piątek, 22 marca 2013

Travel Week - Agra

My w Agra Forcie - ph. Daniyal
- Gdzie jest Himaansu? - zapytałam Daniyala, który właśnie przyszedł na parking. Czekałam już z Pauline i Eliasem, wyjazd miał być o 15, a było już za pięć. Mój organizacyjny hitleryzm dawał się we znaki - nawet jeśli umawiamy się na pełną godzinę, to jeśli danej osoby nie ma piętnaście minut wcześniej, oznacza to, iż jest spóźniona :D
O dziwo, Himaansu zjawił się trzy sekundy później - i tak cała moja pięcioosobowa grupa na Travel Week była gotowa do wyjazdu. Kampus opuściliśmy o 15:01, a ja już wiedziałam, jakie są zalety podróżowania w 5 osób (jak mieliśmy w planach) a nie w 20 (Bombaj), 17 (Goa) czy 12 (Varanasi): istniała nadzieja, że nie będziemy wszędzie spóźnieni.

I tak wyjazdem z kampusu w piątek po lekcjach rozpoczął się Travel Week. Parking szkoły był pełen jeepów, wszyscy sobie machali, żegnali się i rzucali "widzimy się za tydzień". Część osób planowała zostać na kampusie (ze względu na nawał prac domowych - ale, jak powszechnie wiadomo, nie jestem osobą którą od wyjazdu powstrzymałyby papiery), część zostawała kilka dni, a potem miała zamiar jechać do Goa na wielką imprezę MUWCI. Bo w Goa właśnie łączyło się wiele dróg podczas tego tygodnia - ale nie moje. Ani moje, ani Pauline (Belgia), Himaansu (Mauritius), Eliasa (Finlandia) i Daniyala (Bangladesz) :)

Gdy cała nasza grupa wyjechała już z kampusu, nadszedł czas na przedstawienie planu tygodnia w całości: ponieważ ja zajmowałam się organizacją noclegów i transportów, a ostatnie tygodnie były dość intensywne, należało przejść przez to wszystko jeszcze raz. Nie wiedzieć czemu zawsze czuję się ogromnie odpowiedzialna za takie wyjazdy - dzierżyłam więc apteczkę ze wszystkimi lekami (od skaleczeń po biegunkę roku) i każdemu z uczestników wręczyłam kartkę z planem wycieczki, numerami pociągów, adresami i numerami telefonów.

Pierwszą destynacją w czasie tego tygodnia była Agra - miejscowość znana z Taj Mahal. Ponieważ pociągi w Indiach należy planować z 3-miesięcznym wyprzedzeniem (żeby dostać bilet w przyzwoitej klasie, a kiedy jest się białą blondynką z niebieskimi oczami bilet ten naprawdę jest rzeczą istotną), TW musieliśmy zaplanować już dawno, jednak nie mogliśmy znaleźć bezpośrednich połączeń pociągów z Puny do Agry. Usha w biurze kampusu powiedziała mi, że najlepiej byłoby pojechać jeepem do Puny i stamtąd z jednej stacji złapać autobus do Bombaju. Miały one jeździć bardzo często i bez potrzeby wcześniejszej rezerwacji.
Z jednej strony było to posunięcie dość ryzykowne, bo wyjazd z kampusu miał miejsce o 15, a pociąg do Agry z Bombaju mieliśmy o 23:45 - ale nie było innej opcji, dlatego stwierdziłam, iż dobre planowanie na pewno da radę. Zaplanowaliśmy więc dostanie się do Puny w 2 godziny, stamtąd autobus do Bombaju miał zająć 3-4 godziny i tym sposobem moglibyśmy nawet załapać się na przyzwoitą kolację przed zajęciem miejsc w pociągu. Taki był plan.

Kierowca naszego jeepa odpowiadał "yes" i "yes" na każde pytanie, które mu zadałam, stwierdziłam więc, że umie angielski w stopniu komunikatywnym i interwencja Himaansu i Daniyala (naszych hindi speakers) nie jest potrzebna. Dlatego też zapytałam go, czy na naszej drodze do stacji autobusowej jest jakiś supermarket, bo kilka osób zgłosiło chęć kupienia kilku ostatnich rzeczy przed wyjazdem. Zgodził się i... ku mojemu zdziwieniu zawiózł nas do Phoenix Mall, które wiem, iż niekoniecznie jest w dzielnicy, skąd mogłyby w moim mniemaniu odjeżdżać autobusy - luksusowe centra handlowe dla snobów rzadko leżą w takich miejscach.
Jak się okazało, kierowca nie zrozumiał, o co mi chodzi, i zawiózł nas do oddalonego o godzinę (!) drogi centrum handlowego. Tym sposobem mieliśmy już godzinę 5:30, Daniyal musiał pilnie coś kupić, a ja miałam w głowie fakt, iż nie wiemy, jak daleko od stacji autobusowej w Bombaju jest dworzec kolejowy, z którego miałby odjeżdżać nasz pociąg.

W tym momencie zaczęliśmy się martwić, bo spóźnienie się na pociąg i spieprzenie sobie tym samym całego wyjazdu z pewnością nie należało do radosnych perspektyw. Również w tym momencie nienawidziłam Indii z całego serca, bo nie mogłam zrobić nic, jak poprosić kierowcę (tym razem za pośrednictwem Daniyala) o odwiezienie nas czym prędzej do miejsca, skąd odjeżdżają autobusy.
W Europie nazywałoby się to dworcem. W Indiach niekoniecznie.
Usha poleciła mi udanie się do miejsca zwanego Parihar Chowk, jednak kierowca zawiózł nas do biura podróży. Tam, już zdecydowanie poirytowana i zestresowana faktem, że moje 100 zł wydane na bilet do Agry może pójść w cholerę, uruchomiłam mój tryb "nawet nie wierzę, że będziesz, człowieku, mówił po angielsku, więc łopatologicznym angielskim Ci to wytłumaczę, narysuję i pokażę na mapie, dokąd chcę jechać, bylebyśmy się tylko dogadali". Tym sposobem za 400 rupii (24 zł) kupiliśmy bilet na przyzwoity autobus do Bombaju, który miał nas tam zawieźć... nie wiadomo kiedy. Wyjeżdżać miał o 19:30, jechać "no no, 3-4 godziny ale to bardzo zależy" i wysadzić nas na najbliższej do dworca kolejowego stacji.
Autobus przyjechał jednak o 20, a ja w tym czasie zdążyłam z Himaansu kupić sobie truskawki i banany na kolację. Za kilo truskawek zapłaciłam 200 rupii (12 zł, w Punie wg Eeshty są zdecydowanie drogie i to nie tylko dla białych), za 12 bananów 20 rupii (1,20 zł). Stwierdziłam tym samym, iż może dobrze byłoby sobie za tę cenę zrobić bananową dietę przez cały wyjazd, żeby nie wydać fortuny na jedzenie.
Martwiliśmy się dotarciem do Bombaju na czas, a tu niespodzianka nie z tej ziemi - dotarliśmy w dwie godziny (a do Bombaju można jechać i siedem). Odetchnęłam z ulgą i nie mogłam się doczekać, aż tylko wsiądziemy do tego pieprzonego pociągu i będziemy wiedzieli, że jedziemy - może i 26 godzin miała trwać ta podróż, ale świadomość, że będziemy w drodze (zamiast w Phoenix Mall) działała uspokajająco.
Autobus wysadził nas 4 km od dworca - wzięliśmy więc taksówkę, a kierowca wpadł na pomysł, by nasze bagaże położyć na dachu. Jechałam więc z Pauline na kolanach (wady podróżowania w 5 osób), patrząc co chwila na tylną szybę, czy czasem nie gubię właśnie moich rzeczy. Dotarliśmy jednak bez przeszkód.

Dworzec w Bombaju był znacznie bardziej reprezentatywny od tego w Punie czy Varanasi - usiedliśmy w ładnej, czystej poczekalni w holu, gdzie spotkaliśmy... Lanę, Maho, Tsatsuki i parę innych osób z grupy Azjatów, którzy, jak się okazało, jechali tym samym pociągiem, co my. Nikt nie powiedział "Dlaczego się nie zgraliśmy na wspólny transport z kampusu i oszczędziliśmy obie stresu", ale pytanie to tkwiło w powietrzu ;)

Dworzec Art /ph. ja
Tak. Indie mają dworce i niekiedy wyglądają one lepiej niż w Polsce. /ph. ja
Szczury, dworce, radość i oszałamiająca jakość


Kiedy złapaliśmy oddech i trochę się odstresowaliśmy, stwierdziłam, że nie ma co narzekać - Indie to Indie, ale póki co daliśmy radę. Trzeba się ogarnąć i przestać marudzić - ruszyłyśmy więc z Pauline do czegoś na kształt dworcowej kawiarenki. Dworzec niby czysty, ludzi prawie w ogóle (pewnie ze względu na porę dnia), a kiedy kupowałam ciasteczka, Pauline pokazała mi palcem przebiegającego w kącie pokoju szczura. Taki tam szczur na widoku. Takie tam Indie.
To samo pomyślałam sobie, gdy przechodziliśmy na nasz peron, a w drodze natknęliśmy się na ambulans z drewnianą, prostą trumną w środku. Trumnę wyjęto i wstawiono na wózek, który wśród tłumu próbowano przepchać na parking.
Takie tam.

"Spójrzcie, to nie jest zwykły sandwich. To jest SANDWITCH." + Pauline pragnąca uniknąć zdjęcia z piaskową wiedźmą


Pociąg do Agry ruszył punktualnie, a ja zajęłam sobie miejsce upatrzone jako najwygodniejsze jeszcze w pociągu do Varanasi. Podróżowaliśmy klasą 3AC (gdzie 1AC to najbardziej luksusowa, a 3AC to europejsko standardowa, stosunkowo tania i dość bezpieczna) z wagonami sypialnianymi, a to oznaczało, że korytarz dzieli wagon na dwie części: jedna, mniejsza, posiada dwa łóżka jedno nad drugim, ustawione równolegle do korytarza. Oddzielić się można zasłonkami i generalnie nie trzeba patrzeć na swoich współpasażerów, co jest obecne po drugiej stronie korytarza: tam "przedział" od korytarza też można oddzielić zasłonkami, ale dzieli go sześciu pasażerów. Przedział taki ma 6 łóżek w dwóch rzędach naprzeciwko siebie: w ciągu dnia prycza średnia jest złożona a wszyscy siedzą na łóżku osoby z dołu - średnia złożona służy za oparcie. W nocy każdy rozkłada swoje łóżko i idzie spać. Dlatego jeżeli chcesz spać w dzień albo siedzieć w nocy, a masz w przedziale mało na to chętnych pasażerów, musisz się niestety pożegnać z tym pomysłem.

Moje miejsce (górna prycza w części z łóżkami równolegle do korytarza) było wygodne, zaciemnione i ciche, więc od razu poszłam spać i obudziłam się dopiero rano.

Warto również wspomnieć, iż pociągi w Indiach są najbardziej popularnym sposobem podróżowania. Loty krajowe są coraz częściej obecne (ale cena wciąż jest dość zaporowa, chyba, że zabukuje się je 3-4 miesiące wcześniej), jednak pociągi są w takich cenach, że stać na nie zdecydowaną większość. Pamiętajmy, że w Indiach żyje 1,2 miliarda ludzi, wymaga to więc bardzo rozbudowanej sieci kolejowej. Z tego powodu aby w pociągu do Agry mieć to swoje łóżko i jako taki komfort (czyt. w miarę czysto, w miarę cicho i kawałek własnej przestrzeni - przynajmniej w nocy na rozłożonym łóżku), należy bilet zamówić 3 miesiące wcześniej. Himaansu dołączył do naszej grupy nieco później, dlatego jedyne dostępne miejsce w pociągu było w Sleeper Class - trochę mniej bezpiecznej, mniej czystej, mniej komfortowej i kilka wagonów dalej. Na szczęście udało się znaleźć puste miejsce niedaleko nas - nie zdarza się to jednak zawsze.
Główną wadą podróżowania po Indiach jest właśnie to, że będąc białą blondynką lubiącą samodzielność, nie da się spontanicznie wyjechać. Do general class (klasy najbliższej temu, co myślą Polacy kiedy mówię o podróżach w Indiach pociągami) z moim szczęściem nie powinnam zaglądać. Rozmawiałam z Eeshtą przed wyjazdem na temat mojej białości, i powiedziała mi, jak zresztą parę innych osób z Indii, iż problem ze mną nie polega na tym, że jestem biała. Problem w tym, że jestem ekstramalnie biała - z moimi włosami, oczami, skórą (która nie opala się tak łatwo) i byciem kobietą po prostu proszę moim wyglądem o zaczepienie mnie, próbę oszustwa albo czegoś jeszcze gorszego. Dlatego dobrze czułyśmy się z Pauline w męskim gronie, z którego dwóch uczestników nie było białych.
Nigdy wcześniej nie czułam się tak dyskryminowana ze względu na mój wygląd, nigdy też nie musiałam się zastanawiać, czy osoby, z którymi pojadę na wycieczkę, są białe czy też nie, a jeśli tak, to jak bardzo. I nigdy nie zazdrościłam facetom tylko dlatego, że są facetami, ale w Indiach trochę mi się to zmieniło.
Znam też ludzi z Indii na moim kampusie, którzy powiedzą "a, robisz z tego większą sprawę niż tak naprawdę jest - nie jesteśmy aż tak źli, jak sądzisz!". Do takich osób należy np. Palak, która usiłowała mi wmówić podczas exeatu w Goa, że moje przyciąganie niewłaściwych zachowań ze strony miejscowej ludności to tylko i wyłącznie moja wina, bo 'zachowuję się jak osoba nie z Indii'. Problem polega w tym, że ja jestem kompletnie nie z Indii - nie znam języka, nie wiem, czy normalnym jest fakt, że ktoś mi każe za coś płacić albo gdzieś iść, nie mam pojęcia, że zrobienie czegoś, co w Europie jest uważane za totalnie normalne, tutaj przyciąga oszustów. I nie jestem przyzwyczajona do tego, że nie mogę podróżować sama, bez mężczyzn, bez większej grupy.

Następny dzień mijał nam na rozmowach w pociągu, czytaniu książek i rozmawianiu o planach wyjazdu. Do Agry mieliśmy dojechać koło 1 w nocy, a w Agrze miał nas odebrać z dworca Ali. Warto tutaj wspomnieć, że organizując noclegi na TW postanowiłam spróbować CouchSurfingu w Indiach - dla tych, którzy nie wiedzą, czym jest CS, jest to darmowe nocowanie i przyjmowanie u siebie ludzi z całego świata, którzy wystawiają sobie wzajemnie rekomendacje, oprowadzają po mieście, dają dobre rady. Ali miał być znajomym Shalaba z CS właśnie, który miał nas w Agrze przenocować, jednak zamiast u siebie zaoferował mi swój rodzinny hotel. Podejrzewam, że profil na CS służył mu głównie do promowania swojego hotelu, co kompletnie z ideą strony się nie zgadzało, ale innej opcji nie mieliśmy - inni Surferzy nie mieli wystarczającej ilości rekomendacji, byśmy mogli uznać ich za zaufanych, a Shalab oferował dosyć dobre warunki. Kiedy przeczytałam na profilu jednego Surfera z Agry negatywną rekomendację od jednej dziewczyny z Niemiec, gdzie Surfer ten rzekomo miał przyjść do niej w nocy do pokoju i zacząć się do niej dobierać, a kiedy zaczęła krzyczeć, skomentował to słowami "Przecież wysyłałaś mi znaki", stwierdziłam, że jeśli w Agrze zaufanych surferów nie ma, to lepiej zapłacić niż mieć takie nocne wizyty.
Jeszcze przed wyjazdem stwierdziliśmy z grupą, że nie jest to wyjazd za półdarmo, z poświęceniem bezpieczeństwa i wygody na rzecz pieniędzy. Doszłam do wniosku, że w Europie uznałabym to za totalnie fajne i byłabym w stanie pójść na taką przygodę, jednak nie w Indiach - zależało nam wszystkim na tym, żeby wyjazd wyszedł tanio, ale żebyśmy też mieli minimalny komfort, a my z Pauline bezpieczeństwo. Dlatego kiedy Shalab wysłał nam ofertę, piękny kompleks hotelowych domków na terenie zielonym za 500 rupii (30 zł) od osoby w pokoju z dwoma łóżkami małżeńskimi, stwierdziłam, że warto zapłacić trochę więcej za kogoś, kto ma tyle rekomendacji od ludzi z całego świata. Być może Shalab robił na tym spory biznes, ale oprócz tego udzielił nam mnóstwo porad na temat Agry i zwiedzania, był przemiły i pisał w przystępnym angielskim, a także załatwił nam znajomego kierowcę rikszy, który nazywał się właśnie Ali. Shalaba nie poznałam osobiście, ale sama wystawiłam mu pozytywną rekomendację na CS w ramach internetowej pomocy.

W pociągu otrzymałam telefon od Alego, w którym łopatologicznym angielskim dogadaliśmy się, iż wyślę mu smsa czy pociąg nie jest opóźniony, a on nas odbierze z dworca. Mimo swoich limitowanych umiejętności angielskiego był naprawdę przemiły i nie przypominał typu indyjskiego rikszarza, który zdziera kasę z turystów bez oporów i nie bardzo się przejmuje czymkolwiek poza tym.

Próbowałam również dodzwonić się do Kabira - 26-latka, który w ramach CS zaoferował nam hostowanie nas w Jaipurze, do którego mieliśmy dotrzeć dzień po Agrze. Kabir miał wiele pozytywnych rekomendacji, mieszkać miał w 300-letnim domu w centrum Jaipuru i z profilu wydawało nam się, że naprawdę rozumie ideę CS.
Jak się jednak okazało gdy udało mi się do niego zadzwonić, w sumie to właściwie nie ma go w domu, bo postanowił pojechać do Goa i imprezować, ale może nas hostować w tym samym domu jego brat Ziaan. Gdy rozmawiałam z Kabirem przekonałam się, że jest bardzo podobny do Rajata, który kręcił o nas film w Varanasi - typ zamożnego, wyluzowanego Hindusa, który ma swoje zobowiązania, ale nie traktuje ich aż tak znowu poważnie. Obiecał nas hostować i zamiast tego pojechał do Goa, ale mamy przecież jego brata, więc nie ma o co się martwić. Typ ten w mojej opinii jest nieszkodliwy, ale wymaga sporego podejścia na luzie. Skacowany głos Kabira w słuchawce z Goa przekonał mnie, że hm, ważne, że mamy gdzie spać :D

W pociągu wszyscy podziękowali mi za organizację całej wycieczki, a ja miałam +100 do rozczulenia i poprawienia poczucia własnej wartości :) Dyskutowaliśmy również, jak dzielimy się w tych dwóch małżeńskich łożach - wysunęłam logiczny, pozbawiony sensu seksualnego wniosek, iż nie ma sensu pakować 3 facetów do jednego łóżka, żeby się nie wyspali, kiedy my z Pauline jesteśmy dosyć małe i jeśli wymieszamy łóżkowych towarzyszy, miejsca będzie więcej. Wszyscy przyznali mi rację (przy okazji rzucając niewybrednymi żarcikami na ten temat :D), ale potem przeszliśmy do sporu: kto z kim śpi i dlaczego? Dyskutowaliśmy nad rozwiązaniami przez kilkanaście minut, jednocześnie przekrzykując się, że to przecież nie ma znaczenia, dorzucając z drugiej strony fakt, że skoro nie ma, to możemy zrobić losowanie :D I tak też to rozwiązaliśmy: ja miałam spać z Himaansu, a Pauline z Daniyalem i Eliasem. Przy okazji żarcików sytuacyjnych wpadliśmy na pomysł, że powinniśmy być jak turyści w Vegas i pobrać się w Agrze (cóż za ślub przy Taj Mahal!). Tym sposobem śluby zostały zawarte między mną a Himaansu oraz Pauline i Daniyalem. Elias postanowił zostać naszym księdzem.

W tej radosnej atmosferze Ali odebrał nas z dworca, okazując się bardzo przyjaznym muzułmaninem. Wszystko było "no problem", odwiózł nas do hotelu, a przy naszym wysiadaniu z rikszy ogłosił, że zapłacimy za całość na końcu pobytu. Pomyślałam, że drogo nas może to kosztować, więc zapytałam, ile taka przyjemność kosztuje. "Ile uważacie, bo ja jestem uczciwy! Widzisz moją pracę, if you are happy I am happy!". Niestety, o 2 nad ranem gdy dotarliśmy do hotelu wymięci po dobie w pociągu, nie było stać mnie było na nic innego jak sugestywne "Hm".

Nasz hotel (Mayur Tourist Complex, Agra) okazał się osiedlem domków na bardzo zielonym terenie, pięknie oświetlonym w nocy. A kiedy otworzyliśmy drzwi i zobaczyliśmy, że w pokoju jest coś więcej niż łóżko, że są tam pasujące do pościeli zasłony, elementy dekoracyjne w DOBRYM guście, zobaczyłam, jak bardzo mi brakuje domu, a nie pokoju w, jakby nie patrzeć, internacie. Kiedy natomiast zobaczyłam w łazience moją pierwszą w Indiach wannę, myślałam, że umrę z luksusu. Himaansu zachwycał się nad miękkością łóżka i poduszek, dla mnie były aż za miękkie - harcerstwo i internat hartują człowieka :D 500 rupii od osoby kosztował nas ten luksus, ale zdecydowanie było warto :)



Wiele osób na kampusie radziło nam odwiedzić Taj Mahal zaraz po otwarciu o wschodzie słońca, ponieważ nie ma wtedy jeszcze tłumów. Weronika opowiadała nam o odwiedzaniu Taj w czasie święta Holi (tak, to to z kolorowymi proszkami), kiedy obiekt był praktycznie pusty - Holi w tym roku wypadało jednak po Travel Weeku. Zasypiając stwierdziliśmy więc, że wstajemy o 5:30 i ruszamy na podbój jednego z najbardziej rozpoznawalnych zabytków na świecie.

Po 3 godzinach snu byliśmy już mniej zmotywowani, ale wstać było trzeba. Nawet z Pauline się umalowałyśmy ("Pauline, te zdjęcia będą dla pokoleń, trzeba jakoś wyglądać"), a następnie zadzwoniliśmy po Alego, który zaraz po nas przyjechał.
Agra bardzo powoli budziła się do życia, a my zostaliśmy wysadzeni jakieś 200 metrów od bramy głównej. Na wejście do tej podróżniczej perły nam to jakoś nie wyglądało - i dopiero gdy dostaliśmy się do dwóch osobnych kolejek, poczułam, że Taj się zbliża.

Jak w każdym zabytku turystycznym w Indiach, obowiązują dwie ceny biletów: Indian i non-Indian. Himaansu i Daniyal nie byli z Indii, ale ze względu na swój wygląd mogli sobie zakupić bilet za rupii 20 (1,20 zł). Ze względu na mój, Pauline i Eliasa wygląd nie mogliśmy uniknąć biletu dla 'non-Indian residents' (papiery z Foreign Registration Office poświadczające, iż oficjalnie jestem imigrantem w Indiach i tu się uczę, nie pomagają przy zwiedzaniu Indii). Taki bilet kosztował tylko prawie 40 razy drożej, czyli 750 (!!! ała) rupii (45 zł). I tak krok po kroku zbliżaliśmy się do bramy głównej. A wyglądało to tak:

Zdjęcie autorstwa Daniyala, na widok którego cisną mi się na usta słowa powszechnie uznane za niecenzuralne
Kasy biletowe /ph. Daniyal
W kolejce z pięknym wschodem słońca :) /ph. ja
Już w środku, a zobaczywszy jedynie odrobinę - ekscytacja rośnie :) /ph. Daniyal
Przed tą bramą musieliśmy chwilkę poczekać na Eliasa, który miał parę problemów podczas kontroli bezpieczeństwa - dookoła nas biegały małpy, można je było także dostrzec na murach obiektu - a gdy Elias wrócił i mieliśmy przekroczyć bramę, by zobaczyć Taj, wymieniłyśmy z Pauline spojrzenia. To spojrzenie, które mówi "Aaaaaaaaaaaa! :D", którego nie trzeba nawet wypowiadać w gronie najbliższych przyjaciół, by wiedzieli, o co chodzi.

There we go! /ph. Daniyal

Tak to się prezentuje w aparacie Daniyala...
...A tak w moim wygląda punkt, z którego wszyscy robią zdjęcia i do którego trzeba się dostać :)

W sumie Taj Mahal to taka destynacja podróżnika, jak możnaby pomyśleć, oglądając te wszystkie listy cudów świata. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że w mojej głowie też to tak wygląda: chcę to zobaczyć i potem mogę zdychać. Jednak gdy zwiedziliśmy obiekt, zajrzeliśmy do środka i porobiliśmy zdjęcia, byłam trochę rozczarowana: owszem, to niesamowity punkt do robienia zdjęć, ale... ale nie czuję skali całego przedsięwzięcia, nie porusza mną aż tak. Mam wrażenie, iż Taj zostało ofiarą komercji przez te wszystkie listy cudów świata: moje oczekiwania wobec tej budowli przerosły rzeczywistość. I razem z Pauline stwierdziłyśmy, że oczekiwałyśmy czegoś więcej. Niemniej jednak, focie:

ph. Daniyal
Widok z Taj na bramę główną - ph. Daniyal
Zaginionam w marmurze - ph. Pauline



Przy Taj wydarzyły się dwie ciekawe rzeczy: przechodzący obok mnie Hindus przechodząc obok mnie uderzył mnie "z bara" i zakrzyknął "Hey sexy", a ja przeklinałam w myślach mój kolor włosów ;) Chłopcy jednak obdarzyli go spojrzeniem godnym bazyliszka i gdy zeszliśmy na ścieżkę dla zwiedzających, usłyszałam znajomy język. Ktoś koło mnie mówił po polsku! :D Oczywiście zintegrowałam się od razu: spotkałam 30-letniego faceta podróżującego po Indiach z rodzicami. Jak się okazało, państwo pochodzili z Krakowa, a gość pracował w Nowej Hucie :D Jaki ten świat mały!

Po wizycie w Taj ruszyliśmy w okoliczne zabudowania, żeby kupić bilety autobusowe do Jaipuru, do którego mieliśmy wyruszyć tej nocy i dotrzeć nad ranem, prosto w ręce Ziaana. Znaleźliśmy jakąś domową agencję turystyczną (tam, gdzie otwierasz okna na ulicę i stawiasz komputer stacjonarny z internetem i z kontem na makemytrip.com, tam tworzy się agencja turystyczna), gdzie za 420 rupii (24 zł) od osoby kupiliśmy bilety autobusowe w tzw. "sleeperze" (nie wiem, czy istnieje to w Polsce, ale taki autobus, jakim wracaliśmy z Goa: z miejscami sypialnianymi).

Poprosiliśmy Alego o tanią restaurację, żeby zjeść śniadanie, i tu przekonaliśmy się by nigdy więcej nie pytać miejscowych o takie rzeczy: a zwłaszcza rikszarzy, którzy prawdopodobnie mają za to płaconą prowizję. Restauracja była całkiem miła, jednak ceny też miała "miłe" jak na Indie. A kelner bezczelnie przypomniał o tym, byśmy dali mu napiwek - i choć mieliśmy taki zamiar, tuż po jego pytaniu z niego zrezygnowaliśmy. Jak Daniyal i Himaansu nam przekazali, ubliżał nam w hindi do swojego kolegi :) Mam nadzieję, że przekonał się później, że karma to straszna suka.

W drodze do hotelu Ali zapytał nas, czy chcemy zobaczyć, jak się robi marmur. Powiedziałam uczciwie od razu, że nie mamy w planach zakupów, ale chętnie zobaczymy. Zawiózł nas do jednego z tych miejsc w Indiach, gdzie wozi się turystów, by zobaczyli prezentację robienia towaru, a następnie najlepiej go kupili. Mimo iż nie lubię marmuru, zawsze warto zobaczyć.



Po prezentacji marmurów wróciliśmy do hotelu, by nadrobić braki w spaniu. Shalab załatwił nam późne wymeldowanie się, mogliśmy więc trochę się wyspać.
Po południu ruszyliśmy na poszukiwania taniej restauracji w naszej okolicy - zaglądnęliśmy do wiele mówiącego "Chick&Cheez", aczkolwiek ilość much na stole przekonała nas, iż nie chcemy jeść aż tak tanio.

ph. Daniyal
Zamiast tego natrafiliśmy na nieco burżujską restaurację Pinch of Spice, którą warto polecić. Wystrój restauracji był dość luksusowy, to samo ceny jak na warunki indyjskie (250-600 rupii), niemniej jednak stwierdziliśmy po porcjach na sąsiednich stolikach, że warto. Razem z Pauline podzieliłyśmy się wegetariańskim prażonym ryżem, a wystarczyło nam jeszcze na wynos.

Następnie udaliśmy się do drugiego najbardziej atrakcyjnego zabytku w Agrze - poza Taj Mahal i Agra Fort nie ma tam zbyt wiele do roboty. Agra Fort przypadł nam jednak do gustu o wiele bardziej.



Pomijając fakt, że Agra Fort jest ogromny, ma pełno przejść korytarzy i zawsze jest coś do odkrycia, jest także bardzo piękny. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia:



widok na Taj z okien fortu - ph. Daniyal
Agra Fort z zewnątrz - ph. ja
Wstęp do Agra Fortu kosztował nas 250 rupii od osoby (Daniyal i Himaansu oczywiście mniej, jakieś 20), ale uważam, że było naprawdę warto. Było tam dużo więcej do zobaczenia, do odkrycia, niż w Taj.

ph. ja
















Plus wszędzie, dosłownie wszędzie, były małpki. Widok ten zmobilizował mnie i Daniyala do tysięcy ich zdjęć, niemniej jednak zdaję sobie sprawę, iż nie każdy potrafi przez 10 minut patrzeć się na małpkę bawiącą się plastikową butelką, mając przy tym wyraz zachwytu na twarzy - zachwytu pod hasłem "THIS IS SO CUTEEEE", dlatego Wam tego oszczędzę :) Zamiast tego nasze radosne facjaty:
z


Po zwiedzaniu Agra Fortu kupiliśmy bilety na wieczorny pokaz świateł i dźwięków, bo cały fort zrobił na nas spore wrażenie i zdecydowanie chcieliśmy go zobaczyć w nocnych światłach. Ali zawiózł nas do kafejki, obok której kupiłam banany (kolacja za 1,20 zł wydawała mi się szczytem rozsądnego wydawania pieniędzy). Przy okazji zapytał nas, czy chcemy odwiedzić sklep z dywanami i zobaczyć ich produkcję. A że chcieliśmy, wyglądało to tak:

Na takim misternym urządzeniu tworzy się dwa dywany za jednym zamachem. Na zdjęciu go nie widać, ale za nimi siedzi pracownik sklepu, który ręcznie plecie każdą niteczkę dywanu, przycinając je na tej samej długości ostrym sierpem. Posługuje się on rozpiską wzoru dywanu, a całość produkcji jest podobna do plecenia bransoletek z muliny - czyt. skomplikowana, upierdliwa i wymaga ogromnej dawki precyzji i cierpliwości.
...I ten sam dywan z drugiej strony


Niestety, ręcznie robione dywany w sklepie dla turystów przekraczają granice budżetu zwykłych international students, dlatego też i tu nic nie kupiliśmy :)

Wieczorne show w Agra Fort okazało się bardzo ładne, niemniej jednak moje zapasy sił i energii wyczerpały się totalnie - choć całość ubrana była w formę epickiej opowieści dziejów Indii, spod kocyka i wpół zamkniętych oczu nie mogłam sensu tej opowieści odnaleźć. A że przed nami była jeszcze tego dnia droga - znalezienie kolacji i przystanka, z którego miałby odjechać nasz autobus do Jaipuru - trzeba było się naładować energetycznie.



Po show poprosiliśmy Alego, by odwiózł nas do jakiejś restauracji na kolację, gdzieś w pobliżu przystanku. Tam też się pożegnaliśmy i nadeszła chwila prawdy: na ile naprawdę polega na "zapłacicie mi tyle, na ile cenicie moje usługi", a ile na wyciąganiu pieniędzy z turystów. Zastanawiałam się cały dzień, ile sobie za to zażyczy - zwykle kierowcy za cały dzień z informacją turystyczną łącznie liczą sobie 500-600 rupii, ze zdarciem z turysty włącznie. Jako że Daniyal znał dobrze indyjskie realia, zapytałam go, czy 500 rupii byłoby w porządku, bo tyle myślałam, żeby Alemu zapłacić - nie był z nami cały dzień, nie woził nas aż tak dużo i tak daleko, ale jednak był przemiły. Zdaniem Daniyala była to górna stawka, ale wciąż stawka przyzwoita.
Miny nam lekko zrzedły, gdy zapytany o cenę Ali zasugerował nam 1700 rupii. Dziękowałam sobie w myślach, iż wcześniej uczyniłam Daniyala odpowiedzialnym za zapłacenie i targowanie się pod koniec dnia w kwestiach transportu. Ugodowo zeszliśmy do 700 rupii.

Kolację zjedliśmy (a właściwie chłopcy zjedli, bo ja miałam banany, a w Pauline lokal nie wzbudzał wystarczającego zaufania) w restauracji, gdzie po raz pierwszy doświadczyłam opisywanego tak często w przewodnikach epizodu z butelkami z wodą mineralną: a mianowicie podano nam kranówę w firmowej butelce. Gdy szłam do łazienki, zobaczyłam worek pełen plastikowych, pustych, niezgniecionych butelek z etykietami wód mineralnych, pewnie przygotowany do ponownego napełnienia jakże czystą i zdrową wodą prosto z indyjskich wodociągów.

Co jeszcze wydarzyło się tego dnia? Przystanek, z którego odjeżdżał nasz autobus do Jaipuru, znajdował się obok hotelu. W hotelu zatrzymaliśmy się na coś do picia i kolację dla niektórych, i jakże byliśmy zaskoczeni, gdy... do pokoju weszła spora ekipa od nas z MUWCI - Palak, Fei, Harm, Arnav i tak dalej. Z ludźmi z MUWCI w Indiach jest chyba tak jak z Polakami za granicą - zawsze się na jakiś trafi :D
Dzień zakończył się odjazdem autobusu do Jaipuru, gdzie mieliśmy dotrzeć o 4 nad ranem.

1 komentarz:

  1. ładne zdjęcia, fajny tekst. a mnie urzekło w opisie o sobie, to że masz zamiar być w życiu cholernie szczęśliwa.:) Życzę Ci właśnie tego.

    OdpowiedzUsuń