodzaju trunku. I podpisujta się! :D

      Usuń
    2. Przecież się podpisuję, Ja to mój unikalny nick, tylko ja go tu używam:)

      Usuń
    3. ja też jestem ja :D

      Usuń
    4. ktoś się pode mnie podszywa! przecież tylko ja jestem Ja! ejj no, ktoś skopiował moją nazwę, ACTA już po was jedzie! strzeżcie się!

      Usuń
  5. Czy Pramod brał kiedyś udział w jakimś poważniejszym konkursie fotograficznym? A może zajmuje się fotografią bardziej profesjonalnie? Jego zdjęcia są naprawdę świetne! :) (możesz mu to przekazać)

    twój braciszek Sewer

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najdroższy bracie,
      Uczęszczam do szkoły, gdzie nauczyciel fizyki nominowany był do Nagrody Nobla za swoje osiągnięcia (no kidding), a młodzież nie zostaje w tyle względem osiągnięć. :*

      Usuń
    2. :O I oczywiście wśród tej młodzieży jest moja sister! :D

      TB Sewer

      Usuń