wtorek, 5 marca 2013

Cud, miód i landrynki - Goa

W stronę słońca - Daniyal, ja, David i Brenda /ph. Anish
Wyobraźcie sobie takie miejsce na Ziemi, gdzie jest 30 stopni Celsjusza, złota plaża mieni sę na horyzoncie wraz z akompaniamentem oceanu, dookoła są kawiarenki z dachami z zasuszonych liści, a Wy wychodzicie na piasek plaży w swoim bikini, gdy wszyscy na Was patrzą i mówią Wam, jakie jesteście piękne.
ja i Mali 
Wówczas uśmiechacie się i dziękujecie za komplement, a następnie idziecie potaplać się w falach. Zmęczone wszelkimi wakacyjnymi troskami typu "och, żebym tylko nie spaliła sobie ramion!" lub też "o rany, żeby tylko nie nałykać się morskiej wody!" po chwili wychodzicie z powrotem na piasek, aby następnie zasiąść na wygodnym wiklinowym fotelu w kawiarence i napić się dobrze schłodzonego breezera. Albo butelki coli za 30 rupii (1,80 zł). W końcu od nadmiaru pływania trzeba odpocząć, po to, żeby potem odpocząć od nadmiaru leżenia, pływając. Czyż nie po to wszyscy jeździmy na wakacje?

jedna z kawiarenek - ph. Saloni
Oprócz tego, że moja skóra nie przejmuje się słońcem, a odpowiedź na słoną wodę w ustach układa się w nieco mniej dyplomatyczne "kurwa", mój exeat weekend w Goa wyglądał dokładnie tak, jak opisano powyżej :) Ale po kolei.

Jak zawsze przed exeatem, na czwartkowe lekcje nikt nie zwracał zbytniej uwagi. Po lekcjach i lunchu dokończenie pakowania i pożegnanie z dziewczynami - Minjoo na weekend zostawała na kampusie (podobnie jak sporo drugorocznych, którzy mieli nadmiar roboty związanej z IB), a Pauline wyjechała z Melissą, Shaniną i Thulanim do Gokarny - mniej znanej plaży w Goa, ulubionego miejsca hippisów.
Ja o 16 natomiast wsiadłam do autobusu na kampusowym parkingu wraz z 16-stką moich ukochanych flashmobbersów - wszyscy podekscytowani i nastawieni na przyodę :D Czułam się jak na wycieczce szkolnej, gdy drugoroczne i flashmobberzy zostający na kampusie machali nam z parkingu, gdy nasz autobus ruszył w drogę do Puny - stamtąd mieliśmy ruszyć w dwunastogodzinną podróż do Goa.

Miejsce obok mnie zajął Anish z Indii - i tak jechaliśmy rozmawiając, z pootwieranymi oknami w słońcu, a wiatr miotał nam włosy. Kierowca zapuścił w głośnikach trochę bollywoodzkiej, skocznej muzyki - jeden z moich ulubionych kawałków - i tak jechaliśmy przez Indie, a ja już czułam smak prawdziwej wakacyjnej przygody. Klimat, nie wiedzieć czemu, skojarzył mi się z wyjazdem na kolonie z TLK - choć nigdy na takowych nie byłam :D

W Punie zjedliśmy kolację i po raz kolejny okazało się, że w Indiach nic nie jest proste - choć autobus zawiózł nas na stację autobusową, to ze stacji autobusowej mieliśmy wsiąść w autobus transferowy, który miał nas zawieźć na inną stację. Gdzie tu logika - nie mam pojęcia :D Po raz kolejny poczułam korzyści podróżowania w grupie i z osobami mówiącymi w hindi - gdybym miała ogarnąć to sama, prawdopodobnie bym oszalała. W każdym razie gdy już znaleźliśmy się na właściwej stacji, wsiedliśmy do ładnego, czystego autobusu - bilety zamówione wcześniej w szkole kosztowały nas 350 rupii (21 zł) za 12-godzinną podróż w rozkładanych siedzeniach. Autobus zatrzymywał się co jakiś czas, aby pasażerowie mogli kupić sobie jakieś przekąski i skorzystać z toalety. Co jakiś czas na drodze, in the middle of nowhere, spotyka się takie zajazdy dla autobusów.
Pół nocy przegadałam z Anishem, bo oboje przeżywaliśmy syndrom "osoba, z którą właśnie rozmawiam, ani nie ma ze mną wspólnych lekcji, ani wspólnej wady, ani Triveni oprócz flashmoba - nie mieliśmy okazji wcześniej się poznać a jest całkiem kapitalna" :D

Do Goa dotarliśmy o szóstej rano w piątek, 2 godziny przed planowanym przyjazdem. Wymiętoleni po spaniu w autobusie, mało co ogarniający byliśmy gotowi zrobić wszystko, co kazała nam Brenda - nasza drugoroczna z Kenii, koordynatorka. Po wyjściu z autobusu podchodziło do nas wielu kierowców taxi i rikszy, widząc dużą grupę wszelkich kolorów skóry i narodowości - musieliśmy jakoś dostać się do hotelu, w którym teoretycznie mieliśmy rezerwację, dlatego wzięliśmy rikszowe taksówki.
Do końca nie zrozumiałam, dlaczego nie zostaliśmy w hotelu, w którym Brenda nam zarezerwowała miejsca, wiem tylko, że wyszło nam to na dobre: najpierw byliśmy w jednym, a potem musieliśmy się przespacerować 2 km do innego. Jak się okazało, ten drugi hostel był o niebo tańszy i w znacznie lepszej lokalizacji - rezydowaliśmy na Tito's Road prowadzącej tuż do Baga Beach, Calangut, Goa.

Saloni 
Zdecydowaliśmy się nieco odświeżyć i ruszyć na śniadanie na plażę. Do plaży z hotelu mieliśmy 3 minutki, ogólnie Tito's Road tworzyło atmosferę małego miasteczka, gdzie w kilka dni z pewnością poznałabym wszystkich okolicznych sklepikarzy i nabrała znajomości.
Zobaczyłam morze, piasek, popatrzyłam na kryte strzechą dachy otwartych, nadplażowych kawiarenek... Na horyzoncie w oddali widać było narciarzy wodnych i tych, co za motorówką szusują na parolotniospadochronie (jakkpolwiek się to nazywa). Wtedy pomyślałam sobie, że to z pewnością będzie udany weekend :)

Azyan w aparacie Saloni

Śniadanie zjedliśmy w jakiejś losowo wybranej kafejce - i tu lekka różnica między luksusowym kurortem a Indiami, bo po pół godziny oczekiwania otrzymałam spalonego tosta z tym, co w Indiach nazywa się dżemem, a co w rzeczywistości jest przesłodzoną, zafarbowaną galaretką. Mieliśmy jednak zbyt dobre nastroje, by się tym przejmować - obserwowaliśmy za to ludzi na plaży. Ze zdumieniem stwierdziłam, że stałam się bardzo 'indian' - Goa jest znane z tego, iż jest to jedyne miejsce, gdzie toleruje się kobiety w bikini. I widząc białoskóre kobiety w dwuczęściowych strojach kąpielowych poczułam... że są strasznie odsłonięte, że coś tu jest nie tak :D zauważyłam też, że Hindusów tu mało - a wywieszone menu kawiarenek często bywają w języku rosyjskim. Nietrudno było zgadnąć, że jesteśmy w miejscu tak turystycznym, że już praktycznie wcale nie indyjskim. Ale wakacje to wakacje.



Gdy tylko skończyliśmy ze śniadaniem, ruszyliśmy taplać się w morzu. Dosyć spore fale przyprawiły nam mnóstwo radochy, a ze względu na wczesną porę, ludzi było jeszcze mało. Ali (USA/Pakistan) robił nam zdjęcia wodoodpornym aparatem, a następnego dnia go zgubił. W tym miejscu powstawiałabym więc fotki, które przyprawiłyby Was o zgon z zazdrości, ale spokojnie, jeszcze nadejdzie pora :D

Po półgodzinie łykania słonej wody ruszyłam z Mali (Walia) na ręczniczki, łyknąć trochę słońca. Całkiem zabawnie to wyglądało, gdy byłyśmy jedynymi osobami z naszej grupy, które ruszyły się opalać - Brenda jest czarnoskóra, Daniyal, Saloni i Rashi są śniadzi i tak dalej - wszyscy się z nas śmiali, że to "taki zachodni trend" na opalanie, rzecz kompletnie bez sensu :D Kompletna zmiana paradygmatu, gdy wszyscy na zachodzie chcą być opaleni, a na wschodzie - bladzi.

Nie jestem fanką opalania, więc już po półgodzinie miałam dosyć. Zarządziliśmy grupowy czas wolny na odespanie podróży, zwiedzenie pobliskich uliczek lub, jak kto woli, opalanie. Ja wyspałam się w autobusie, więc ruszyłam z moją grupą na zwiedzanie pobliskich sklepów. Ponieważ 4 osoby starają się o bycie koordynatorami flashmoba w przyszłym roku, a ja, Daniyal, Saloni i Mali zgłosiliśmy się na te dwa stanowiska, każdy z nas miał swoją 4-osobową grupę, którą się opiekował. W mojej grupie znalazł się Himaansu, Azyan (Malediwy) i Palak (Indie).
Przechodząc po sklepach zauważyłam, że faktycznie, z Goa jest coś mocno nieindyjskiego. Dopiero po chwili zorientowałam się, co to jest - przechadzając się po alejkach poczułam się jak w Europie. O klienta nikt tutaj nie walczył, sprzedawcy nie zapraszali do swoich stoisk ani uprzejmym "Good morning madame" (jeśli sklep był wyższych lotów), ani "Madame, NAJS STAF GUD PRAJZ" (jeśli sklep był nieco gorszego miotu). Zobaczyłam ładne lampiony na wystawie i próbowałam się nawet targować ze sprzedawcą, ale nie dał sobie utargować więcej niż 10 rupii. Nie podziałał nawet mój wszędziedziałający trik "hej, ok, Palak, chodźmy, bo nie muszę tego mieć".
Zaczęłam się zastanawiać nad tym rozleniwieniem tutejszych sprzedawców, gdy zdałam sobie sprawę, że dookoła mnie jest mnóstwo białych osób. Mnóstwo blondynek. Nigdy nie widziałam w Indiach ich tyle, co w Goa. Obok mnie jakieś dwie Rosjanki kupowały klapki. Wyglądało na to, że nawet nie wiedziały, że można się w Indiach targować - kupiły kilka par i nic, zapłaciły tyle, ile powiedziane.

Po krótkiej drzemce (cięliśmy koszta myśląc o tym wyjeździe: za 18 zł/osoba wynajęliśmy na dwie noce 3 duże pokoje - spałam więc na jednym łóżku małżeńskim z Padyą, Palak, Himaansu i Azyanem) spotkaliśmy się całą grupą i ruszyliśmy na poszukiwania miejsca na lunch. Flashmob był w planach po południu, bo wtedy na plaży jest najwięcej ludzi. Ponieważ jednak grupa nasza zatrzymywała się co chwila w okolicznych sklepach, a stan energii Brendy osiągał poziom alarmowy, zasiadłyśmy w jakiejś losowej knajpce czekając, aż reszta do nas dołączy. Zamówiłam za 250 rupii (jak na knajpę średniej jakości bardzo drogo: 16 zł) zestaw "Esencja Goa". Otrzymałam tam rybę w panierce, ryż z sosem z krewetkami i inne rzeczy - jak na taką cenę w Indiach naprawdę marnej jakości i jałowym smaku. 250 rupii przepadło :C

Po lunchu mieliśmy krótką przerwę, po czym spotkaliśmy się w kawiarni naszego hostelu. Zauważyłam ze zdziwieniem, że w recepcji matka z córką klepią pacierze z różańcem w dłoniach. Kiedy natrafiłam na obrazek Jezusa owinięty łańcuchem z krzyżem świecący diodami na fioletowo, zielono i czerwono, stwierdziłam, że coś jest nie tak: chrześcijaństwo? Tutaj?
Musiałam jednak ruszyć na próbę flashmoba, więc odłożyłam myśli na później.

Flashmob, z którym przyjechaliśmy do Goa to taniec One Billion Rising (w Polsce znane jako "Nazywam się miliard") - globalnego wydarzenia łączącego flashmobberów na całym świecie w ramach walki z przemocą wobec kobiet. Przećwiczyliśmy szybko cały taniec, gdy okazało się, że nie mamy nagłośnienia - ktoś zostawił Bardzo Ważny Kabel w autobusie. Stwierdziliśmy "pieprzyć to" i ruszyliśmy na plażę, by tam zapytać w jakiejś knajpce przy wejściu na plażę, czy nie udostępniliby nam nagłośnienia na chwilę. Zgodzili się szybciej, niż ktokolwiek mógł pomyśleć - musieliśmy tylko obiecać, że po flashmobie pójdziemy do nich na drinka.

Zajęliśmy więc strategiczne pozycje - mimo, iż wszyscy nawet w Goa wiedzą, że jesteśmy grupą, idea flashmoba jest taka, że tworzą go nieznajomi :D Dlatego też rozeszliśmy się, każdy w swoim kierunku. Mieliśmy zacząć za 10 minut, usiadłam więc (będąc w sukience, nie w bikini) w cieniu budki, gdzie wynajmowało się rowery wodne i inne takie. Usiadłam sama, tyłem do plaży, a w przeciągu minuty zebrał się dookoła mnie 10-osobowy hinduski fanklub. Nie mogłam przestać się śmiać, gdy pytano mnie, skąd jestem i mówiono mi, że jestem strasznie piękna. Patrzyłam na innych flashmobbersów szukając kogoś, kto mógłby do mnie przyjść, gdy spojrzenia moje i siedzącej 20 metrów dalej Mali się spotkały. Zobaczyła mój fanklub i zaczęła się ze mnie śmiać tak, że było słychać aż u mnie :D W tym samym momencie z drugiej strony przyszedł do mnie Daniyal żeby sprawdzić, czy jestem gotowa. Spytał, czy jestem, a ja potwierdziłam w moim mniemaniu tonem znaczącym "EKHEM ZOSTAŃ TU ZE MNĄ BO MNIE ZARAZ PORWĄ". Ten jednak nie zrozumiał mojej delikatnej aluzji i ruszył sprawdzić u Mali, która natychmiast kazała mu iść mnie ratować z opresji :D I bardzo dobrze, bo w tym momencie mój hinduski fanklub zaczął wypytywać, czy jestem tu sama. "Nie, ja jestem... Jestem z nim!", powiedziałam akurat, gdy przyszedł. Daniyal, zagubiony w świecie aluzji i niedomówień, odpowiedział tylko "Yeah", po czym zapytał mnie już ciszej, czy nie można mnie zostawić samej na 10 minut, bo jestem za biała :D

Kiedy zabrzmiały pierwsze nuty naszej piosenki i Noniee (Indie) jako pierwsza zaczęła tańczyć, dołączyłam do niej. Tak rozpoczął się cały flashmob, a kilka sekund później dookoła nas stał tłum z telefonami komórkowymi. Zrobiliśmy istną furorę, a gdy tylko skończyliśmy, rozeszliśmy się w różnych kierunkach, żeby spotkać się w kawiarence. Po drodze paru facetów rzuciło mi komplementem, jak to pięknie tańczyłam. Uśmiechnięta, pełna energii i szczęśliwa, że się nam udało, grzecznie odpowiadałam "dziekuję" i zdecydowanym krokiem szłam przez piasek w stronę kawiarenki.

Mali, Palak, Padya, Himaansu, David, ja, Azyan

W kawiarence połączyliśmy stoliki, by zmieściło się tam 17 osób i tak pełni euforii zaczęliśmy tańczyć, śmiać się i przybijać piątki. Niesamowita energia. Jako że wypełniliśmy flashmobowy plan zajęć na ten dzień, w ruch poszły breezery i inne alkohole - w zupełnie niePaudowy sposób, tak, jak uwielbiam: z umiarem, wakacyjnie, bez pośpiechu, konkursów i picia dla picia.

Z Izziem, Anishem i Brendą

Jedząc, pijąc i żartując patrzyliśmy na słońce, chodziliśmy co jakiś czas się zanurzyć w morzu i tak upłynęło nam popołudnie. Zachód słońca przywitaliśmy przeniesieniem stolików na piasek, żeby zwolnić parkiet kafejki. Nocą wszystkie te małe restauracyjki przekształcają się w dancefloor.

ja i Himaansu - ph. Azyan

Muzyka w naszej kafejce była świetna, dlatego rozkręciliśmy parkiet, a ludzie robili nam zdjęcia i filmy. Ja, David, Brenda, Himaansu i Anish staliśmy się bogami parkietu - wirując w tańcu co jakiś czas któreś z nas dostawało kolki i szło na piasek odpocząć chwilę. Przy naszym stoliku zamówiliśmy też shishę i gdy tak siedziałam w wiklinowym fotelu, mieląc piasek między stopami, czując w ustach smak jabłka, popijając wszystko colą oraz patrząc, jak kelner zapala świeczkowe lampiony na każdym stoliku, pomyślałam, że Goa to jest to.

ph. Azyan

Za chwilę zobaczyłam Brendę pijącą tequilę i Mali w stanie przyjemnego podchmielenia i pomyślałam, że skoro siedzimy tu już od kilku godzin, być może rozsądnie by było uregulować rachunek teraz, póki jeszcze wszyscy w miarę ogarniają i wiemy, co kto zamówił.
Podeszłam więc do baru i porozmawiałam z barmanem - tym samym, który udostępnił nam nagłośnienie:
- Przepraszam, mogę prosić rachunek? Zostajemy jeszcze chwilę, ale chcielibyśmy być na czysto.
- Nie nie, siedźcie i bawcie się, a potem Wam zaniosę cały, spokojnie, można mi zaufać!
- Ależ ja nie mówię, że ci nie ufam! Mówię tylko, że chciałabym się rozliczyć póki jeszcze wszyscy jesteśmy trzeźwi. Bo potem się zdarzy, że będziemy już nie aż tak trzeźwi, a Ty nam powiesz "15 000 rupii poproszę", po czym my odpowiemy "Proszę, bierz! Weź wszystkie nasze pieniądze!". No a problem jest taki, że musimy jakoś wrócić do domu, więc wolałabym tej sytuacji uniknąć :D
- Nie, spokojnie! Można mi zaufać. Jak masz na imię? Ja jestem Sam.
- Sonia. Ale wiesz, ja ci ufam, ale generalnie to I'm Polish i ty zdecydowanie nie chcesz wkurzyć kogoś z Polski! :D

Ruszyłam dalej na parkiet, gdzie Brenda z Davidem osiągnęli już poziom amerykańskiego "You can dance" ze swoją właśnie wykreowaną choreografią. Dwójka naprawdę świetnych tancerzy, ale zaciągnęłam na parkiet Himaansu i Anisha i też daliśmy radę :D
Gdy Himaansu zamawiał coś przy barze, podeszłam i zapytałam Sama, gdzie jest toaleta. Odpowiedział, że 'tam, tam', po czym odeszłam od baru i był to jeden z tych momentów, kiedy zdajecie sobie sprawę dopiero po kilku sekundach, że ktoś właśnie coś do Was powiedział. Ja po odejściu zdałam sobie sprawę, że Sam dorzucił coś do swojego 'tam, tam'. A mianowicie zapytał, czy może iść ze mną.
Do łazienki.

Zanim to do mnie dotarło, byłam już w połowie drogi i towarzyszył mi Himaansu, który stwierdził, że może bezpieczniej będzie mi towarzyszyć - na wypadek, gdyby KOMUŚ INNEMU zachciało się ze mną integrować w łazience.

I to kolejny z tych przykładów, kiedy w Indiach lepiej mieć głowę na karku i faceta przy sobie, jeśli jest się białą blondynką z niebieskimi oczami. Pamiętacie przechodzenie przez ulicę samej w Bombaju?
Z drugiej strony, dla własnego zdrowia psychicznego lepiej takich sytuacji nie przeżywać za bardzo. Postawa "wkurzonego myśliwego", opisywana przez Beatę Pawlikowską w jednej z jej książek, również bardzo się przydaje. Należy nie wyglądać na zagubioną sierotkę poszukującą pomocy. Najlepiej wyglądać na mocno poirytowaną jakimś czynnikiem lub mocno zajętą.

Po powrocie z toalety usiedliśmy przy naszym stoliku na piasku, gdy podszedł do mnie Izzie (Wisconsin):
- Uważaj, gość z baru chciał ode mnie twój numer telefonu.
- Nie ma co, próbuje ostro ;) Co powiedziałeś?
- Powiedziałem, że masz chłopaka, ale on wtedy zapytał, czy twój chłopak tu jest i zbił mnie tym pytaniem z tropu. Odpowiedziałem, że tak, ale chyba za długo się zastanawiałem, więc nie do końca mógł uwierzyć.
W tym momencie cała grupa zaczęła sobie robić żarty z mojego powodzenia u Hindusów - mnie również to bawiło tak dlugo, jak długo wiedziałam, że mam przy sobie grupę z najfajniejszymi facetami na świecie, których obecność zapewnia mi jako takie bezpieczeństwo.
Po dłuższej chwili stwierdziliśmy, że już wykorzystaliśmy to miejsce w 100% i czas płacić rachunek. Przy okazji pokłóciliśmy się o ilość zamówionych tequili, więc ściągnęliśmy personel, w tym i Sama - ja jednak byłam zbyt skupiona na załatwieniu sprawy najzręczniej, jak się da, więc nawet nie próbował podejść, gdyż byłam w swoim słynnym trybie organizacyjnym "odwal się, ja ogarniam sprawę".

Goa nocą przemienia się w kompletnie inną, klubową rzeczywistość pełną świateł i promotorów. Dostałam do ręki ulotkę z zaproszeniem to klubu Tito - wstęp dla pań i drinki całą noc gratis? Interesujące. Jak się okazało, panie w Goa mają wstęp do wszystkich klubów za darmo i conajmniej jednego drinka na wstęp za darmo.
Znaleźliśmy więc reklamowany ulotką klub, ale bramkarz nam ogłosił, iż panowie za wstęp muszą zapłacić... 1500 rupii (100 zł). Stwierdziliśmy więc solidarnie, że nie ma to sensu. Udaliśmy się do jakiegoś klubu, gdzie promotor nam obiecał, iż cała grupa otrzyma powitalne shoty. Klub jednak przypominał złą dyskotekę z lat 90-tych - światła laserowe w odcieniach zielonego, niebieskiego i czerwonego, jakaś para białych na parkiecie mówiąca swoimi ciałami, że będą dziś uprawiać seks i może nawet będzie to miało miejsce w klubowej toalecie, kilku samotnych panów po 30-stce, ale też kilka osób młodych. Odtańczyliśmy Gangnam style, zdobywając brawa od publiczności, wypiliśmy powitalne shoty, po czym Brenda zapytała mnie, czy nie mogłybyśmy pójść do klubów obok, zobaczyć, jakie są, jak z cenami za wstęp i tak dalej. Zgodziłam się i wychodziłyśmy z klubu śpiewając "We found love" Rihanny, które właśnie zaczęło lecieć w głośnikach - trzymałyśmy się za ręce żeby się nie zgubić i dalej śpiewając, mijałyśmy ludzi - to była jedna z tych chwil, kiedy czujesz, że łapiesz życie. I nie miało to nic wspólnego z rozcieńczonymi sokiem shotami, zresztą dalej pozostawałam reprezentantką swojego narodu i nie tak łatwo mnie było upić - nie miałam też ku temu intencji.

Znalazłyśmy klub, którego spora część nie znajdowała się w budynku - była to po prostu ogrodzona, w połowie zabudowana wnęka w ulicy, z bramkarzem na wejściu. Zauważyłam w środku tłumy rozmawiających ludzi, a także jakąś szaloną grupę w wieku od 40 do 60 w cudownych kostiumach (gwiazdy rocka, jaskiniowcy, księżniczki) i zaraz zapytałam bramkarza, ile wstęp. Dla nas - darmo. Samotni panowie co prawda 1500 rupii, ale pary już darmo. Weszłyśmy z Brendą do środka, zobaczyć, jak się mają sprawy.
Okazało się, iż klub ten ma wszystko: miejsce do pogadania bez głośnej muzyki, bilard, bar - a co najciekawsze, parkiet jest w osobnym pokoju o szklanych ścianach, więc można obserwować, co się dzieje w całym klubie. Pokój z parkietem był klimatyzowany i dźwiękoszczelny tak, że głośna muzyka nie przedostawała się do części 'pijącej'. Weszłyśmy z Brendą na parkiet i zaczęłyśmy tańczyć, stwierdzając, że to miejsce jest świetne i trzeba tu sprowadzić resztę. Gdy wychodziłam ze szklanego pokoju, miała miejsce scena prosto jak z filmu: natknęłam się na grającego w bilard Hindusa z afro w żółtej koszulce. Popatrzył na mnie, ja popatrzyłam na niego, wymieniliśmy uśmiechy i ruszyłam dalej. Był taki... taki niehinduski w znaczeniu "Hej, ju ar soł bjutiful, ar ju elołn hir?". Czułam, że to trochę inna klasa. Ale pognałam dalej, żeby ściągnąć flashmobberów.

Przed wejściem dobraliśmy się w pary i Himaansu został moim oficjalnym mężczyzną wieczoru ;) Pognaliśmy na parkiet, a klub był niesamowity: odtańczyliśmy nasz układ do Single Ladies, mając z tego ogromną radochę, a następnie przeszliśmy do improwizacji zespołowych, towarzyskich i solo. To jeden z tych momentów, kiedy myślisz sobie, jak wspaniale jest tańczyć z ludźmi, którzy bawią się równie dobrze co Ty. Nic tu nie jest wymuszone, a jedyne słowo, które da się tym opisać, to niesamowita energia. Aż do chwili, gdy dostaniesz takiej kolki, że już naprawdę nie możesz tańczyć dalej :D

Ponownie wchodząc do klubu wymieniłam spojrzenia z panem żółtą koszulką, po czym ruszyłam na parkiet. Przez szklaną szybę widziałam, jak obserwuje naszą grupę znad stołu bilardowego. Mógł mieć do 25 lat, grał z kumplami. A ja nagle dostałam kolki, więc stwierdziłam, że może warto ruszyć do baru napić się coli. Cola była tania i bezpieczna. Usiadłam więc przy barze i sącząc colę przez rurkę popatrzyłam na parkiet, gdzie część lekko już wstawionych moich towarzyszy wesoło sobie pląsała. Obstawiałam w myślach, kto będzie cierpiał jutro rano, gdy na wysokości moich oczu zrobiło się żółto i zostałam zapytana o grę w bilard. Przypomniałam sobie dni przed wyjazdem spędzone w Polsce z Bulf i jego kumplami na graniu w bilard właśnie, przypomniałam sobie mojego Sylwestra 2011 z moimi kochanymi nerdami, spędzonego na graniu w CSa na zmianę z oglądaniem snookera na Eurosporcie. Ale żeby nie było, dałam się wykazać koszulkom, żeby mi wytłumaczono zasady gry.
Jako że moja pamięć do imion jest naprawdę zła, nie zapamiętałam nawet imienia jednego z wielu Potencjalnych Mężczyzn Mojego Życia - pamiętam tylko, że zaczynało się na A. i że był on naprawdę miły. Co więcej, urodził się... w Punie! Pomiędzy naszymi rozmowami spoglądałam na znajdujący się dokładnie przed nami parkiet. Rozmawialiśmy i graliśmy z jakąś kobietą i gościem, który zapytał mnie, co moja grupa tu robi.
- A, wiesz, jesteśmy grupą tancerzy i przyjechaliśmy do Goa na flashmoby...
- O, doprawdy? Może mały pojedynek salsy na parkiecie w takim razie? :D
- Oj, a wiesz, bardzo chętnie, ale może później... Padamy z nóg!
Pufa po raz kolejny przekonała się, że kłamstwo ma krótkie nogi - zwłaszcza jeśli chodzi o nazywanie siebie 'tancerzami' :D

Co było cudowne to fakt, iż ilekroć ktoś z mojej grupy wychodził z parkietu do baru, wołał mnie na chwilkę i pytał, czy wszystko ok. W pewnym momencie Izzie, Anish, Himaansu i Daniyal wyszli razem i zawołali mnie, oświadczając mi, że zdecydowanie nie chcą, żeby mnie dziś w nocy gdzieś porwano. Dlatego choć wiedzą, że tylko sobie gram w bilard z jakimś Hindusem, to bardzo proszą o moją ostrożność. Było to strasznie słodkie - plus zapewne Potencjalny Mężczyzna Mojego Życia, zobaczywszy mnie z taką obstawą w superkumplowskich stosunkach, wiedział, że nie ma lipy.
Nie tylko dbano o mnie, ale i ja dbałam o innych - Mali była już w stanie naprawdę przyjemnego podchmielenia, gdy Saloni musiała wyjść na chwilę do toalety. Zostawiła ją więc przy barze samą i poprosiła mnie, bym rzuciła na nią okiem. Odpowiedzialność za grupę leżała na nas wszystkich.

Ja i pan A. przegraliśmy 2 partie bilarda, wesoło sobie konwersując, gdy podszedł do mnie Daniyal i ogłosił, iż jest już po określonej godzinie i nie może wyjść z klubu, bo jak wyjdzie i wróci, musi płacić wstęp (dziwne, ale możliwe), a drinki w naszym klubie są strasznie drogie i czy mam jakiś pomysł, żeby coś z tym zrobić.
Ponieważ kreatywne opowiadanie zmyślonych historii w ramach aktorskiej etiudy to jedna z moich specjalności, powiedziałam mu "Daj mi 5 minut rozmowy z bramkarzem i będziesz miał 15 minut na tanie upodlenie się poza klubem :D".
Podchodzę więc do bramkarza (który już znał moje imię i skąd jestem, bo integrowałam się wcześniej przy wejściu) i opowiadam mu dramatyczną historię, jako to mojej przyjaciółce rodzice nie pozwolili pojechać do Goa, a dziś są jej urodziny i jest już pierwsza nad ranem, a ten oto mój przyjaciel, który jest jej chłopakiem, jeszcze do niej nie zadzwonił! I nie może zadzwonić z tego klubu, bo strasznie tu głośno - czy mógłby więc wyjść na ulicę i pogadać przez dosłownie 15 minut, a potem wrócić? Bardzo bardzo bardzo proszę, bo to moja przyjaciółka i nie może tak być, że własny chłopak do niej nie zadzwoni! Jak trzeba, to ja mogę zostać z bramkarzem na zastaw, bo obiecuję, że zajmie to nie dłużej niż 15 minut. Obiecuję i przyrzekam!
15 minut później siedziałam już na krześle menedżera klubu przy wejściu, rozmawiając z menedżerem, bramkarzem i właścicielem klubu, będąc na etapie "O rany, byłeś w kopalni soli w Bochni?!?!?!", gdyż właścicielowi przydarzyło się być kilka lat temu w Krakowie :D Gdy Daniyal wrócił lekko chwiejniejszym krokiem i na zadane przeze mnie pytanie "Jak było?" odpowiedział "Suuuper", spokojnie mogliśmy wrócić do środka :D
Pan A. zaprosił mnie na kolejną partyjkę bilarda, a ja naprawdę dobrze się z nim bawiłam i nieźle mi się rozmawiało - nie był ani trochę nachalny, po prostu miły. Zanim jednak do kolejnej partyjki doszło, powiedziałam mu, iż sprawdzę najpierw, czy z moimi przyjaciółmi wszystko dobrze.
Na parkiecie jedna z naszych dziewcząt, nazwijmy ją panna X, nie wyglądała najlepiej. Wyczuwając zbliżającą się katastrofę, zaprowadziłam ją z pomocą chłopaków do ubikacji, gdzie ledwo usiadła na ubikacji i nie dała się sprowadzić do pozycji "przytul klozet". Zaimprowizowałam więc kosz, ale zaświtało mi w głowie, że coś jest nie tak, gdy nie mogła wymiotować samodzielnie - musiałam trzymać jej głowę. Poszłam tylko dwa kroki do umywalki, żeby wziąć butelkę z wodą, ale gdy wróciłam, X leżała już na ziemi we własnych wymiotach. Trochę mnie to zdziwiło, ale nie wiedziałam, jak reaguje na alkohol, więc podniosłam ją i przez 20 minut czekałam na rozwój wydarzeń, ale było tylko coraz gorzej. Stwierdziłam, że tutaj to nie zmierzy do końca i że zanosimy ją do hotelu, oddalonego o 3 minuty. Ze zdumieniem stwierdziłam, że X od razu przeszła do tzw. fazy "zgonowej". Zaniepokoiła mnie szybkość tego przejścia, ale zawołałam chłopaków pod drzwi damskiej toalety, chwytem poznanym na kursie pierwszej pomocy ją podniosłam, sądząc, że będzie jakoś współpracować. Była jednak kompletnie bezwładna - zgon totalny. Chłopcy wzięli ją za ręce i nogi i zanieśli do hotelu, a ja zmartwiona stwierdziłam, że może bezpieczniej będzie zgarnąć resztę, zanim dojdą do tego samego stanu i nikogo trzeźwego przy nich nie będzie. Tym samym zapomniałam o żółtych koszulkach i zgarnęłam ostatnich imprezowiczów - bo, jak się okazało, większość ruszyła z panną X do hotelu. Po drodze spotkałam podchmielonego Himaansu, który widząc wynoszenie X, zaczął panikować. Ja wiem, że inne cultural backgrounds i mógł takich rzeczy nie widzieć wcześniej, ale naprawdę element paniki mi nie pozwalał zachować spokoju, a i nie wprowadzał niczego konkretnego. Kiedy więc usiłowałam mu wytłumaczyć, że nie, nikt nie umrze i wszyscy przeżyją ten exeat, a także iż nie jest to jego wina, straciłam cierpliwość gdy wracaliśmy do tego samego punktu. Powiedziałam mu więc, że nie chcę tego robić, ale mnie do tego zmusza - i wymierzyłam mu otrzeźwiający policzek. Jak sam stwierdził po minucie szoku, "pomogło".

Brakowało nam 3 osób, wysłałam więc dwie trzeźwe osoby na ich odnalezienie. Sprawdziłam sytuację - Izzie, Anish i Azyan próbowali pannę X zmusić do wymiotów, a że byli przeszkoleni z pierwszej pomocy, trzeźwi i odpowiedzialni, ufałam im. W innym pokoju znalazłam okupowaną ubikację, po krótkim ogarnięciu odprowadziłam okupantkę do łóżka z kubłem na ewentualne atrakcje plus butelką wody koło łóżka, żeby się nie odwodniła. Po drodze natknęłam się na Alego, który był w podobnym stanie co Himaansu, jednak w trochę bardziej upierdliwej formie - stwierdził, iż stan panny X to jego wina, gdyż razem pili, no i musi ją teraz zobaczyć. Rycerz od siedmiu boleści został przeze mnie ostrzeżony, że jeżeli się nie zamknie (bo był dość głośno, a w hotelu mieszkali inni ludzie), będę musiała użyć siły. Kiedy więc obruszył się dość głośno "No dalej, uderz mnie!", posłuchałam. Po 15 minutach stwierdził, że "wszystko, co do tej pory mówiłem, było nieprawdą, strasznie Cię Soniu za to przepraszam i dziękuję za przyprowadzenie mi równowagi". Na wszelki wypadek zostawiłam go z jedną trzeźwą osobą na straży, a przy okazji sprowadziłam do tego samego pokoju wszystkich, którzy chcieli jakoś pomóc pannie X (ale nie bardzo wiedzieli jak, więc po prostu się gapili). Za chwilę wróciła moja grupa wywiadowcza z 3 zaginionymi osobami i tak sytuacja znalazła się pod kontrolą. Śpiących oddelegowałam do spania w jednym pokoju, wciąż żywych do dyskusji w drugim, trzeci należał do panny X i jej firstaiderów. Sprawa była brzydka - musieliśmy ją cucić pod prysznicem i trwało to dość długo, a ona cały czas pozostawała ćwierćprzytomna, z chwilowymi elementami zgonu całkowitego. Gdy pomyśleliśmy, że już po wszystkim, zostałam z Saloni, by ją przebrać w suche ciuchy. I w tym momencie panna X zaczęła histerycznie krzyczeć, żebyśmy jej nie zostawiały. Przerwała po kilku krzykach i wróciła do stanu mało przytomnego.
To był ten punkt, kiedy zdałam sobie sprawę, że to kompletnie nie jest normalne i że ktoś jej mógł czegoś dosypać do drinka. Nie tak wygląda normalny zgon. Dowiedziałam się wcześniej, że razem z inną panną Z ruszyły na chwilkę sprawdzić inny klub i cholera wie, co tam się stało.
W tym momencie przyszła mi do głowy myśl, że być może niedługo trzeba będzie wezwać pogotowie, jeśli sytuacja się nie poprawi. Czułam, że to przerasta moje umiejętności udzielenia pomocy. Podzieliłam się tą myślą z Saloni, po czym odpowiedziała mi: "Nie masz pojęcia, jak popierdolone są szpitale w Indiach". I wiedziałam, że ma obrzydliwą rację. Wiedziałam, że gdyby stało się coś poważniejszego z panną X, miałybyśmy totalnie przerąbane. Z zapewnieniem jej odpowiedniej opieki (bo publiczne szpitale w Indiach to kompletne dno), z poniesieniem za to odpowiedzialności, z dalszymi konsekwencjami. A najgorsza z tego wszystkiego była świadomość, że jest to sytuacja, której nie doświadczyłam nigdy wcześniej i nie wiadomo, czy nie wymknie się spod kontroli i czy nie będzie trzeba tej odpowiedzialności wziąć na siebie.
Wtedy zrozumiałam, jak musi czuć się lekarz, gdy jest odpowiedzialny za czyjeś zdrowie albo nawet życie.

Przebrałyśmy pannę X w piżamę i, całe szczęście, wyglądało na to, że śpi. Razem z chłopakami zbadaliśmy puls, sprawdziliśmy zwężanie źrenic, oddech. Upewniliśmy się, że śpi w pozycji przypominającej boczną ustaloną, żeby żaden język czy niedrożne drogi oddechowe jej czegoś nie zrobiły.
Gdy po 15 minutach wyglądało na to, że stan ten się utrzyma, musiałam odreagować te wszystkie nerwy. Wzięłam jej zarzyganą bluzkę i poszłam do łazienki ją wyprać, a przy okazji się wypłakać. Atmosfera panowała trochę jak po stypie, bo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co mogło się zdarzyć.
Ruszyłam do pokoju jeszcze ogarniających, żeby powiedzieć, że X nic nie będzie, śpi. Ali wyrywał się, żeby ją zobaczyć, jednak wszyscy już go mieli dosyć i nawet ci dość pijani go powstrzymali.
Ustaliliśmy, że first aiderzy będą spali w jednym pokoju z X, śpiącą na materacu, żeby być w razie czego. Upewniliśmy się, że każde z nas jest w porządku, po czym chłopcy ruszyli na plażę, pospacerować nocą i odreagować. Ja wiedziałam, że nawet gdybym tam poszła, od razu chciałabym wracać. Zostałam więc i próbowałam zasnąć, ale co 5 minut zrywałam się, bo wydawało mi się, iż nie słyszę oddechu panny X. Tak zostało do 4 nad ranem, gdy chłopcy wrócili.

Obudziłam się gdy tylko panna X wstała z łóżka, a było to koło 9. Powiedziała, że pamięta tylko, jak ją zaprowadziłam do ubikacji i dalej nic. Była nam cholernie wdzięczna, a jednocześnie zażenowana swoim zachowaniem. Nic nie mówiłam, bo co można powiedzieć. Że obawiałam się, że skończy się to gorzej? Że płakałam z nerwów i nie spałam do czwartej, bo sprawdzałam, czy jej klatka piersiowa się unosi?
Z łóżek zwlekliśmy się koło 10, każde w różnej kondycji i powiedziałam jedynie, że jeśli zostaniemy w Goa do następnego dnia (co nie było jeszcze ustalone), nie chcę, by więcej takich sytuacji miało miejsce. Wszyscy się zgodzili.

Wbrew pozorom, cały wyjazd bawiłam się dobrze i to wydarzenie nie przyćmiło moich pozytywnych wrażeń z Goa. Rano ruszyliśmy na plażę na śniadanie, a następnie zadzwoniłam do Brendy, co robimy z transportem (jako że z nieznanych mi przyczyn nie zabukowaliśmy biletów powrotnych i mieliśmy wracać albo wieczorem, albo następnego dnia).
Długa jest historia ustalania tego transportu z powrotem na kampus, w każdym razie złożyło się tak, iż siedziałam z Brendą w agencji turystycznej bukując bilety na powrót tego samego dnia wieczorem (gdyż rano nie było miejsc), gdy czekałyśmy na pieniądze od Daniyala, który miał zaraz do nas przyjść. Z rozmaitych przyczyn siedziałyśmy tak godzinę, a ja kompletnie zakumplowałam się z Marlonem, właścicielem tej agencji. Załatwił nam bilety na wieczór, bladym świtem następnego dnia z powrotem w Punie, autobus klimatyzowany i tzw. sleeper, czyli kuszetki. Nie wiedziałam nawet, że istnieją autobusy kuszetki - a tu za niecałe 55 zł (jak na Indie turbodrogo, ale było warto!) za osobę wykupiliśmy siedemnaście miejsc.

Marlon opowiedział mi o Goa i o tym, dlaczego panuje tutaj chrześcijaństwo: przez ponad 400 lat Goa było kolonią Portugalii, stąd też zwyczaje i międzynarodowy, mało indyjski charakter tego miejsca. Opowiedział mi też, jak w latach 60. i później wynajmował cały dom z gosposią gotującą i sprzątającą 3 minuty to plaży za 600 rupii za cały miesiąc. Podzielił się ze mną tym, jak Goa było miejscem, gdzie zjeżdżali się hippisi z całego świata - to tu Indie widziały po raz pierwszy walkmany Sony. Hippisi przyjeżdżali tutaj i nie mieli za co wrócić do domu - sprzedawali więc gitary, płyty i walkmany, w ciągu dnia zbierali owoce i banany w ramach pracy, a w nocy bawili się na ogniskach na plaży. Ładnie, prawda? :)

ja, David, Brenda, Anish i Daniyal - ph, Azyan
Kiedy w końcu udało nam się zdobyć bilety, ruszyliśmy wszyscy ostatni raz na plażę.

David po złapaniu uciekającego kapelusza Himaansu - ph. Anish
flashmobowe love

flashmobowe love 2 - wpadłam na Daniyala :D
flashmobowe love - wersja zmodyfikowana :D
ph. Saloni
Posiłek, a potem skakanie nad wodą wraz z flashmobem w znalezionej łódce - jeszcze raz zatańczyliśmy One Billion Rising, ostatni raz wykąpaliśmy się w morzu, obejrzeliśmy zachód słońca, a następnie zaczęliśmy się pakować. Za piętnaście ósma wsiedliśmy do zamówionego przez Marlona minibusa, który zawiózł nas na stację autobusową oddaloną o 12 km. Tam złapaliśmy trochę indyjskiego fast foodu i wsiedliśmy do autobusu, który był po prostu super - odseparowane komory na dwie osoby do spania każda, w dwóch rzędach górnym i dolnym, z zasłonkami. Sprawiało to trochę wrażenie odseparowanych przestrzeni rozmiaru domku na drzewie. Wygodna tapicerka, gniazdka elektryczne, zasłonki - pełen luksus! Razem z Davidem zajęliśmy górny "domek". Poczytał mi na dobranoc "Boga rzeczy małych" Arundhati Roy (choć już dawno skończyliśmy to omawiać na L&L, żadne z nas nie przeczytało do końca) po hiszpańsku (nie przyczyniło się to do mojego głębszego zrozumienia tej książki :D), poplotkowaliśmy trochę, a potem poszliśmy spać.

Goodbye Goa!
Bez żadnych przerw w śnie obudził nas dopiero o 6 rano Anish, gdy dotarliśmy do Puny. Tam czekał na nas zamówiony bus na kampus, po drodze zatrzymując się w McDonaldzie na śniadanie. Nigdy nie lubiłam oferty śniadaniowej w Macu, ale kiedy dano mi PÓŁ kubeczka McFlurry Oreo-Karmel, stwierdziłam, iż jest to czysty skandal. Jak powiedziała Palak, "McD jest jedynym miejscem w Indiach, gdzie czeka się na jedzenie". Ironia tego w zestawieniu z kulturą zachodu rozbawiła mnie doszczętnie :D
Panna X w drodze powrotnej obdarowała mnie i innych swoich ratowników Snickersami wdzięczności. Tyle było wyrazu w tych Snickersach, że nie czułam się na nią poirytowana, iż była tak nieostrożna w klubie. Cieszyłam się jedynie, że już jesteśmy po tym wszystkim i że widzę ją żywą, przytomną i ogarniającą świat dookoła.

Na kampus zajechaliśmy w niedzielę po 9 rano, a żadnemu z nas nie chciało się wracać. Cała wycieczka kosztowała mnie 3500 rupii (210 zł) z transportem i zakwaterowaniem włącznie. Gdyby tylko zaplanować tę podróż lepiej i wcześniej, możnaby zejść znacznie niżej z kosztami. Możnaby, ale było na tyle fajnie, że nie żałuję. Mam nadzieję, że zdjęcia mówią same za siebie :)

Najlepsze podsumowanie całego wyjazdu :) ph. Azyan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz