niedziela, 31 marca 2013

Travel Week - Jaipur



Godzina 4:30 rano, autobus w jakiejś bliżej nieokreślonej części miasta. Wysiadamy, moi drodzy!
Wymięci, padnięci i chcący tylko położyć się na jakimś łóżku, które nie znajduje się ani na szynach, ani na kołach, zadzwoniliśmy czym prędzej po Ziaana - naszego couchsurfingowego sprzymierzeńca. Od razu złapaliśmy rikszę i przez telefon Ziaan wytłumaczył kierowcy, dokąd ma się udać. Pobłądziliśmy kilkanaście minut po uliczkach Jaipuru, by w końcu trafić na jakiegoś faceta, który wyglądał jak Ziaan i Ziaanem się okazał. 
Jak zawsze w momentach, gdy człowiek powinien czuć się niezręcznie (a przyjeżdżanie do kogoś o 4:50 nad ranem do takich chwil należy), doszłam do wnisoku, iż najlepszą metodą na to jest umiejętnie przeprowadzona pogawędka. Gdy zagaduje się kogoś na śmierć, nie ma czasu na niezręczność - tak więc od razu powiedziałam Ziaanowi, że go czcimy straszliwie, że się dla nas tak poświęca w imię brata. Jak się okazało, Ziaan wrócił właśnie z klubu i nie do końca nas ogarniał bo był lekko wstawiony (hinduskie rodzinne załatwianie spraw przez braci :D), ale był bardzo miły. Jak się okazało, studiuje na Uniwersytecie Rajasthanu... modę! A skończył już projektowanie biżuterii. Miał modną fryzurę, perfekcyjnie dobrane ciuchy i odpowiednio przystrzyżony zarost - generalnie kompletnie nie mój typ, ale widać było pewien poziom zamożności.

Couchsurfingowy profil Kaabira, brata Ziaana, głosił nam, iż mieszka on w centrum Jaipuru, w 300-letnim domu z tradycjami. Pomyślałam sobie więc, że z tego powodu dom ten będzie dość ekskluzywny i całkiem "na bogato" - niemniej jednak okazało się, iż mieszkamy w jednej z uliczek w domu całkiem skromnym - 3 piętrowej kamieniczce, kompletnie nie dotkniętej zachodnimi trendami (jak to było w Bombaju chociażby). Później dowiedziałam się kilku rzeczy:
- oprócz tego domu Ziaan posiada jeszcze 3
- wg Daniyala w miastach typu Jaipur czy Varanasi to dość często uprawiana praktyka: zamożne rodziny mieszkają w mało reprezentacyjnych (jak na zachodnie gusta) domach, byleby mieć blisko do wszystkiego. A w indyjskich miastach korki i mieszkanie na przedmieściach to towarzyska śmierć (skoro z jednego punktu w Bombaju do drugiego można jechać i 3 godziny).

Jedna z bram starego miasta
O piątej rano po ciężkim dniu w Agrze i wymiętym spaniu w autobusie niewiele jest jednak rzeczy, które są Ci w stanie przeszkodzić. Ziaan otworzył nam pokój na parterze (cała rodzina mieszkała na wyższych piętrach), będący pokojem couchsurfingowym - tam znaleźliśmy koce na ziemi, jedną kanapę, dwa fotele, ławę i telewizor. Nam wystarczy!
Ziaan zaproponował, byśmy zadzwonili tego dnia koło południa (bo pewnie i on, i my będziemy tę noc odsypiać) i jeśli będzie miał chwilę, to nas oprowadzi po mieście. I tak poszliśmy spać (oczywiście losując wcześniej, kto śpi na kanapie. Ja bez udziału w losowaniu uwaliłam się na kanapie i odeszłam w krainę snu.

Obudziliśmy się mniej więcej o 11, a że po spaniu na ziemi mnie i Pauline rypały plecy, rozpoczęłyśmy dzień poranną jogą. Himaansu również próbował nam dorównać, jednak jako niepraktykujący zrezygnował po jednym "krrrrrk!" w jego kręgosłupie :D
Dom wyglądał zupełnie inaczej niż w nocy - pełno było w nim dzieci, a starsza pani (zapewnie bliższa lub dalsza babcia Ziaana) bardzo chciała nam pomóc we wszystkim. Daniyal i Himaansu zajęli się więc rozmową w hindi, a reszta przygotowała się do wyjścia. Ziaan, zmęczony syndromem dnia po, nie był w stanie się nami zaopiekować :D Ruszyliśmy więc z domu z moim Lonely Planet w ręku (pomyślałam ciepło o Marcie S.) i jako że byliśmy otwarci na kompletnie wszystko, zaplanowaliśmy zrealizować zaplanowaną w przewodniku pieszą wycieczkę. Miała ona trwać od 3 do 5 godzin, a my doszliśmy do wniosku, że jeśli po drodze spotkamy coś wartego zboczenia z drogi, na pewno z niej zboczymy.

Bazar budzi się do życia
I tak doszliśmy do bazaru, z którego miała się owa wycieczka rozpoczynać. Po drodze mijaliśmy budynki typowe dla Indii - i dzienne, uliczne życie. Jaipur jest stolicą indyjskiego stanu Rajasthan - jednego z najpiękniejszych zdaniem wielu stanów w Indiach. Samo miasto nie zrobiło jednak na mnie takiego pierwszego wrażenia - znacznie mniej urokliwe niż Varanasi. Na śniadanie zakupiłam banany (znowu), wpadliśmy też do restauracyjki, gdzie serwowano menu napisane takim angielskim, który dostarczył nam rozrywki przez sporą chwilę. Nie wiem, jak można pomylić "sweet lemon" (słodka cytryna) ze słowem "sweaty" (spocona), ale widać można. :D



Zaraz po zjedzeniu dosy i pokłóceniu się ze sprzedawcami o to, czy butelka wody mineralnej jest kranówą, czy też jest nowa, ruszyliśmy wzdłuż Bapu Bazaar. Tam chciałam kupić sobie buty w stylu indyjskim (vide foto), ale tym razem towarzyszyło mi to radosne uczucie, gdy nie czuję na sobie presji kupowania niczego. Dlatego też z radością spławiałam sprzedawców lub swobodnie wybrzydzałam w modelach. To trochę tak jak z sari - jestem gotowa zapłacić więcej niż za przeciętne właśnie dlatego, że nie jest przeciętne. Daniyal był gotów wytargować dla mnie każdą cenę (nie dość, że był ciemniejskóry, to jeszcze mówił w hindi i każdy sprzedawca nagle okazywał się mieć przyjaciół z Bangladeszu), ale widać nie było mi dane kupić Mojej Pary w Jaipurze. Nie znalazłam odpowiednich.

Pauline i sklep z bransoletkami :D
Siła marketingu w City Palace :)
Gdy znudziliśmy się bazarem, postanowiliśmy lekko zboczyć z drogi. W Jaipurze mieliśmy spędzić cały dzień następny i wyjechać kolejnego dnia rano, dlatego też za Lonely Planet postanowiliśy sprawdzić lokalne atrakcje na MI Road, aby ewentualnie wiedzieć, czemu poświęcić więcej uwagi jutro. LP polecało kino Raj Mandir (miało wyglądać jak połączenie tortu z Disneyowskimi wizjami, co nas zainteresowało) i miejsce z lassi zwane Lassiwala. Tak więc ruszyliśmy zdecydowanie ładniejszą niż "stare miasto" częścią centrum - ładniejszą pod względem wpływów zachodnich. Sklepy typu United Colors of Benetton (dla mnie bezużyteczne), drogie sklepy z antykami (i chłopaki mierzący do siebie odlewanymi ze srebra laskami - zabawna rzecz w Indiach, jeśli podróżuje się z osobami białymi, od razu zostajesz uznawany za osobę wystarczająco bogatą, by kupić sobie ot, tak laskę z czystego srebra)... Dotarliśmy do Lassiwali, a ja przypominając sobie Blue Lassi w Varanasi troszkę się rozczarowałam, gdyż serwowane było tylko i wyłącznie lassi bez dodatków. Niemniej jednak wciąż nam smakowało - następnie ruszyliśmy do Raj Mandir, które nie wyglądało aż tak bajecznie.

Wszystko eko - po wypiciu lassi z glinianego kubeczka można go wrzucić do kosza na gliniane kubeczki (i przy okazji nacieszyć się jego tłuczeniem). Następnie odłamki kubeczków roztapia się i formuje ponownie w kolejne kubeczkowe pokolenia /ph. i ręka Daniyala


Sporą przygodę przeżyliśmy w napotkanym ogromnym budynku Jewellery Emporium (Imperium Biżuterii), gdzie przy ogromnych dwuskrzydłowych drzwiach stał ochroniarz i wpisywał specjalny kod za każdym razem, gdy ktoś chciał wejść do środka. Tam zarzuciłam na ramiona szal i udając wykwintną białą kobietę szukałam srebrnego pierścionka. Niemniej jednak Jewellery Emporium mnie nie zachwyciło: nawet gdyby było mnie na to wszystko stać, nie było na czym zawiesić oczu. Himaansu udawał mojego narzeczonego, który kupi mi, co zechcę :D Pauline doradzała, a Daniyal łypał okiem na obsługę, która szukała mi coraz to nowych pierścionków. Ale naprawdę nie było tam nic ładnego - a już zwłaszcza mojego pierścionka zaręczynowego :D



Po tym wszystkim zdecydowaliśmy się powrócić na szlak walking tour, tym razem jednak omijając bazary (których po drodze było całkiem sporo) i rikszą przyjeżdżając do Pałacu Miejskiego (City Palace), gdzie maharadżowie od setek lat pomieszkiwali i witali gości. Kompleks pomieszczeń, ogrodów, pałacyków i ekspozycji z różnych epok oglądało się całkiem przyjemnie - jednym z ciekawszych eksponatów były spodnie najgrubszego maharadży w historii - ale ciężko było w to uwierzyć, gdy powieszone w gablocie miały od jednego końca do drugiego ze 4-5 metrów, podczas gdy nogawka była przeciętnych rozmiarów. Obejrzeliśmy też kilkusetlitrowe srebrne kadzie na wodę z Gangesu, które jeden z maharadży woził ze sobą do Anglii - jako bardzo religijny hinduista nie pił angielskiej wody.

brama do City Palace


Daniyal zaklina węże
taki tam teatrzyk

A co właściwie oznacza słowo maharadża? Jest to tytuł królewski władców różnych stanów Indii. Dowiedziałam się również, że istnieje żeński odpowiednik - maharani to żona maharadży.






 W ramach odświeżenia po zwiedzaniu stwierdziliśmy, że udamy się gdzieś na colę. Do wyboru mieliśmy oficjalną kafejkę Pałacu oraz mieszczącą się 50 metrów dalej kafejkę mniej oficjalną. Skąpstwo zadecydowało, że "po co iść do oficjalnej, jak możemy płacić mniej". Trafiliśmy wyjątkowo niefortunnie, bo kawiarenka zdecydowanie nie przestrzegała jakichkolwiek zasad sanitarnych :D Colę otrzymałam ciepłą, a gdy wytarłam chusteczką szklaną butelkę, zmiana koloru chusteczki na czarny zdecydowanie mnie nie zachęciła. W międzyczasie zadzwonił do nas Ziaan, oświadczając, że ma trochę czasu. Przyjechał po nas samochodem i ruszyliśmy do jego drugiego mieszkania, żeby trochę się wyluzować. Do dziś nie wiem, po co nas tam zabrał - pogadał z nami 10 minut i zostawił, powiedziawszy, że wróci za 20. Wrócił za godzinę i poinformował nas o możliwości wzięcia rikszy do pobliskiego centrum handlowego - gdyż już trochę dość mieliśmy bazarów i wszelkiego zgiełku. Przy okazji wciąż opowiadał, jak wspaniałym doświadczeniem jest Couchsurfing.



Jaipur wydał mi się niesamowicie głośny, brudny i nieuporządkowany pod absolutnie żadnym względem - i tego dnia nie dostrzegłam w nim żadnych wyższych walorów estetycznych, dla którego miałby mi się naprawdę spodobać.
Zapytałam Ziaana przed wyjściem, jakie jest jego ulubione miejsce w tym mieście. Odpowiedział, że Małpia Świątynia z pewnością do takich należy. I oczywiście Amber Fort, który mieliśmy w planach następnego dnia. O Małpiej Świątyni jednak nic nie było wspomniane w LP. Postanowiliśmy więc odkryć to miejsce następnego dnia.

Pink Square okazało się dość skromnym centrum handlowym. Odkryliśmy, że znajduje się tam kino - a że nie pamiętałam, kiedy ostatnio byłam z kimś w kinie (poza wybornym własnym towarzystwem w zimie na "Pokłosiu"), postanowiliśmy tam pójść następnego dnia.
Mieszkając w Indiach wszyscy chyba odczuwaliśmy, że brakuje nam zwykłego, zachodniego, niekoniecznie sensownego poszwendania się z przyjaciółmi. Zjedliśmy więc kolację (makaron z czosnkiem i chilli w restauracji za 85 rupii - 5 zł), a w drodze do łazienki odkryłam, że w tym centrum handlowym mieści się... Dom Strachów :D Zakupiliśmy więc bilety za 3 zł od osoby i ruszyliśmy w ciemności.
Postanowiliśmy trzymać się za ręce. Elias szedł z przodu, jako że jest chłodnym Finem i mało straszne są mu takie atrakcje. Za nim na początku szedł Himaansu, ale że należy on do osób o gołębim sercu, prędko go wyprzedziłam. Za nami wędrowały dwie najbardziej strachliwe osoby z naszej grupy, czyli Pauline i Daniyal - oboje miłośnicy komedii romantycznych i piosenek Taylor Swift. Gdzieś pomiędzy podejściem Eliasa a Daniyala popłakałam się ze śmiechu, gdy szliśmy przez ciemne korytarze, za nami, przed nami i z boku atakowali nas aktorzy, a reakcje przeplatały się wzajemnie: od sugestywnego "Hm" Eliasa po krzyki Daniyala i Pauline na zmianę :D
Po trwającym około 5 minut przejściu wyszliśmy z centrum handlowego - ja z obolałymi od śmiechu mięśniami twarzy, Daniyal z Pauline trzęsący się ze strachu. Złapaliśmy rikszę i ruszyliśmy z powrotem do domu Ziaana. Może i nie dogadywaliśmy się z nim tak wyśmienicie, jak mówił o Couchsurfingu - ale doszliśmy do wniosku, że cel (bezpieczne łóżko, przyjazny host) osiągnięty. Nie musimy być przecież najlepszymi kumplami.

Następnego dnia ruszyliśmy rikszą do oddalonego 12 km od miasta Amber Fortu - słynnej atrakcji Jaipuru. To tu zwykle jeździ się na słoniach i tu również i ja miałam zamiar jeździć na słoniu. Nastrój poczułam już w drodze, gdy wyprzedzaliśmy rikszą słonia spacerującego sobie po asfalcie. Kiedy zobaczyłam jednak, że na miejscu nie da się zrobić sobie na nich zdjęcia - a żeby jeździć trzeba zapłacić 900 rupii (prawie 60 zł) za dwie osoby, żeby słoń w słońcu wtargał Twoje zachodnie dupsko do głównej bramy fortu (jakieś 20 minut pod górę kamienną drogą), spasowałam. Trochę nie podobała mi się idea męczenia zwierząt, a zresztą widoki były tak piękne, że należało się zatrzymywać co chwila na zdjęcia.



Amber Fort nigdy nie został podbity w swojej historii - otoczony tzw. "Wielkim Murem Indii" i wysokimi górami, a także zbiornikiem wodnym, był nie do przejęcia. Jego historia sięga 1000 r., a aktualnie jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych.




Krakowskie zabawy nawet w Indiach - gołębi fun z Eliasem, Pauline i Himaansu :)

Gdy spacerowaliśmy po dziedzińcu wejściowym, sprzedawca gazet i pamiąteczek zapytał mnie, czy jestem z Polski. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, że jestem aż tak "polska", ale jedno było pewne: przeżyłam szok, gdy poznałam go bliżej :D Okazało się, że gość sprzedaje w Amber Forcie gazety z całego świata, w tym "Rzeczpospolitą" i "Dziennik Polski", oczywiście od 2 dni nieaktualną. Chciałam nawet kupić, niemniej jednak wyczerpał mu się nakład na dany dzień.










Po zwiedzaniu fortu napiliśmy się jeszcze kawy w pobliskiej kawiarence i mijając wielbłądy w drodze powrotnej ruszyliśmy do Jaipuru. Minęliśmy także niesamowicie piękny pałac na wodzie, niestety niedostępny dla zwiedzających. Wiedziałam już, że jadąc do Jaipuru nie należy jechać bezpośrednio do niego: należy zwiedzić to, co dookoła miasta. Amber Fort wydawał mi się znacznie bardziej obfity w... Indie niż Taj Mahal.

Wzięliśmy rikszę do wspomnianej przez Ziaana Małpiej Świątyni i po drodze minęliśmy piękny pałac na wodzie, niestety niedostępny dla turystów.



Tym sposobem znaleźliśmy się u stóp wzniesienia. 20 minut wspinaczki po trakcie otoczonym małpkami przyniosło niesamowite rezultaty. Mieliśmy widok na calutki Jaipur.




W samej świątyni przywitała nas przemiła Hinduska, usiłująca mówić po angielsku - chłopcy jednak zaczęli z nią rozmawiać w hindi i nam tłumaczyć. Powiedziała nam, że musi schować nasze buty do szafki, gdyż małpy lubią je kraść - a gdy zapytaliśmy o siedzącą w klatce papużkę, opowiedziała nam, jak ta złamała skrzydło i za miesiąc zostanie wypuszczona. Świątynia miała przepływ świeżego powietrza ze wszystkich stron - przyjemny chłód i miejsce do siedzenia w środku. Mogliśmy się nawet położyć, pod warunkiem, że nie ułożymy się stopami do którejś z figurek bogów.



Kobieta posiedziała chwilę z nami, opowiadawszy nam o tym, jak to z mężem opiekują się świątynią. Jej syn nie ma póki co zamiaru przejąć od nich pracy - jest webmasterem i jest z niego bardzo, bardzo dumna.
Wyszłam na chwilę na świątynny taras, by popatrzeć na widoki. Zastanowiłam się wtedy, czy moja Mama jest ze mnie też taka dumna, a kiedy pomyślałam sobie, że na pewno, moje myśli zeszły na inny aspekt tej historii.
Będąc w Indiach zdarzyło mi się wielokrotnie (Varanasi, a potem Delhi) zwiedzić miejsca kultu religijnego, które były komercyjne do granic obrzydliwości. Reklamowane w przewodnikach miały skłaniać więcej, więcej i więcej ludzi do tych wszystkich błogosławieństw, kwiatów, bransoletek i innych dupereli, które miałyby nam zapewnić bożą łaskę. I wtedy, w Jaipurze, pomyślałam sobie, że jeśli już bóg istnieje, to nie w miejscach dla mas, a właśnie w takiej świątyni na przedmieściach, niewspomnianej w Lonely Planet, gdzie czas toczy się trochę wolniej; gdzie można odtechnąć od tego całego zgiełku, hałasu i rozgardiaszu. Gdzie małpki kradną buty, nikt ode mnie nie wymaga opłaty, a ja mogę sobie poleżeć i pogapić się w sufit z tym charakterystycznym uśmieszkiem świadczącym o tym, że to takie chwile się zapamiętuje.

W tym momencie do świątyni weszła para cudzoziemców: biali, ciemnowłosi, turyści. Żadne z nich nie mówiło w hindi, kiedy więc kobieta chciała ich poczęstować religijnym przysmakiem z ołtarzyka, od razu wyjęli pieniądze i wrzucili na przygotowaną tacę, po czym spłoszyli się i ruszyli porobić zdjęcia, lekko skrępowani.
Posiedzieliśmy w świątyni jakąś godzinę i na wychodnym sama z siebie wrzuciłam na tacę kilka rupii. Nikt mnie nie prosił, nikt nie wymagał.

Chłopcy nieco nas wyprzedzili w drodze powrotnej, a ja z Pauline rozmawiałam o Biblii. P. identyfikuje się ze chrześcijaństwem, jest to jednak forma kompletnie nienachalna, zdroworozsądkowa i budująca. Tacy chrześcijanie, których lubię, bo można z nimi dyskutować.
U podnóży wzgórza znajdowała się mała restauracyjka z zapomnianym sklepikiem z pamiątkami. Usiedliśmy tam wszyscy na chwilę na colę, a ja spośród zakurzonych pamiątek wygrzebałam 3 breloczki-słoniki za 10 rupii każdy. Ot tak, na pamiątkę miejsc mało komercyjnych.


Rozmowa z tematów religijnych przerzuciła się na sytuację polityczną Bangladeszu - zamieszki, niezadowolenie z rządów, przyczyny i fakty. Następnie ruszyliśmy na obiad, a ja uświadomiłam sobie, jaka rzecz w Jaipurze jest niesamowicie irytująca: a mianowicie gapienie się ludzi na mnie. Wiem, że moje włosy mają niespotykany tu kolor, ale nigdzie nie doświadczyłam tak chamskiego gapienia się na mnie jak w Jaipurze właśnie. I dziękowałam niebiosom, że mamy w tej grupie więcej panów niż pań.
Po obiedzie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie jeszcze jednego zabytku - tak zwanego Hawa Mahal, Ze względu na oszczędności zdecydowaliśmy się tam dojechać nie autorikszą, a rikszą napędzaną siłą ludzkich nóg. Tym sposobem chłopcy znaleźli nam dwie riksze - do jednej wsiadłam ja z Pauline i Himaansu, do drugiej zapakował się Elias z Daniyalem.
Pierwszy raz jechałam taką rikszą i gdy zobaczyłam, że 3 km za 50 rupii (3 zł) wiezie nas gość po 50-tce, poczułam się jak europejskie, rozpieszczone gówno.
Europejskie, rozpieszczone gówno z telewizorem, rodzicami, chlebem i stypendium.

Gdy człowiek ten pocił się i gdy nie miał siły dalej wozić naszych tyłków, prowadził rower, czułam się winna za każdy pojedynczy kilogram mojego ciała. Gdy z pobliskiego sklepu gapiło się na nas kilku chłopaków i jeden w ramach gestu typu "patrz, jaki jestem kozak" chciał stanąć naszemu kierowcy na drodze i ten omal się nie przewrócił, miałam łzy w oczach. Miałam ochotę przerwać tę podróż, ale zdawałam sobie sprawę, że ta riksza to prawdopodobnie jedyne źródło utrzymania tego człowieka. W tym momencie wyprzedziła nas riksza chłopaków i Daniyal chciał zrobić naszemu kierowcy zdjęcie. Ten podniósł ręce w geście wiecznej chwały i uśmiechnął się od ucha do ucha.
W tym momencie przypomniałam sobie słowa Borowskiego w "U nas w Auschwitzu": "Sądzę, że godność człowieka naprawdę leży w jego myśli i w jego uczuciu".


Nie trzeba było długo ustalać, że zapłacimy rikszarzowi 100 rupii zamiast 50. Dla nas to nic (3 zł różnicy), a dla tego człowieka zmiana była tak kolosalna, że uścisnął nam dłonie z ogromną wdzięcznością w oczach i pobłogosławił po swojemu na drogę.
W innych rikszach życie toczy się swoim własnym torem. :D
Do Hawa Mahal dotarliśmy w momencie jego zamknięcia. Ciężko się przyznać, ale daliśmy w łapę ochroniarzowi: ja sprzedałam mu dramatyczną historię o tym, jak to nasz ostatni dzień jest i musimy to zobaczyć, Daniyal dyskretnie wcisnął mu w dłoń banknot na dowód prawdziwości moich słów. Zwiedzaliśmy obiekt praktycznie biegiem (co i tak nie przeszkodziło ochroniarzom zamknąć nas przypadkiem w wieży), ale było warto.
}




Ja z P. wyszłam trochę przed chłopcami, ruszyłyśmy więc na pobliskie bazary - nigdy nie wiadomo, czy człowiek nie znajdzie wymarzonego modelu butów! :D I z ogromnym zdziwieniem zauważyliśmy, że gdy jesteśmy same, ludzie praktycznie się na nas nie gapią. Może to międzynarodowość naszej grupy zastanawia tłumy?
Dzień zakończyliśmy wizytą w kinie na "Poradniku pozytywnego myślenia" (kompromis). Film ten nie był zły, ale nie był też dobry. Mimo to był wystarczająco dobry na przyjemnie odmóżdżenie się po intensywnym dniu.

Wieczorem powróciliśmy do domu Ziaana, żeby tam podziękować mu za wszystko i się pożegnać. Następnego dnia musieliśmy wyjść o 6:30, żeby zdążyć na nasz pociąg. Jak się okazało, ten opóźniony był 3 godziny. Razem z Himaansu ruszyłam więc na stragan po banany, a następnie zdrzemnęliśmy się w poczekalni dla klasy 3AC (czysto i ładnie). A gdy w końcu nadszedł pociąg, tym sposobem ruszyliśmy do ostatniego turystycznego punktu naszej podróży: do słynnego Delhi.
...Ale o tym już w następnej notce :) Kto dobrnął do końca, serdecznie gratuluję.
dy
Drobna informacja dotycząca autorstwa zdjęć; większość z nich wykonał Daniyal i to głównie jego zdjęcia dodaję, gdyż różnice techniczne naszych aparatów (jego lustrzanka vs. moja cyfróweczka) w Indiach widać dość wyraźnie. Nie oznacza to jednak, że nie dodaję żadnych moich - mimo to jestem zbyt leniwa, by podpisywać każde zdjęcie z osobna. W razie wątpliwości proszę pytać :)

piątek, 22 marca 2013

Travel Week - Agra

My w Agra Forcie - ph. Daniyal
- Gdzie jest Himaansu? - zapytałam Daniyala, który właśnie przyszedł na parking. Czekałam już z Pauline i Eliasem, wyjazd miał być o 15, a było już za pięć. Mój organizacyjny hitleryzm dawał się we znaki - nawet jeśli umawiamy się na pełną godzinę, to jeśli danej osoby nie ma piętnaście minut wcześniej, oznacza to, iż jest spóźniona :D
O dziwo, Himaansu zjawił się trzy sekundy później - i tak cała moja pięcioosobowa grupa na Travel Week była gotowa do wyjazdu. Kampus opuściliśmy o 15:01, a ja już wiedziałam, jakie są zalety podróżowania w 5 osób (jak mieliśmy w planach) a nie w 20 (Bombaj), 17 (Goa) czy 12 (Varanasi): istniała nadzieja, że nie będziemy wszędzie spóźnieni.

I tak wyjazdem z kampusu w piątek po lekcjach rozpoczął się Travel Week. Parking szkoły był pełen jeepów, wszyscy sobie machali, żegnali się i rzucali "widzimy się za tydzień". Część osób planowała zostać na kampusie (ze względu na nawał prac domowych - ale, jak powszechnie wiadomo, nie jestem osobą którą od wyjazdu powstrzymałyby papiery), część zostawała kilka dni, a potem miała zamiar jechać do Goa na wielką imprezę MUWCI. Bo w Goa właśnie łączyło się wiele dróg podczas tego tygodnia - ale nie moje. Ani moje, ani Pauline (Belgia), Himaansu (Mauritius), Eliasa (Finlandia) i Daniyala (Bangladesz) :)

Gdy cała nasza grupa wyjechała już z kampusu, nadszedł czas na przedstawienie planu tygodnia w całości: ponieważ ja zajmowałam się organizacją noclegów i transportów, a ostatnie tygodnie były dość intensywne, należało przejść przez to wszystko jeszcze raz. Nie wiedzieć czemu zawsze czuję się ogromnie odpowiedzialna za takie wyjazdy - dzierżyłam więc apteczkę ze wszystkimi lekami (od skaleczeń po biegunkę roku) i każdemu z uczestników wręczyłam kartkę z planem wycieczki, numerami pociągów, adresami i numerami telefonów.

Pierwszą destynacją w czasie tego tygodnia była Agra - miejscowość znana z Taj Mahal. Ponieważ pociągi w Indiach należy planować z 3-miesięcznym wyprzedzeniem (żeby dostać bilet w przyzwoitej klasie, a kiedy jest się białą blondynką z niebieskimi oczami bilet ten naprawdę jest rzeczą istotną), TW musieliśmy zaplanować już dawno, jednak nie mogliśmy znaleźć bezpośrednich połączeń pociągów z Puny do Agry. Usha w biurze kampusu powiedziała mi, że najlepiej byłoby pojechać jeepem do Puny i stamtąd z jednej stacji złapać autobus do Bombaju. Miały one jeździć bardzo często i bez potrzeby wcześniejszej rezerwacji.
Z jednej strony było to posunięcie dość ryzykowne, bo wyjazd z kampusu miał miejsce o 15, a pociąg do Agry z Bombaju mieliśmy o 23:45 - ale nie było innej opcji, dlatego stwierdziłam, iż dobre planowanie na pewno da radę. Zaplanowaliśmy więc dostanie się do Puny w 2 godziny, stamtąd autobus do Bombaju miał zająć 3-4 godziny i tym sposobem moglibyśmy nawet załapać się na przyzwoitą kolację przed zajęciem miejsc w pociągu. Taki był plan.

Kierowca naszego jeepa odpowiadał "yes" i "yes" na każde pytanie, które mu zadałam, stwierdziłam więc, że umie angielski w stopniu komunikatywnym i interwencja Himaansu i Daniyala (naszych hindi speakers) nie jest potrzebna. Dlatego też zapytałam go, czy na naszej drodze do stacji autobusowej jest jakiś supermarket, bo kilka osób zgłosiło chęć kupienia kilku ostatnich rzeczy przed wyjazdem. Zgodził się i... ku mojemu zdziwieniu zawiózł nas do Phoenix Mall, które wiem, iż niekoniecznie jest w dzielnicy, skąd mogłyby w moim mniemaniu odjeżdżać autobusy - luksusowe centra handlowe dla snobów rzadko leżą w takich miejscach.
Jak się okazało, kierowca nie zrozumiał, o co mi chodzi, i zawiózł nas do oddalonego o godzinę (!) drogi centrum handlowego. Tym sposobem mieliśmy już godzinę 5:30, Daniyal musiał pilnie coś kupić, a ja miałam w głowie fakt, iż nie wiemy, jak daleko od stacji autobusowej w Bombaju jest dworzec kolejowy, z którego miałby odjeżdżać nasz pociąg.

W tym momencie zaczęliśmy się martwić, bo spóźnienie się na pociąg i spieprzenie sobie tym samym całego wyjazdu z pewnością nie należało do radosnych perspektyw. Również w tym momencie nienawidziłam Indii z całego serca, bo nie mogłam zrobić nic, jak poprosić kierowcę (tym razem za pośrednictwem Daniyala) o odwiezienie nas czym prędzej do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy.
W Europie nazywałoby się to dworcem. W Indiach niekoniecznie.
Usha poleciła mi udanie się do miejsca zwanego Parihar Chowk, jednak kierowca zawiózł nas do biura podróży. Tam, już zdecydowanie poirytowana i zestresowana faktem, że moje 100 zł wydane na bilet do Agry może pójść w cholerę, uruchomiłam mój tryb "nawet nie wierzę, że będziesz, człowieku, mówił po angielsku, więc łopatologicznym angielskim Ci to wytłumaczę, narysuję i pokażę na mapie, dokąd chcę jechać, bylebyśmy się tylko dogadali". Tym sposobem za 400 rupii (24 zł) kupiliśmy bilet na przyzwoity autobus do Bombaju, który miał nas tam zawieźć... nie wiadomo kiedy. Wyjeżdżać miał o 19:30, jechać "no no, 3-4 godziny ale to bardzo zależy" i wysadzić nas na najbliższej do dworca kolejowego stacji.
Autobus przyjechał jednak o 20, a ja w tym czasie zdążyłam z Himaansu kupić sobie truskawki i banany na kolację. Za kilo truskawek zapłaciłam 200 rupii (12 zł, w Punie wg Eeshty są zdecydowanie drogie i to nie tylko dla białych), za 12 bananów 20 rupii (1,20 zł). Stwierdziłam tym samym, iż może dobrze byłoby sobie za tę cenę zrobić bananową dietę przez cały wyjazd, żeby nie wydać fortuny na jedzenie.
Martwiliśmy się dotarciem do Bombaju na czas, a tu niespodzianka nie z tej ziemi - dotarliśmy w dwie godziny (a do Bombaju można jechać i siedem). Odetchnęłam z ulgą i nie mogłam się doczekać, aż tylko wsiądziemy do tego pieprzonego pociągu i będziemy wiedzieli, że jedziemy - może i 26 godzin miała trwać ta podróż, ale świadomość, że będziemy w drodze (zamiast w Phoenix Mall) działała uspokajająco.
Autobus wysadził nas 4 km od dworca - wzięliśmy więc taksówkę, a kierowca wpadł na pomysł, by nasze bagaże położyć na dachu. Jechałam więc z Pauline na kolanach (wady podróżowania w 5 osób), patrząc co chwila na tylną szybę, czy czasem nie gubię właśnie moich rzeczy. Dotarliśmy jednak bez przeszkód.

Dworzec w Bombaju był znacznie bardziej reprezentatywny od tego w Punie czy Varanasi - usiedliśmy w ładnej, czystej poczekalni w holu, gdzie spotkaliśmy... Lanę, Maho, Tsatsuki i parę innych osób z grupy Azjatów, którzy, jak się okazało, jechali tym samym pociągiem, co my. Nikt nie powiedział "Dlaczego się nie zgraliśmy na wspólny transport z kampusu i oszczędziliśmy obie stresu", ale pytanie to tkwiło w powietrzu ;)

Dworzec Art /ph. ja
Tak. Indie mają dworce i niekiedy wyglądają one lepiej niż w Polsce. /ph. ja
Szczury, dworce, radość i oszałamiająca jakość


Kiedy złapaliśmy oddech i trochę się odstresowaliśmy, stwierdziłam, że nie ma co narzekać - Indie to Indie, ale póki co daliśmy radę. Trzeba się ogarnąć i przestać marudzić - ruszyłyśmy więc z Pauline do czegoś na kształt dworcowej kawiarenki. Dworzec niby czysty, ludzi prawie w ogóle (pewnie ze względu na porę dnia), a kiedy kupowałam ciasteczka, Pauline pokazała mi palcem przebiegającego w kącie pokoju szczura. Taki tam szczur na widoku. Takie tam Indie.
To samo pomyślałam sobie, gdy przechodziliśmy na nasz peron, a w drodze natknęliśmy się na ambulans z drewnianą, prostą trumną w środku. Trumnę wyjęto i wstawiono na wózek, który wśród tłumu próbowano przepchać na parking.
Takie tam.

"Spójrzcie, to nie jest zwykły sandwich. To jest SANDWITCH." + Pauline pragnąca uniknąć zdjęcia z piaskową wiedźmą


Pociąg do Agry ruszył punktualnie, a ja zajęłam sobie miejsce upatrzone jako najwygodniejsze jeszcze w pociągu do Varanasi. Podróżowaliśmy klasą 3AC (gdzie 1AC to najbardziej luksusowa, a 3AC to europejsko standardowa, stosunkowo tania i dość bezpieczna) z wagonami sypialnianymi, a to oznaczało, że korytarz dzieli wagon na dwie części: jedna, mniejsza, posiada dwa łóżka jedno nad drugim, ustawione równolegle do korytarza. Oddzielić się można zasłonkami i generalnie nie trzeba patrzeć na swoich współpasażerów, co jest obecne po drugiej stronie korytarza: tam "przedział" od korytarza też można oddzielić zasłonkami, ale dzieli go sześciu pasażerów. Przedział taki ma 6 łóżek w dwóch rzędach naprzeciwko siebie: w ciągu dnia prycza średnia jest złożona a wszyscy siedzą na łóżku osoby z dołu - średnia złożona służy za oparcie. W nocy każdy rozkłada swoje łóżko i idzie spać. Dlatego jeżeli chcesz spać w dzień albo siedzieć w nocy, a masz w przedziale mało na to chętnych pasażerów, musisz się niestety pożegnać z tym pomysłem.

Moje miejsce (górna prycza w części z łóżkami równolegle do korytarza) było wygodne, zaciemnione i ciche, więc od razu poszłam spać i obudziłam się dopiero rano.

Warto również wspomnieć, iż pociągi w Indiach są najbardziej popularnym sposobem podróżowania. Loty krajowe są coraz częściej obecne (ale cena wciąż jest dość zaporowa, chyba, że zabukuje się je 3-4 miesiące wcześniej), jednak pociągi są w takich cenach, że stać na nie zdecydowaną większość. Pamiętajmy, że w Indiach żyje 1,2 miliarda ludzi, wymaga to więc bardzo rozbudowanej sieci kolejowej. Z tego powodu aby w pociągu do Agry mieć to swoje łóżko i jako taki komfort (czyt. w miarę czysto, w miarę cicho i kawałek własnej przestrzeni - przynajmniej w nocy na rozłożonym łóżku), należy bilet zamówić 3 miesiące wcześniej. Himaansu dołączył do naszej grupy nieco później, dlatego jedyne dostępne miejsce w pociągu było w Sleeper Class - trochę mniej bezpiecznej, mniej czystej, mniej komfortowej i kilka wagonów dalej. Na szczęście udało się znaleźć puste miejsce niedaleko nas - nie zdarza się to jednak zawsze.
Główną wadą podróżowania po Indiach jest właśnie to, że będąc białą blondynką lubiącą samodzielność, nie da się spontanicznie wyjechać. Do general class (klasy najbliższej temu, co myślą Polacy kiedy mówię o podróżach w Indiach pociągami) z moim szczęściem nie powinnam zaglądać. Rozmawiałam z Eeshtą przed wyjazdem na temat mojej białości, i powiedziała mi, jak zresztą parę innych osób z Indii, iż problem ze mną nie polega na tym, że jestem biała. Problem w tym, że jestem ekstramalnie biała - z moimi włosami, oczami, skórą (która nie opala się tak łatwo) i byciem kobietą po prostu proszę moim wyglądem o zaczepienie mnie, próbę oszustwa albo czegoś jeszcze gorszego. Dlatego dobrze czułyśmy się z Pauline w męskim gronie, z którego dwóch uczestników nie było białych.
Nigdy wcześniej nie czułam się tak dyskryminowana ze względu na mój wygląd, nigdy też nie musiałam się zastanawiać, czy osoby, z którymi pojadę na wycieczkę, są białe czy też nie, a jeśli tak, to jak bardzo. I nigdy nie zazdrościłam facetom tylko dlatego, że są facetami, ale w Indiach trochę mi się to zmieniło.
Znam też ludzi z Indii na moim kampusie, którzy powiedzą "a, robisz z tego większą sprawę niż tak naprawdę jest - nie jesteśmy aż tak źli, jak sądzisz!". Do takich osób należy np. Palak, która usiłowała mi wmówić podczas exeatu w Goa, że moje przyciąganie niewłaściwych zachowań ze strony miejscowej ludności to tylko i wyłącznie moja wina, bo 'zachowuję się jak osoba nie z Indii'. Problem polega w tym, że ja jestem kompletnie nie z Indii - nie znam języka, nie wiem, czy normalnym jest fakt, że ktoś mi każe za coś płacić albo gdzieś iść, nie mam pojęcia, że zrobienie czegoś, co w Europie jest uważane za totalnie normalne, tutaj przyciąga oszustów. I nie jestem przyzwyczajona do tego, że nie mogę podróżować sama, bez mężczyzn, bez większej grupy.

Następny dzień mijał nam na rozmowach w pociągu, czytaniu książek i rozmawianiu o planach wyjazdu. Do Agry mieliśmy dojechać koło 1 w nocy, a w Agrze miał nas odebrać z dworca Ali. Warto tutaj wspomnieć, że organizując noclegi na TW postanowiłam spróbować CouchSurfingu w Indiach - dla tych, którzy nie wiedzą, czym jest CS, jest to darmowe nocowanie i przyjmowanie u siebie ludzi z całego świata, którzy wystawiają sobie wzajemnie rekomendacje, oprowadzają po mieście, dają dobre rady. Ali miał być znajomym Shalaba z CS właśnie, który miał nas w Agrze przenocować, jednak zamiast u siebie zaoferował mi swój rodzinny hotel. Podejrzewam, że profil na CS służył mu głównie do promowania swojego hotelu, co kompletnie z ideą strony się nie zgadzało, ale innej opcji nie mieliśmy - inni Surferzy nie mieli wystarczającej ilości rekomendacji, byśmy mogli uznać ich za zaufanych, a Shalab oferował dosyć dobre warunki. Kiedy przeczytałam na profilu jednego Surfera z Agry negatywną rekomendację od jednej dziewczyny z Niemiec, gdzie Surfer ten rzekomo miał przyjść do niej w nocy do pokoju i zacząć się do niej dobierać, a kiedy zaczęła krzyczeć, skomentował to słowami "Przecież wysyłałaś mi znaki", stwierdziłam, że jeśli w Agrze zaufanych surferów nie ma, to lepiej zapłacić niż mieć takie nocne wizyty.
Jeszcze przed wyjazdem stwierdziliśmy z grupą, że nie jest to wyjazd za półdarmo, z poświęceniem bezpieczeństwa i wygody na rzecz pieniędzy. Doszłam do wniosku, że w Europie uznałabym to za totalnie fajne i byłabym w stanie pójść na taką przygodę, jednak nie w Indiach - zależało nam wszystkim na tym, żeby wyjazd wyszedł tanio, ale żebyśmy też mieli minimalny komfort, a my z Pauline bezpieczeństwo. Dlatego kiedy Shalab wysłał nam ofertę, piękny kompleks hotelowych domków na terenie zielonym za 500 rupii (30 zł) od osoby w pokoju z dwoma łóżkami małżeńskimi, stwierdziłam, że warto zapłacić trochę więcej za kogoś, kto ma tyle rekomendacji od ludzi z całego świata. Być może Shalab robił na tym spory biznes, ale oprócz tego udzielił nam mnóstwo porad na temat Agry i zwiedzania, był przemiły i pisał w przystępnym angielskim, a także załatwił nam znajomego kierowcę rikszy, który nazywał się właśnie Ali. Shalaba nie poznałam osobiście, ale sama wystawiłam mu pozytywną rekomendację na CS w ramach internetowej pomocy.

W pociągu otrzymałam telefon od Alego, w którym łopatologicznym angielskim dogadaliśmy się, iż wyślę mu smsa czy pociąg nie jest opóźniony, a on nas odbierze z dworca. Mimo swoich limitowanych umiejętności angielskiego był naprawdę przemiły i nie przypominał typu indyjskiego rikszarza, który zdziera kasę z turystów bez oporów i nie bardzo się przejmuje czymkolwiek poza tym.

Próbowałam również dodzwonić się do Kabira - 26-latka, który w ramach CS zaoferował nam hostowanie nas w Jaipurze, do którego mieliśmy dotrzeć dzień po Agrze. Kabir miał wiele pozytywnych rekomendacji, mieszkać miał w 300-letnim domu w centrum Jaipuru i z profilu wydawało nam się, że naprawdę rozumie ideę CS.
Jak się jednak okazało gdy udało mi się do niego zadzwonić, w sumie to właściwie nie ma go w domu, bo postanowił pojechać do Goa i imprezować, ale może nas hostować w tym samym domu jego brat Ziaan. Gdy rozmawiałam z Kabirem przekonałam się, że jest bardzo podobny do Rajata, który kręcił o nas film w Varanasi - typ zamożnego, wyluzowanego Hindusa, który ma swoje zobowiązania, ale nie traktuje ich aż tak znowu poważnie. Obiecał nas hostować i zamiast tego pojechał do Goa, ale mamy przecież jego brata, więc nie ma o co się martwić. Typ ten w mojej opinii jest nieszkodliwy, ale wymaga sporego podejścia na luzie. Skacowany głos Kabira w słuchawce z Goa przekonał mnie, że hm, ważne, że mamy gdzie spać :D

W pociągu wszyscy podziękowali mi za organizację całej wycieczki, a ja miałam +100 do rozczulenia i poprawienia poczucia własnej wartości :) Dyskutowaliśmy również, jak dzielimy się w tych dwóch małżeńskich łożach - wysunęłam logiczny, pozbawiony sensu seksualnego wniosek, iż nie ma sensu pakować 3 facetów do jednego łóżka, żeby się nie wyspali, kiedy my z Pauline jesteśmy dosyć małe i jeśli wymieszamy łóżkowych towarzyszy, miejsca będzie więcej. Wszyscy przyznali mi rację (przy okazji rzucając niewybrednymi żarcikami na ten temat :D), ale potem przeszliśmy do sporu: kto z kim śpi i dlaczego? Dyskutowaliśmy nad rozwiązaniami przez kilkanaście minut, jednocześnie przekrzykując się, że to przecież nie ma znaczenia, dorzucając z drugiej strony fakt, że skoro nie ma, to możemy zrobić losowanie :D I tak też to rozwiązaliśmy: ja miałam spać z Himaansu, a Pauline z Daniyalem i Eliasem. Przy okazji żarcików sytuacyjnych wpadliśmy na pomysł, że powinniśmy być jak turyści w Vegas i pobrać się w Agrze (cóż za ślub przy Taj Mahal!). Tym sposobem śluby zostały zawarte między mną a Himaansu oraz Pauline i Daniyalem. Elias postanowił zostać naszym księdzem.

W tej radosnej atmosferze Ali odebrał nas z dworca, okazując się bardzo przyjaznym muzułmaninem. Wszystko było "no problem", odwiózł nas do hotelu, a przy naszym wysiadaniu z rikszy ogłosił, że zapłacimy za całość na końcu pobytu. Pomyślałam, że drogo nas może to kosztować, więc zapytałam, ile taka przyjemność kosztuje. "Ile uważacie, bo ja jestem uczciwy! Widzisz moją pracę, if you are happy I am happy!". Niestety, o 2 nad ranem gdy dotarliśmy do hotelu wymięci po dobie w pociągu, nie było stać mnie było na nic innego jak sugestywne "Hm".

Nasz hotel (Mayur Tourist Complex, Agra) okazał się osiedlem domków na bardzo zielonym terenie, pięknie oświetlonym w nocy. A kiedy otworzyliśmy drzwi i zobaczyliśmy, że w pokoju jest coś więcej niż łóżko, że są tam pasujące do pościeli zasłony, elementy dekoracyjne w DOBRYM guście, zobaczyłam, jak bardzo mi brakuje domu, a nie pokoju w, jakby nie patrzeć, internacie. Kiedy natomiast zobaczyłam w łazience moją pierwszą w Indiach wannę, myślałam, że umrę z luksusu. Himaansu zachwycał się nad miękkością łóżka i poduszek, dla mnie były aż za miękkie - harcerstwo i internat hartują człowieka :D 500 rupii od osoby kosztował nas ten luksus, ale zdecydowanie było warto :)



Wiele osób na kampusie radziło nam odwiedzić Taj Mahal zaraz po otwarciu o wschodzie słońca, ponieważ nie ma wtedy jeszcze tłumów. Weronika opowiadała nam o odwiedzaniu Taj w czasie święta Holi (tak, to to z kolorowymi proszkami), kiedy obiekt był praktycznie pusty - Holi w tym roku wypadało jednak po Travel Weeku. Zasypiając stwierdziliśmy więc, że wstajemy o 5:30 i ruszamy na podbój jednego z najbardziej rozpoznawalnych zabytków na świecie.

Po 3 godzinach snu byliśmy już mniej zmotywowani, ale wstać było trzeba. Nawet z Pauline się umalowałyśmy ("Pauline, te zdjęcia będą dla pokoleń, trzeba jakoś wyglądać"), a następnie zadzwoniliśmy po Alego, który zaraz po nas przyjechał.
Agra bardzo powoli budziła się do życia, a my zostaliśmy wysadzeni jakieś 200 metrów od bramy głównej. Na wejście do tej podróżniczej perły nam to jakoś nie wyglądało - i dopiero gdy dostaliśmy się do dwóch osobnych kolejek, poczułam, że Taj się zbliża.

Jak w każdym zabytku turystycznym w Indiach, obowiązują dwie ceny biletów: Indian i non-Indian. Himaansu i Daniyal nie byli z Indii, ale ze względu na swój wygląd mogli sobie zakupić bilet za rupii 20 (1,20 zł). Ze względu na mój, Pauline i Eliasa wygląd nie mogliśmy uniknąć biletu dla 'non-Indian residents' (papiery z Foreign Registration Office poświadczające, iż oficjalnie jestem imigrantem w Indiach i tu się uczę, nie pomagają przy zwiedzaniu Indii). Taki bilet kosztował tylko prawie 40 razy drożej, czyli 750 (!!! ała) rupii (45 zł). I tak krok po kroku zbliżaliśmy się do bramy głównej. A wyglądało to tak:

Zdjęcie autorstwa Daniyala, na widok którego cisną mi się na usta słowa powszechnie uznane za niecenzuralne
Kasy biletowe /ph. Daniyal
W kolejce z pięknym wschodem słońca :) /ph. ja
Już w środku, a zobaczywszy jedynie odrobinę - ekscytacja rośnie :) /ph. Daniyal
Przed tą bramą musieliśmy chwilkę poczekać na Eliasa, który miał parę problemów podczas kontroli bezpieczeństwa - dookoła nas biegały małpy, można je było także dostrzec na murach obiektu - a gdy Elias wrócił i mieliśmy przekroczyć bramę, by zobaczyć Taj, wymieniłyśmy z Pauline spojrzenia. To spojrzenie, które mówi "Aaaaaaaaaaaa! :D", którego nie trzeba nawet wypowiadać w gronie najbliższych przyjaciół, by wiedzieli, o co chodzi.

There we go! /ph. Daniyal

Tak to się prezentuje w aparacie Daniyala...
...A tak w moim wygląda punkt, z którego wszyscy robią zdjęcia i do którego trzeba się dostać :)

W sumie Taj Mahal to taka destynacja podróżnika, jak możnaby pomyśleć, oglądając te wszystkie listy cudów świata. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że w mojej głowie też to tak wygląda: chcę to zobaczyć i potem mogę zdychać. Jednak gdy zwiedziliśmy obiekt, zajrzeliśmy do środka i porobiliśmy zdjęcia, byłam trochę rozczarowana: owszem, to niesamowity punkt do robienia zdjęć, ale... ale nie czuję skali całego przedsięwzięcia, nie porusza mną aż tak. Mam wrażenie, iż Taj zostało ofiarą komercji przez te wszystkie listy cudów świata: moje oczekiwania wobec tej budowli przerosły rzeczywistość. I razem z Pauline stwierdziłyśmy, że oczekiwałyśmy czegoś więcej. Niemniej jednak, focie:

ph. Daniyal
Widok z Taj na bramę główną - ph. Daniyal
Zaginionam w marmurze - ph. Pauline



Przy Taj wydarzyły się dwie ciekawe rzeczy: przechodzący obok mnie Hindus przechodząc obok mnie uderzył mnie "z bara" i zakrzyknął "Hey sexy", a ja przeklinałam w myślach mój kolor włosów ;) Chłopcy jednak obdarzyli go spojrzeniem godnym bazyliszka i gdy zeszliśmy na ścieżkę dla zwiedzających, usłyszałam znajomy język. Ktoś koło mnie mówił po polsku! :D Oczywiście zintegrowałam się od razu: spotkałam 30-letniego faceta podróżującego po Indiach z rodzicami. Jak się okazało, państwo pochodzili z Krakowa, a gość pracował w Nowej Hucie :D Jaki ten świat mały!

Po wizycie w Taj ruszyliśmy w okoliczne zabudowania, żeby kupić bilety autobusowe do Jaipuru, do którego mieliśmy wyruszyć tej nocy i dotrzeć nad ranem, prosto w ręce Ziaana. Znaleźliśmy jakąś domową agencję turystyczną (tam, gdzie otwierasz okna na ulicę i stawiasz komputer stacjonarny z internetem i z kontem na makemytrip.com, tam tworzy się agencja turystyczna), gdzie za 420 rupii (24 zł) od osoby kupiliśmy bilety autobusowe w tzw. "sleeperze" (nie wiem, czy istnieje to w Polsce, ale taki autobus, jakim wracaliśmy z Goa: z miejscami sypialnianymi).

Poprosiliśmy Alego o tanią restaurację, żeby zjeść śniadanie, i tu przekonaliśmy się by nigdy więcej nie pytać miejscowych o takie rzeczy: a zwłaszcza rikszarzy, którzy prawdopodobnie mają za to płaconą prowizję. Restauracja była całkiem miła, jednak ceny też miała "miłe" jak na Indie. A kelner bezczelnie przypomniał o tym, byśmy dali mu napiwek - i choć mieliśmy taki zamiar, tuż po jego pytaniu z niego zrezygnowaliśmy. Jak Daniyal i Himaansu nam przekazali, ubliżał nam w hindi do swojego kolegi :) Mam nadzieję, że przekonał się później, że karma to straszna suka.

W drodze do hotelu Ali zapytał nas, czy chcemy zobaczyć, jak się robi marmur. Powiedziałam uczciwie od razu, że nie mamy w planach zakupów, ale chętnie zobaczymy. Zawiózł nas do jednego z tych miejsc w Indiach, gdzie wozi się turystów, by zobaczyli prezentację robienia towaru, a następnie najlepiej go kupili. Mimo iż nie lubię marmuru, zawsze warto zobaczyć.



Po prezentacji marmurów wróciliśmy do hotelu, by nadrobić braki w spaniu. Shalab załatwił nam późne wymeldowanie się, mogliśmy więc trochę się wyspać.
Po południu ruszyliśmy na poszukiwania taniej restauracji w naszej okolicy - zaglądnęliśmy do wiele mówiącego "Chick&Cheez", aczkolwiek ilość much na stole przekonała nas, iż nie chcemy jeść aż tak tanio.

ph. Daniyal
Zamiast tego natrafiliśmy na nieco burżujską restaurację Pinch of Spice, którą warto polecić. Wystrój restauracji był dość luksusowy, to samo ceny jak na warunki indyjskie (250-600 rupii), niemniej jednak stwierdziliśmy po porcjach na sąsiednich stolikach, że warto. Razem z Pauline podzieliłyśmy się wegetariańskim prażonym ryżem, a wystarczyło nam jeszcze na wynos.

Następnie udaliśmy się do drugiego najbardziej atrakcyjnego zabytku w Agrze - poza Taj Mahal i Agra Fort nie ma tam zbyt wiele do roboty. Agra Fort przypadł nam jednak do gustu o wiele bardziej.



Pomijając fakt, że Agra Fort jest ogromny, ma pełno przejść korytarzy i zawsze jest coś do odkrycia, jest także bardzo piękny. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia:



widok na Taj z okien fortu - ph. Daniyal
Agra Fort z zewnątrz - ph. ja
Wstęp do Agra Fortu kosztował nas 250 rupii od osoby (Daniyal i Himaansu oczywiście mniej, jakieś 20), ale uważam, że było naprawdę warto. Było tam dużo więcej do zobaczenia, do odkrycia, niż w Taj.

ph. ja
















Plus wszędzie, dosłownie wszędzie, były małpki. Widok ten zmobilizował mnie i Daniyala do tysięcy ich zdjęć, niemniej jednak zdaję sobie sprawę, iż nie każdy potrafi przez 10 minut patrzeć się na małpkę bawiącą się plastikową butelką, mając przy tym wyraz zachwytu na twarzy - zachwytu pod hasłem "THIS IS SO CUTEEEE", dlatego Wam tego oszczędzę :) Zamiast tego nasze radosne facjaty:
z


Po zwiedzaniu Agra Fortu kupiliśmy bilety na wieczorny pokaz świateł i dźwięków, bo cały fort zrobił na nas spore wrażenie i zdecydowanie chcieliśmy go zobaczyć w nocnych światłach. Ali zawiózł nas do kafejki, obok której kupiłam banany (kolacja za 1,20 zł wydawała mi się szczytem rozsądnego wydawania pieniędzy). Przy okazji zapytał nas, czy chcemy odwiedzić sklep z dywanami i zobaczyć ich produkcję. A że chcieliśmy, wyglądało to tak:

Na takim misternym urządzeniu tworzy się dwa dywany za jednym zamachem. Na zdjęciu go nie widać, ale za nimi siedzi pracownik sklepu, który ręcznie plecie każdą niteczkę dywanu, przycinając je na tej samej długości ostrym sierpem. Posługuje się on rozpiską wzoru dywanu, a całość produkcji jest podobna do plecenia bransoletek z muliny - czyt. skomplikowana, upierdliwa i wymaga ogromnej dawki precyzji i cierpliwości.
...I ten sam dywan z drugiej strony


Niestety, ręcznie robione dywany w sklepie dla turystów przekraczają granice budżetu zwykłych international students, dlatego też i tu nic nie kupiliśmy :)

Wieczorne show w Agra Fort okazało się bardzo ładne, niemniej jednak moje zapasy sił i energii wyczerpały się totalnie - choć całość ubrana była w formę epickiej opowieści dziejów Indii, spod kocyka i wpół zamkniętych oczu nie mogłam sensu tej opowieści odnaleźć. A że przed nami była jeszcze tego dnia droga - znalezienie kolacji i przystanka, z którego miałby odjechać nasz autobus do Jaipuru - trzeba było się naładować energetycznie.



Po show poprosiliśmy Alego, by odwiózł nas do jakiejś restauracji na kolację, gdzieś w pobliżu przystanku. Tam też się pożegnaliśmy i nadeszła chwila prawdy: na ile naprawdę polega na "zapłacicie mi tyle, na ile cenicie moje usługi", a ile na wyciąganiu pieniędzy z turystów. Zastanawiałam się cały dzień, ile sobie za to zażyczy - zwykle kierowcy za cały dzień z informacją turystyczną łącznie liczą sobie 500-600 rupii, ze zdarciem z turysty włącznie. Jako że Daniyal znał dobrze indyjskie realia, zapytałam go, czy 500 rupii byłoby w porządku, bo tyle myślałam, żeby Alemu zapłacić - nie był z nami cały dzień, nie woził nas aż tak dużo i tak daleko, ale jednak był przemiły. Zdaniem Daniyala była to górna stawka, ale wciąż stawka przyzwoita.
Miny nam lekko zrzedły, gdy zapytany o cenę Ali zasugerował nam 1700 rupii. Dziękowałam sobie w myślach, iż wcześniej uczyniłam Daniyala odpowiedzialnym za zapłacenie i targowanie się pod koniec dnia w kwestiach transportu. Ugodowo zeszliśmy do 700 rupii.

Kolację zjedliśmy (a właściwie chłopcy zjedli, bo ja miałam banany, a w Pauline lokal nie wzbudzał wystarczającego zaufania) w restauracji, gdzie po raz pierwszy doświadczyłam opisywanego tak często w przewodnikach epizodu z butelkami z wodą mineralną: a mianowicie podano nam kranówę w firmowej butelce. Gdy szłam do łazienki, zobaczyłam worek pełen plastikowych, pustych, niezgniecionych butelek z etykietami wód mineralnych, pewnie przygotowany do ponownego napełnienia jakże czystą i zdrową wodą prosto z indyjskich wodociągów.

Co jeszcze wydarzyło się tego dnia? Przystanek, z którego odjeżdżał nasz autobus do Jaipuru, znajdował się obok hotelu. W hotelu zatrzymaliśmy się na coś do picia i kolację dla niektórych, i jakże byliśmy zaskoczeni, gdy... do pokoju weszła spora ekipa od nas z MUWCI - Palak, Fei, Harm, Arnav i tak dalej. Z ludźmi z MUWCI w Indiach jest chyba tak jak z Polakami za granicą - zawsze się na jakiś trafi :D
Dzień zakończył się odjazdem autobusu do Jaipuru, gdzie mieliśmy dotrzeć o 4 nad ranem.