niedziela, 31 marca 2013

Travel Week - Jaipur



Godzina 4:30 rano, autobus w jakiejś bliżej nieokreślonej części miasta. Wysiadamy, moi drodzy!
Wymięci, padnięci i chcący tylko położyć się na jakimś łóżku, które nie znajduje się ani na szynach, ani na kołach, zadzwoniliśmy czym prędzej po Ziaana - naszego couchsurfingowego sprzymierzeńca. Od razu złapaliśmy rikszę i przez telefon Ziaan wytłumaczył kierowcy, dokąd ma się udać. Pobłądziliśmy kilkanaście minut po uliczkach Jaipuru, by w końcu trafić na jakiegoś faceta, który wyglądał jak Ziaan i Ziaanem się okazał. 
Jak zawsze w momentach, gdy człowiek powinien czuć się niezręcznie (a przyjeżdżanie do kogoś o 4:50 nad ranem do takich chwil należy), doszłam do wnisoku, iż najlepszą metodą na to jest umiejętnie przeprowadzona pogawędka. Gdy zagaduje się kogoś na śmierć, nie ma czasu na niezręczność - tak więc od razu powiedziałam Ziaanowi, że go czcimy straszliwie, że się dla nas tak poświęca w imię brata. Jak się okazało, Ziaan wrócił właśnie z klubu i nie do końca nas ogarniał bo był lekko wstawiony (hinduskie rodzinne załatwianie spraw przez braci :D), ale był bardzo miły. Jak się okazało, studiuje na Uniwersytecie Rajasthanu... modę! A skończył już projektowanie biżuterii. Miał modną fryzurę, perfekcyjnie dobrane ciuchy i odpowiednio przystrzyżony zarost - generalnie kompletnie nie mój typ, ale widać było pewien poziom zamożności.

Couchsurfingowy profil Kaabira, brata Ziaana, głosił nam, iż mieszka on w centrum Jaipuru, w 300-letnim domu z tradycjami. Pomyślałam sobie więc, że z tego powodu dom ten będzie dość ekskluzywny i całkiem "na bogato" - niemniej jednak okazało się, iż mieszkamy w jednej z uliczek w domu całkiem skromnym - 3 piętrowej kamieniczce, kompletnie nie dotkniętej zachodnimi trendami (jak to było w Bombaju chociażby). Później dowiedziałam się kilku rzeczy:
- oprócz tego domu Ziaan posiada jeszcze 3
- wg Daniyala w miastach typu Jaipur czy Varanasi to dość często uprawiana praktyka: zamożne rodziny mieszkają w mało reprezentacyjnych (jak na zachodnie gusta) domach, byleby mieć blisko do wszystkiego. A w indyjskich miastach korki i mieszkanie na przedmieściach to towarzyska śmierć (skoro z jednego punktu w Bombaju do drugiego można jechać i 3 godziny).

Jedna z bram starego miasta
O piątej rano po ciężkim dniu w Agrze i wymiętym spaniu w autobusie niewiele jest jednak rzeczy, które są Ci w stanie przeszkodzić. Ziaan otworzył nam pokój na parterze (cała rodzina mieszkała na wyższych piętrach), będący pokojem couchsurfingowym - tam znaleźliśmy koce na ziemi, jedną kanapę, dwa fotele, ławę i telewizor. Nam wystarczy!
Ziaan zaproponował, byśmy zadzwonili tego dnia koło południa (bo pewnie i on, i my będziemy tę noc odsypiać) i jeśli będzie miał chwilę, to nas oprowadzi po mieście. I tak poszliśmy spać (oczywiście losując wcześniej, kto śpi na kanapie. Ja bez udziału w losowaniu uwaliłam się na kanapie i odeszłam w krainę snu.

Obudziliśmy się mniej więcej o 11, a że po spaniu na ziemi mnie i Pauline rypały plecy, rozpoczęłyśmy dzień poranną jogą. Himaansu również próbował nam dorównać, jednak jako niepraktykujący zrezygnował po jednym "krrrrrk!" w jego kręgosłupie :D
Dom wyglądał zupełnie inaczej niż w nocy - pełno było w nim dzieci, a starsza pani (zapewnie bliższa lub dalsza babcia Ziaana) bardzo chciała nam pomóc we wszystkim. Daniyal i Himaansu zajęli się więc rozmową w hindi, a reszta przygotowała się do wyjścia. Ziaan, zmęczony syndromem dnia po, nie był w stanie się nami zaopiekować :D Ruszyliśmy więc z domu z moim Lonely Planet w ręku (pomyślałam ciepło o Marcie S.) i jako że byliśmy otwarci na kompletnie wszystko, zaplanowaliśmy zrealizować zaplanowaną w przewodniku pieszą wycieczkę. Miała ona trwać od 3 do 5 godzin, a my doszliśmy do wniosku, że jeśli po drodze spotkamy coś wartego zboczenia z drogi, na pewno z niej zboczymy.

Bazar budzi się do życia
I tak doszliśmy do bazaru, z którego miała się owa wycieczka rozpoczynać. Po drodze mijaliśmy budynki typowe dla Indii - i dzienne, uliczne życie. Jaipur jest stolicą indyjskiego stanu Rajasthan - jednego z najpiękniejszych zdaniem wielu stanów w Indiach. Samo miasto nie zrobiło jednak na mnie takiego pierwszego wrażenia - znacznie mniej urokliwe niż Varanasi. Na śniadanie zakupiłam banany (znowu), wpadliśmy też do restauracyjki, gdzie serwowano menu napisane takim angielskim, który dostarczył nam rozrywki przez sporą chwilę. Nie wiem, jak można pomylić "sweet lemon" (słodka cytryna) ze słowem "sweaty" (spocona), ale widać można. :D



Zaraz po zjedzeniu dosy i pokłóceniu się ze sprzedawcami o to, czy butelka wody mineralnej jest kranówą, czy też jest nowa, ruszyliśmy wzdłuż Bapu Bazaar. Tam chciałam kupić sobie buty w stylu indyjskim (vide foto), ale tym razem towarzyszyło mi to radosne uczucie, gdy nie czuję na sobie presji kupowania niczego. Dlatego też z radością spławiałam sprzedawców lub swobodnie wybrzydzałam w modelach. To trochę tak jak z sari - jestem gotowa zapłacić więcej niż za przeciętne właśnie dlatego, że nie jest przeciętne. Daniyal był gotów wytargować dla mnie każdą cenę (nie dość, że był ciemniejskóry, to jeszcze mówił w hindi i każdy sprzedawca nagle okazywał się mieć przyjaciół z Bangladeszu), ale widać nie było mi dane kupić Mojej Pary w Jaipurze. Nie znalazłam odpowiednich.

Pauline i sklep z bransoletkami :D
Siła marketingu w City Palace :)
Gdy znudziliśmy się bazarem, postanowiliśmy lekko zboczyć z drogi. W Jaipurze mieliśmy spędzić cały dzień następny i wyjechać kolejnego dnia rano, dlatego też za Lonely Planet postanowiliśy sprawdzić lokalne atrakcje na MI Road, aby ewentualnie wiedzieć, czemu poświęcić więcej uwagi jutro. LP polecało kino Raj Mandir (miało wyglądać jak połączenie tortu z Disneyowskimi wizjami, co nas zainteresowało) i miejsce z lassi zwane Lassiwala. Tak więc ruszyliśmy zdecydowanie ładniejszą niż "stare miasto" częścią centrum - ładniejszą pod względem wpływów zachodnich. Sklepy typu United Colors of Benetton (dla mnie bezużyteczne), drogie sklepy z antykami (i chłopaki mierzący do siebie odlewanymi ze srebra laskami - zabawna rzecz w Indiach, jeśli podróżuje się z osobami białymi, od razu zostajesz uznawany za osobę wystarczająco bogatą, by kupić sobie ot, tak laskę z czystego srebra)... Dotarliśmy do Lassiwali, a ja przypominając sobie Blue Lassi w Varanasi troszkę się rozczarowałam, gdyż serwowane było tylko i wyłącznie lassi bez dodatków. Niemniej jednak wciąż nam smakowało - następnie ruszyliśmy do Raj Mandir, które nie wyglądało aż tak bajecznie.

Wszystko eko - po wypiciu lassi z glinianego kubeczka można go wrzucić do kosza na gliniane kubeczki (i przy okazji nacieszyć się jego tłuczeniem). Następnie odłamki kubeczków roztapia się i formuje ponownie w kolejne kubeczkowe pokolenia /ph. i ręka Daniyala


Sporą przygodę przeżyliśmy w napotkanym ogromnym budynku Jewellery Emporium (Imperium Biżuterii), gdzie przy ogromnych dwuskrzydłowych drzwiach stał ochroniarz i wpisywał specjalny kod za każdym razem, gdy ktoś chciał wejść do środka. Tam zarzuciłam na ramiona szal i udając wykwintną białą kobietę szukałam srebrnego pierścionka. Niemniej jednak Jewellery Emporium mnie nie zachwyciło: nawet gdyby było mnie na to wszystko stać, nie było na czym zawiesić oczu. Himaansu udawał mojego narzeczonego, który kupi mi, co zechcę :D Pauline doradzała, a Daniyal łypał okiem na obsługę, która szukała mi coraz to nowych pierścionków. Ale naprawdę nie było tam nic ładnego - a już zwłaszcza mojego pierścionka zaręczynowego :D



Po tym wszystkim zdecydowaliśmy się powrócić na szlak walking tour, tym razem jednak omijając bazary (których po drodze było całkiem sporo) i rikszą przyjeżdżając do Pałacu Miejskiego (City Palace), gdzie maharadżowie od setek lat pomieszkiwali i witali gości. Kompleks pomieszczeń, ogrodów, pałacyków i ekspozycji z różnych epok oglądało się całkiem przyjemnie - jednym z ciekawszych eksponatów były spodnie najgrubszego maharadży w historii - ale ciężko było w to uwierzyć, gdy powieszone w gablocie miały od jednego końca do drugiego ze 4-5 metrów, podczas gdy nogawka była przeciętnych rozmiarów. Obejrzeliśmy też kilkusetlitrowe srebrne kadzie na wodę z Gangesu, które jeden z maharadży woził ze sobą do Anglii - jako bardzo religijny hinduista nie pił angielskiej wody.

brama do City Palace


Daniyal zaklina węże
taki tam teatrzyk

A co właściwie oznacza słowo maharadża? Jest to tytuł królewski władców różnych stanów Indii. Dowiedziałam się również, że istnieje żeński odpowiednik - maharani to żona maharadży.






 W ramach odświeżenia po zwiedzaniu stwierdziliśmy, że udamy się gdzieś na colę. Do wyboru mieliśmy oficjalną kafejkę Pałacu oraz mieszczącą się 50 metrów dalej kafejkę mniej oficjalną. Skąpstwo zadecydowało, że "po co iść do oficjalnej, jak możemy płacić mniej". Trafiliśmy wyjątkowo niefortunnie, bo kawiarenka zdecydowanie nie przestrzegała jakichkolwiek zasad sanitarnych :D Colę otrzymałam ciepłą, a gdy wytarłam chusteczką szklaną butelkę, zmiana koloru chusteczki na czarny zdecydowanie mnie nie zachęciła. W międzyczasie zadzwonił do nas Ziaan, oświadczając, że ma trochę czasu. Przyjechał po nas samochodem i ruszyliśmy do jego drugiego mieszkania, żeby trochę się wyluzować. Do dziś nie wiem, po co nas tam zabrał - pogadał z nami 10 minut i zostawił, powiedziawszy, że wróci za 20. Wrócił za godzinę i poinformował nas o możliwości wzięcia rikszy do pobliskiego centrum handlowego - gdyż już trochę dość mieliśmy bazarów i wszelkiego zgiełku. Przy okazji wciąż opowiadał, jak wspaniałym doświadczeniem jest Couchsurfing.



Jaipur wydał mi się niesamowicie głośny, brudny i nieuporządkowany pod absolutnie żadnym względem - i tego dnia nie dostrzegłam w nim żadnych wyższych walorów estetycznych, dla którego miałby mi się naprawdę spodobać.
Zapytałam Ziaana przed wyjściem, jakie jest jego ulubione miejsce w tym mieście. Odpowiedział, że Małpia Świątynia z pewnością do takich należy. I oczywiście Amber Fort, który mieliśmy w planach następnego dnia. O Małpiej Świątyni jednak nic nie było wspomniane w LP. Postanowiliśmy więc odkryć to miejsce następnego dnia.

Pink Square okazało się dość skromnym centrum handlowym. Odkryliśmy, że znajduje się tam kino - a że nie pamiętałam, kiedy ostatnio byłam z kimś w kinie (poza wybornym własnym towarzystwem w zimie na "Pokłosiu"), postanowiliśmy tam pójść następnego dnia.
Mieszkając w Indiach wszyscy chyba odczuwaliśmy, że brakuje nam zwykłego, zachodniego, niekoniecznie sensownego poszwendania się z przyjaciółmi. Zjedliśmy więc kolację (makaron z czosnkiem i chilli w restauracji za 85 rupii - 5 zł), a w drodze do łazienki odkryłam, że w tym centrum handlowym mieści się... Dom Strachów :D Zakupiliśmy więc bilety za 3 zł od osoby i ruszyliśmy w ciemności.
Postanowiliśmy trzymać się za ręce. Elias szedł z przodu, jako że jest chłodnym Finem i mało straszne są mu takie atrakcje. Za nim na początku szedł Himaansu, ale że należy on do osób o gołębim sercu, prędko go wyprzedziłam. Za nami wędrowały dwie najbardziej strachliwe osoby z naszej grupy, czyli Pauline i Daniyal - oboje miłośnicy komedii romantycznych i piosenek Taylor Swift. Gdzieś pomiędzy podejściem Eliasa a Daniyala popłakałam się ze śmiechu, gdy szliśmy przez ciemne korytarze, za nami, przed nami i z boku atakowali nas aktorzy, a reakcje przeplatały się wzajemnie: od sugestywnego "Hm" Eliasa po krzyki Daniyala i Pauline na zmianę :D
Po trwającym około 5 minut przejściu wyszliśmy z centrum handlowego - ja z obolałymi od śmiechu mięśniami twarzy, Daniyal z Pauline trzęsący się ze strachu. Złapaliśmy rikszę i ruszyliśmy z powrotem do domu Ziaana. Może i nie dogadywaliśmy się z nim tak wyśmienicie, jak mówił o Couchsurfingu - ale doszliśmy do wniosku, że cel (bezpieczne łóżko, przyjazny host) osiągnięty. Nie musimy być przecież najlepszymi kumplami.

Następnego dnia ruszyliśmy rikszą do oddalonego 12 km od miasta Amber Fortu - słynnej atrakcji Jaipuru. To tu zwykle jeździ się na słoniach i tu również i ja miałam zamiar jeździć na słoniu. Nastrój poczułam już w drodze, gdy wyprzedzaliśmy rikszą słonia spacerującego sobie po asfalcie. Kiedy zobaczyłam jednak, że na miejscu nie da się zrobić sobie na nich zdjęcia - a żeby jeździć trzeba zapłacić 900 rupii (prawie 60 zł) za dwie osoby, żeby słoń w słońcu wtargał Twoje zachodnie dupsko do głównej bramy fortu (jakieś 20 minut pod górę kamienną drogą), spasowałam. Trochę nie podobała mi się idea męczenia zwierząt, a zresztą widoki były tak piękne, że należało się zatrzymywać co chwila na zdjęcia.



Amber Fort nigdy nie został podbity w swojej historii - otoczony tzw. "Wielkim Murem Indii" i wysokimi górami, a także zbiornikiem wodnym, był nie do przejęcia. Jego historia sięga 1000 r., a aktualnie jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych.




Krakowskie zabawy nawet w Indiach - gołębi fun z Eliasem, Pauline i Himaansu :)

Gdy spacerowaliśmy po dziedzińcu wejściowym, sprzedawca gazet i pamiąteczek zapytał mnie, czy jestem z Polski. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, że jestem aż tak "polska", ale jedno było pewne: przeżyłam szok, gdy poznałam go bliżej :D Okazało się, że gość sprzedaje w Amber Forcie gazety z całego świata, w tym "Rzeczpospolitą" i "Dziennik Polski", oczywiście od 2 dni nieaktualną. Chciałam nawet kupić, niemniej jednak wyczerpał mu się nakład na dany dzień.










Po zwiedzaniu fortu napiliśmy się jeszcze kawy w pobliskiej kawiarence i mijając wielbłądy w drodze powrotnej ruszyliśmy do Jaipuru. Minęliśmy także niesamowicie piękny pałac na wodzie, niestety niedostępny dla zwiedzających. Wiedziałam już, że jadąc do Jaipuru nie należy jechać bezpośrednio do niego: należy zwiedzić to, co dookoła miasta. Amber Fort wydawał mi się znacznie bardziej obfity w... Indie niż Taj Mahal.

Wzięliśmy rikszę do wspomnianej przez Ziaana Małpiej Świątyni i po drodze minęliśmy piękny pałac na wodzie, niestety niedostępny dla turystów.



Tym sposobem znaleźliśmy się u stóp wzniesienia. 20 minut wspinaczki po trakcie otoczonym małpkami przyniosło niesamowite rezultaty. Mieliśmy widok na calutki Jaipur.




W samej świątyni przywitała nas przemiła Hinduska, usiłująca mówić po angielsku - chłopcy jednak zaczęli z nią rozmawiać w hindi i nam tłumaczyć. Powiedziała nam, że musi schować nasze buty do szafki, gdyż małpy lubią je kraść - a gdy zapytaliśmy o siedzącą w klatce papużkę, opowiedziała nam, jak ta złamała skrzydło i za miesiąc zostanie wypuszczona. Świątynia miała przepływ świeżego powietrza ze wszystkich stron - przyjemny chłód i miejsce do siedzenia w środku. Mogliśmy się nawet położyć, pod warunkiem, że nie ułożymy się stopami do którejś z figurek bogów.



Kobieta posiedziała chwilę z nami, opowiadawszy nam o tym, jak to z mężem opiekują się świątynią. Jej syn nie ma póki co zamiaru przejąć od nich pracy - jest webmasterem i jest z niego bardzo, bardzo dumna.
Wyszłam na chwilę na świątynny taras, by popatrzeć na widoki. Zastanowiłam się wtedy, czy moja Mama jest ze mnie też taka dumna, a kiedy pomyślałam sobie, że na pewno, moje myśli zeszły na inny aspekt tej historii.
Będąc w Indiach zdarzyło mi się wielokrotnie (Varanasi, a potem Delhi) zwiedzić miejsca kultu religijnego, które były komercyjne do granic obrzydliwości. Reklamowane w przewodnikach miały skłaniać więcej, więcej i więcej ludzi do tych wszystkich błogosławieństw, kwiatów, bransoletek i innych dupereli, które miałyby nam zapewnić bożą łaskę. I wtedy, w Jaipurze, pomyślałam sobie, że jeśli już bóg istnieje, to nie w miejscach dla mas, a właśnie w takiej świątyni na przedmieściach, niewspomnianej w Lonely Planet, gdzie czas toczy się trochę wolniej; gdzie można odtechnąć od tego całego zgiełku, hałasu i rozgardiaszu. Gdzie małpki kradną buty, nikt ode mnie nie wymaga opłaty, a ja mogę sobie poleżeć i pogapić się w sufit z tym charakterystycznym uśmieszkiem świadczącym o tym, że to takie chwile się zapamiętuje.

W tym momencie do świątyni weszła para cudzoziemców: biali, ciemnowłosi, turyści. Żadne z nich nie mówiło w hindi, kiedy więc kobieta chciała ich poczęstować religijnym przysmakiem z ołtarzyka, od razu wyjęli pieniądze i wrzucili na przygotowaną tacę, po czym spłoszyli się i ruszyli porobić zdjęcia, lekko skrępowani.
Posiedzieliśmy w świątyni jakąś godzinę i na wychodnym sama z siebie wrzuciłam na tacę kilka rupii. Nikt mnie nie prosił, nikt nie wymagał.

Chłopcy nieco nas wyprzedzili w drodze powrotnej, a ja z Pauline rozmawiałam o Biblii. P. identyfikuje się ze chrześcijaństwem, jest to jednak forma kompletnie nienachalna, zdroworozsądkowa i budująca. Tacy chrześcijanie, których lubię, bo można z nimi dyskutować.
U podnóży wzgórza znajdowała się mała restauracyjka z zapomnianym sklepikiem z pamiątkami. Usiedliśmy tam wszyscy na chwilę na colę, a ja spośród zakurzonych pamiątek wygrzebałam 3 breloczki-słoniki za 10 rupii każdy. Ot tak, na pamiątkę miejsc mało komercyjnych.


Rozmowa z tematów religijnych przerzuciła się na sytuację polityczną Bangladeszu - zamieszki, niezadowolenie z rządów, przyczyny i fakty. Następnie ruszyliśmy na obiad, a ja uświadomiłam sobie, jaka rzecz w Jaipurze jest niesamowicie irytująca: a mianowicie gapienie się ludzi na mnie. Wiem, że moje włosy mają niespotykany tu kolor, ale nigdzie nie doświadczyłam tak chamskiego gapienia się na mnie jak w Jaipurze właśnie. I dziękowałam niebiosom, że mamy w tej grupie więcej panów niż pań.
Po obiedzie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie jeszcze jednego zabytku - tak zwanego Hawa Mahal, Ze względu na oszczędności zdecydowaliśmy się tam dojechać nie autorikszą, a rikszą napędzaną siłą ludzkich nóg. Tym sposobem chłopcy znaleźli nam dwie riksze - do jednej wsiadłam ja z Pauline i Himaansu, do drugiej zapakował się Elias z Daniyalem.
Pierwszy raz jechałam taką rikszą i gdy zobaczyłam, że 3 km za 50 rupii (3 zł) wiezie nas gość po 50-tce, poczułam się jak europejskie, rozpieszczone gówno.
Europejskie, rozpieszczone gówno z telewizorem, rodzicami, chlebem i stypendium.

Gdy człowiek ten pocił się i gdy nie miał siły dalej wozić naszych tyłków, prowadził rower, czułam się winna za każdy pojedynczy kilogram mojego ciała. Gdy z pobliskiego sklepu gapiło się na nas kilku chłopaków i jeden w ramach gestu typu "patrz, jaki jestem kozak" chciał stanąć naszemu kierowcy na drodze i ten omal się nie przewrócił, miałam łzy w oczach. Miałam ochotę przerwać tę podróż, ale zdawałam sobie sprawę, że ta riksza to prawdopodobnie jedyne źródło utrzymania tego człowieka. W tym momencie wyprzedziła nas riksza chłopaków i Daniyal chciał zrobić naszemu kierowcy zdjęcie. Ten podniósł ręce w geście wiecznej chwały i uśmiechnął się od ucha do ucha.
W tym momencie przypomniałam sobie słowa Borowskiego w "U nas w Auschwitzu": "Sądzę, że godność człowieka naprawdę leży w jego myśli i w jego uczuciu".


Nie trzeba było długo ustalać, że zapłacimy rikszarzowi 100 rupii zamiast 50. Dla nas to nic (3 zł różnicy), a dla tego człowieka zmiana była tak kolosalna, że uścisnął nam dłonie z ogromną wdzięcznością w oczach i pobłogosławił po swojemu na drogę.
W innych rikszach życie toczy się swoim własnym torem. :D
Do Hawa Mahal dotarliśmy w momencie jego zamknięcia. Ciężko się przyznać, ale daliśmy w łapę ochroniarzowi: ja sprzedałam mu dramatyczną historię o tym, jak to nasz ostatni dzień jest i musimy to zobaczyć, Daniyal dyskretnie wcisnął mu w dłoń banknot na dowód prawdziwości moich słów. Zwiedzaliśmy obiekt praktycznie biegiem (co i tak nie przeszkodziło ochroniarzom zamknąć nas przypadkiem w wieży), ale było warto.
}




Ja z P. wyszłam trochę przed chłopcami, ruszyłyśmy więc na pobliskie bazary - nigdy nie wiadomo, czy człowiek nie znajdzie wymarzonego modelu butów! :D I z ogromnym zdziwieniem zauważyliśmy, że gdy jesteśmy same, ludzie praktycznie się na nas nie gapią. Może to międzynarodowość naszej grupy zastanawia tłumy?
Dzień zakończyliśmy wizytą w kinie na "Poradniku pozytywnego myślenia" (kompromis). Film ten nie był zły, ale nie był też dobry. Mimo to był wystarczająco dobry na przyjemnie odmóżdżenie się po intensywnym dniu.

Wieczorem powróciliśmy do domu Ziaana, żeby tam podziękować mu za wszystko i się pożegnać. Następnego dnia musieliśmy wyjść o 6:30, żeby zdążyć na nasz pociąg. Jak się okazało, ten opóźniony był 3 godziny. Razem z Himaansu ruszyłam więc na stragan po banany, a następnie zdrzemnęliśmy się w poczekalni dla klasy 3AC (czysto i ładnie). A gdy w końcu nadszedł pociąg, tym sposobem ruszyliśmy do ostatniego turystycznego punktu naszej podróży: do słynnego Delhi.
...Ale o tym już w następnej notce :) Kto dobrnął do końca, serdecznie gratuluję.
dy
Drobna informacja dotycząca autorstwa zdjęć; większość z nich wykonał Daniyal i to głównie jego zdjęcia dodaję, gdyż różnice techniczne naszych aparatów (jego lustrzanka vs. moja cyfróweczka) w Indiach widać dość wyraźnie. Nie oznacza to jednak, że nie dodaję żadnych moich - mimo to jestem zbyt leniwa, by podpisywać każde zdjęcie z osobna. W razie wątpliwości proszę pytać :)

4 komentarze:

  1. Czytam z uwagą wszystko co tutaj wrzucasz i z ręką na sercu muszę powiedzieć że nawet gdybym znalazła tego bloga gdzieś w odmętach Internetu i nie znałabym Cię wcześniej, to ciekawiłby mnie tak samo. A no i znasz mnie na tyle dobrze, że nie zdziwi Cię fakt, że w dużej mierze przyciągają mnie tutaj zdjęcia..;)
    Mam nadzieję że uda się nam w końcu zobaczyć choć na chwilę kiedy w końcu będziesz w Polsce - jeśli będziesz miała czas, no i jeśli oczywiście dalej będziesz chciała.
    Lof:*

    OdpowiedzUsuń
  2. aha, i dodałam Cię do linków... Hope you don't mind:d

    OdpowiedzUsuń
  3. Wzornictwo na ścianach, a zwłaszcza te pawie wzory, są przepiękne! Zachowaliście się bardzo przyzwoicie w stosunku do tego rikszarza - dla was te dodatkowe 50 rupii to pikuś, a dla niego pewnie dodatkowy posiłek. Nasza mama na pewno jest z Ciebie dumna, no i ja też :D

    TB Sewer :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czyjekolwiek - zdjęcia śliczne <3

    Celu

    OdpowiedzUsuń