czwartek, 7 marca 2013

For those about to rock

Uwielbiam dostawać listy.
I smutno mi strasznie, gdy zdarzają się takie rozmowy z ludźmi, kiedy mówię "ohoho, paczka z Polski!" lub "o, właśnie przyszedł mi list z CRSu" albo "jej, pocztówka z Rzymu!" (tak, Jakubie M., to o Tobie :)), a osoby są tym albo zasmucone, albo żywo zainteresowane - bo w życiu nie napisały do nikogo żadnego listu, tradycja wysyłania kartek umiera, a paczek nie było po co wysyłać.

Wtedy też jestem ogromnie wdzięczna za te momenty, gdy spoglądam w moją skrzynkę na kampusie albo tę w domu, w Polsce, i widzę coś zaadresowanego moim imieniem i nazwiskiem. Doceniam, gdy dostaję maila z punktu pocztowego na kampusie i idę odebrać paczkę lub grubszą kopertę. Wracam wtedy do pokoju i ogłaszam całemu światu, jakie to miłe, dostać coś. Jeśli dostaję akurat słodycze, zawsze jest element otwierania POLSKIEJ czekolady z namaszczeniem i częstowania nią współlokatorek.

I tak ostatnimi czasy nagromadziło się tych paczek, aż w końcu Pauline stwierdziła, z ustami pełnymi Wedlowskiej truskawkowej, że to niesamowite szczęście, mieć taki support będąc 7000 km od domu. Nie powiedziała tego ani ze smutkiem, ani z zazdrością - stwierdziła fakt i była nim zafascynowana. Ja czułam się w pełni szczęśliwa wiedząc, że ma rację. Może sprawdza się stara maksyma: to, co w nosimy w życie innych, kiedyś i w naszym życiu zagości? Każda wysłana kartka z danego miejsca, każda drobna pamiątka, znak, że ktoś o Tobie myślał, gdy nie byliście koło siebie - wszystko to procentuje. Ale nie chodzi w tym o to, żeby tego procentu oczekiwać - nie można czynić małych, fajnych rzeczy tylko licząc na to, aż ktoś nam się odwdzięczy.

Przykładów, kiedy ktoś sprawił, iż ze wzruszenia roztopiłam się totalnie i można było zbierać mnie łyżką z podłogi, jest tak wiele, iż mogłabym je wymieniać godzinami i bym dalej o którymś zapomniała. Pamiętam, jak rok temu napaliłam się strasznie na wyjazd do Paryża z programu Sztafeta Pamięci, na który jednak, jak się okazało, nie było mnie stać. Pamiętam, jak Celu z Misią pojechały, spędziły tam time of their life kiedy ja uczyłam się w moim smutnym jak pizda internacie (zgodzę się, iż nie jest to zbyt epickie porównanie, ale do tego miejsca i pokoju 27 żadne inne nie pasuje tak bardzo, jak to właśnie) daty bitwy pod Beresteczkiem (1651 r.). Kiedy wróciły, przywiozły mi kubeczek z namiastką tego Paryża, po którym miałam stąpać. I od razu smutny jak pizda pokój 27 stał się mniej smutny. Co prawda nie zmieniło to moich ocen z historii (1, 2?), ale kubek jest do dziś, a moje problemy z tym przedmiotem zostały za mną.

Są różne rodzaje mojego roztapiania się względem małych gestów - ale każdy jednakowo ważny. Kiedy tuż po powrocie na kampus dostałam kopertę z Polski od Mamy, a w środku biurkowy kalendarz optymistyczny z Kukartki, uśmiechnęłam się - fajnie wiedzieć, że ktoś wie, iż lubisz te Kukartkowe owieczki, więc nawet Ci taki kalendarz kupi i wyśle do Indii.
Natomiast kiedy kilka dni temu otrzymałam od Filka przesłane 3 czekolady Milki, w tym moją ulubioną, karmelową, pomyślałam sobie, że jeśli biedny student wydziału humanistycznego AGHu ma na liście priorytetów pod względem wydatków coś więcej niż jedzenie i piwo - w dodatku jednym z tych priorytetów jest kupienie 3 czekolad i wysłanie ich do pieprzonych Indii do jakiejś tam Pufy - to albo student ten jest złoty, albo Pufa jest na to wystarczająco zacna, albo obie odpowiedzi są poprawne.

Szczytem wszystkiego w miesiącu lutym było natomiast otrzymanie 3-kilogramowej paczki z Polski od Bogusia z United Colby, który, razem z Adamem M. zasłyszawszy, iż cierpię na niedobór polskiego cukru we krwi, postanowili mnie rozpieścić. I to nie było zwykłe rozpieszczenie. To był akt podobny do tego, gdy Szybowski w czasie przerwy zimowej mówi do mnie "Chodź, Soniu, idziemy do Słodkiego Wentzla na Rynku i możesz sobie wziąć, co tylko będziesz chciała i nie przejmuj się pieniędzmi" i tak najadam się lodów za wsze czasy w cudownym towarzystwie, a poziom mego roztopienia sprawia, iż muszę się powstrzymywać od "Awwwww!" co 5 minut, bo mogłoby być to lekko irytujące.

Tyle, że lutowy Akt Miłosierdzia Wszech Czasów ważył 3 kilo i przeleciał całą drogę do Polski. I wyglądał tak:



Ja natomiast po otrzymaniu owego AMWC wyglądałam (jak zawsze niesamowicie atrakcyjnie) tak:

ph. Ilayda

I potem człowiek trafia do sklepu z kartkami okolicznościowymi w Punie i dostaje papierniczego orgazmu na widok niektórych, kupuje więc 10 i potem pieczołowicie adresuje. Kartki okolicznościowe (i bezokolicznościowe) to jedna z najfajniejszych rzeczy, które kiedykolwiek wymyślono. Podrzucamy sobie takie czasem na biurko z Pauline i to naprawdę potrafi polepszyć cały dzień o milion procent.
Taka więc pieczołowicie zapisana i zaadresowana kartka poszła ostatnio do Marmu na jej 18. urodziny. Marmu generalnie bloga czyta od święta, więc pewnie moje powtórzone 35825353363 razy "HEPI BERZDEJ BEJBE" do niej nie dotrze, ale zawsze warto napisać :D

A dlaczego dziś tak dużo o kartkach, paczkach i listach? Bo zmierzam do opowiedzenia o Walentynkach w MUWCI, czyli cofniemy się do połowy lutego i wraz z subiektywnym przeglądem wydarzeń ostatnich tygodni powrócimy dziś, mam nadzieję, do dnia dzisiejszego. Jutro wyjeżdżam na Travel Week na północ (Agra, Jaipur, Delhi), więc jak wrócę, spodziewajcie się notki rodem z Varanasi :) Tym razem może nawet podzielę ją na części, coby się łatwiej czytało :>

Walentynki na kampusie to zdecydowanie fajna tradycja. Nie ma co prawda wysyłania kartek, ale jest za to kupowanie kwiatów. Za kwiaty te płaci się na wieczornych check-in'ach od dwóch tygodni przed Walentynkami, koszt takiego to 30 rupii (1,80 zł) i osoby za to odpowiedzialne zapisują imiona osób, od kogo i dla kogo dany kwiatek jest. Ja kupiłam kartki walentynkowe i czekoladowe lizaki już wcześniej, dlatego na kwiaty się nie pisałam, jednak w dniu Walentynek zobaczyłam w AQ dużą kolejkę. Tam też ujrzałam tonę kwiatów i ludzi organizujących całość na imiennych listach. Podchodziło się do biurka, a osoba sprawdzała, ile kwiatów kupiono dla danej osoby - kwiaty są dostarczane do rączek wraz z różowymi serduszkami, od kogo i dla kogo jest dany kwiat. Myślę, że każdy w MUWCI dostał przynajmniej jeden od kogoś bliskiego, ale gdyby się tak zdarzyło, że osoba zostaje bez kwiatu, i tak dostaje go od Community Fund.
Od samego rana podrzucałam kartki i lizaki Davidowi, Biance, Pauline i Minjoo - jak się okazało, oni też o mnie pomyśleli. Bianca podarowała mi karteczkę z fragmentem "Ja uvielbyam jo" (czyli jej własną pisownią tekstu "Ona tańczy dla mnie"), kwiaty dostałam od Pauline, Minjoo, Davida, JuneSoo i Daniyala.
Cały dzień ludzie dziękowali sobie za kwiaty i łazili z bukiecikami - plotkowano też o rekordzistach, czyli Ramie Adithyi, który kupił dla naszej eks-współlokatorki Aishwaryi 120 kwiatów (smutnym był jedynie fakt, że ona mu się podoba, a on jej nie do końca), a także o Su-Yong'u, który swojej dziewczynie Sohee zakupił 125 (bo w dniu Walentynek byli ze sobą 125 dni). Na mnie takie rzeczy nie działają aż tak, jak na niektóre dziewczęta (roztopione tymi gestami można było je zbierać z podłogi ilekroć o tym mówiono) - ja myślałam nad tym bardziej od strony praktyczne, gdyż ludzie odpowiedzialni za te kwiaty mieli do rozdania i rozpisania... ponad 2 tysiące (!!!) kwiatów i serduszek. Średnio 10 kwiatów na osobę na kampusie, ale Ram i Su-Yong zawyżyli średnią :D

Kwiaty moje i Minjoo szybko wstawiłyśmy do wody, Ranne swoje nosiła cały dzień ze sobą :)

Jednym z elementów Walentynek w MUWCI było także weekendowe Valentine's Soiree - gdy zapytałam Pauline, co to, do cholery, jest soiree, odpowiedziała, iż jest to rzecz mniej wykwintna niż bal, ale bardziej wykwintna niż przyjęcie - odrzekłam, że to słowo musiało pochodzić z francuskiego, bo tylko Francuzi potrzebują tego określenia :D

Teoretycznie Raul miał być moim partnerem, jednakże gdy nie przyszedł po mnie do domu, pojawił się po 20 minutach u siebie, nieogolony, nieubrany i z pytaniem, czy powinien wziąć prysznic, a następnie okazało się, że kupił bilet sobie, a mnie nie - stwierdziłam, że może lepiej być singlem z dużą ilością przyjaciół niż mieć za partnera roztargnionego do granic Hiszpana ;)

Soiree odbywało się na zewnątrz, połączone było z kolacją i programem rozrywkowym, ale stałą atrakcją była "budka" fotograficzna - jedno zdjęcie kosztowało 10 rupii (60 gr, cel charytatywny), a patrząc po ilości zrobionych zdjęć (200 osób na kampusie...) pomysł udał się niesamowicie.

z Aishwaryą i Pauline
Nie mogłam przestać cieszyć się tym, że ludzie ubrali się w ładne sukienki, obcasy i garnitury - w MUWCI niewiele osób na co dzień przejmuje się swoim wyglądem, nasza szkoła ma też wśród innych UWC opinię "hippie". Hipisi, chodzą boso i w dziurawych t-shirtach.









Niepełny, ale w sporej części house 2 10L: od lewej Aishwarya (Indie, Bangalore), Ranne (Brazylia), Eeshta (Indie, Delhi), Pauline (Belgia), ja i MinJoo (Korea Południowa)

Głównym punktem programu były rozmaite gry w parach, sprzedaż ciast (charytatywnie) i zdjęcia właśnie - albo też po prostu spędzenie razem czasu, rozmawianie i fajna zabawa. W połowie soiree na środek wyszła Brenda z Alishą i zaczęły śpiewać acapella utwór Beyonce "Single Ladies". Po 10 sekundach rozbrzmiała muzyka i kilkanaście flashmobberek, w tym i ja, wyszłyśmy na scenę i zatańczyłyśmy układ z teledysku, zmiksowany z piosenką Olly'ego Mursa "Dance with me tonight", którą to z kolei tańczyliśmy w parach. Wideo powinno wyjść jakoś w kwietniu, więc dam znać, jak będzie :) Póki co tylko zdjęcie z najlepszym partnerem świata - Davidem:

ph: Azyan


Za chwilę flashmob - Sbonga (RPA), Alisha (USA), Brenda (Kenia) /ph: Azyan
I trochę innych:






Maria (Gwatemala) i Lucia (Luksemburg) wirujące w tańcu. Uwielbiam homo i pod żadnym względem nie uważam, iż związki takie jak tych dwóch całkiem bliskich mi osób są chore. /ph: Azyan

...podpisano: Wargacka :) /ph. Azyan


 A po programie rozwinęło się nam całkiem niezłe dance party. Tańczę, skaczę, czuję się świetnie i wszyscy wyglądają tak ładnie, a światło reflektorów nadaje temu taki ładny obraz. Kocham MUWCI, hej!

A teraz czas na przegląd ostatnich wydarzeń:
- na L&L omawialiśmy pracę socjologa Fanona względem jego pracy "White mask" ("Biała maska") na temat rasy i dążeń jednej rasy do bycia drugą. Skojarzyło mi się to momentalnie z Freudem i jego twierdzeniem, jakoby kobiety dążyły do posiadania penisa - i tak rozwinęła nam się na lekcji dyskusja na temat tego, czy rasowość sięga dalej - czy kraje podbite dążą do tego, by być jak te, które je podbiły? Ja byłam bardziej zwolenniczką teorii, iż świat ulega amerykanizacji, bo Latynosi nie chcą być jak Hiszpanie, a Korea nie została podbita przez zachód, natomiast to USA są miejscem, gdzie mają spełniać się marzenia razem z 4 samochodami, 5 telewizorami i puszkami coli w lodówce na każdą okazję. (a propos puszek, nigdy nie rozumiałam tej idei i było to dla mnie reprezentacją konsumpcjonizmu - 1 duża butelka coli to 6 puszek, a ile mniej śmieci...). Natomiast na zajęciach Peace&Conflict mieliśmy szalenie ciekawe zajęcia na temat uprzywilejowania: mieliśmy w parach się zastanowić, jak bardzo jesteśmy uprzywilejowani jako reprezentanci naszych krajów na skalę globalną poza pieniędzmi. Ja i Elias doszliśmy do wniosku, iż fakt bycia w Unii Europejskiej jest niezwykłym przywilejem ze względu na strefę Schengen i inne traktowanie na międzynarodowych lotniskach. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak ogromne mam szczęście, dopóki nie porozmawiałam o tym z Karanem (Zjednoczone Emiraty Arabskie/Indie) albo z Alim (Pakistan/USA) i dowiedziałam się, że powrót do swojego kraju może zależeć od tego, czy na lotnisku w Izraelu wbiją Ci pieczątkę, czy nie. Z Eliasem wymieniliśmy też fakt, że możemy pozwolić sobie na tak zwane problemy pierwszego świata: możemy wybrać, czy chcemy jeść mięso, czy też nie, możemy się zastanawiać, jaki nowy telefon sobie sprawić, możemy zrobić zdjęcie i dodać je na fejsbuka w domu.
Następnie Raisa wygoniła nas na zewnątrz, byśmy tam ustawili się w rzędzie. I tak rozpoczęła się gra kroków: wyobraźcie sobie, że aplikujecie na stanowisko pracy i macie konkurencję z całego świata. Zamykamy oczy i jeśli na zadane pytanie nasza personalna odpowiedź brzmi "tak", poruszamy się o krok do przodu. Jeśli odpowiedź brzmi nie, zostajemy w miejscu. Osoba, która pierwsza dotrze do końca ogrodu, wygrywa i zdobywa pracę.
Pytań było około 20 i pochodziły z różnych dziedzin, m.in. "Czy gdy byłam mała, rodzice zabierali mnie do muzeum?", "Czy w domu mam dostęp do biblioteki?", "Czy kiedykolwiek miałam problemy z wyjazdem do innego kraju z powodu mojej narodowości i nie udało mi się ich rozwiązać, a wyjazd trzeba było odwołać?" (w tym wypadku odpowiedź "nie" gwarantowała jeden krok do przodu) i tak dalej. Głównie chodziło o warunki, w jakich się wychowaliśmy, warunki, na które nie mieliśmy żadnego wpływu.
Po dwudziestu pytaniach otworzyłam oczy. Byłam jedną z osób z przodu, i choć wcześniej liczyłam się z tym, że kilka osób zostanie sporo w tyle, szok spowodował fakt, iż przede mną była tylko Dagmar z Holandii, kilka osób było równo ze mną, a reszta (ok 20 osób) sporo za nami.
Dało mi to strasznie dużo do myślenia.

- Jakoś też tak w połowie/pod koniec lutego zaczęłam doceniać MUWCI w 100%. Zaczęłam naprawdę kochać to miejsce, gdy zdałam sobie sprawę, że jest tak piękne pod względem krajobrazowym. Że gdy zaspałam na historię, idę do Vinaya i on żeby zrobić mi na złość, wymusza na mnie poczucie winy aż pytam go, czy sprawia mu sadystyczną przyjemność, gdy czuję się winna (odpowiedź oczywiście brzmi tak z tym jego słynnym sadystycznym uśmieszkiem :D). Po drodze przechodzi obok nas Henning i klepie mnie w ramię, żeby wymienić parę żartobliwych słów z Vinayem na temat tego, jak najlepiej byłoby mnie w ogóle wyrzucić ze szkoły, bo z tymi Polakami to nigdy nie wiadomo :D Ten luz, ta wakacyjna pogodowa atmosfera udzielająca się w ludzkich nastrojach...
Siedziałam także pewnego wieczoru przy jaśminowej herbacie w domu Oscara i Alix, gdyż mieliśmy małe herbaciane spotkanie ekipy Kishkindy, gdy opowiadałam im o musicalu, którego pomysł rodzi mi się w głowie od dłuższego czasu. Wszyscy powiedzieli, że to fajny pomysł i zdecydowanie powinnam to ruszyć. Od razu czułam się lepiej z takim wsparciem.

- kiedy tylko wróciłam z Goa, zastałam wychodzącą spod prysznica Pauline, a potem przywitałam się z Minjoo. To takie totalnie babskie, pokazywanie sobie na ciele, gdzie się najbardziej opaliłyśmy :D Następnie dziewczyny przeszły do części "spójrz, jaka jestem gruba", której naprawdę nie cierpię. To jest właśnie problem pierwszego świata - mieć wszystko, czego nie ma 70% ludzkiej populacji i zadręczać się, popadać w kompleksy, nienawidzić siebie i chorować na anoreksje i bulimie dlatego, że wygląda się normalnie. Bo ani P., ani Minjoo nie są grube. Nie są nawet przy kości. Mają normalne, ładne sylwetki, ale ilekroć się im to powie, tyle razy znajdą Ci 5 dodatkowych powodów, dla których ich ciało jest beznadziejne. Dlaczego? Bo nie jest takie, jak w tych wszystkich gazetach, teledyskach i tak dalej. Jestem naprawdę zmęczona, gdy wchodzą w ten ton, i poirytowana.

Dobrze, więc już doszliśmy do wniosku, że nie wyglądamy jak jebane Kardashiany, Seleny Gomez czy nasze rówieśniczki bez grama tłuszczu w sylwetce. I nie wiem, czy to ja jestem nienormalna, czy to świat oszalał (obstawiam raczej to drugie), ale po co mielibyśmy wyglądać perfekcyjnie? Czy w realnym życiu szukamy kogoś wyglądającego jak bezmózgi sprzedające ciuchy w Abercrombie&Fitch, albo tego emanującego seksem spojrzenia Megan Fox? Owszem, prawdopodobnie nie wyrzuciłabym ich z mojego łóżka, gdyby się w nim znaleźli, ale poza seksem w życiu jest zdecydowanie coś więcej, a przynajmniej dla mnie. Są na tym świecie ludzie, którzy całą swoją brzydotą są dla mnie tak niesamowicie atrakcyjni, że nie mogę się powstrzymać od uśmiechania się za ich plecami ilekroć mnie przytulają lub całują w policzek na powitanie. Są twarze, na które nie zwracasz uwagi w tłumie, ale kiedy ta osoba coś mówi, myślisz sobie "Boże, co za fajna japa!". I kochasz ich całym sercem. I choć Megan Fox ma kawał fajnych nóg, a każda z nas myśli sobie "kurde" na widok kalendarzy całorocznych z Cosmopolitan, nie wiem, czy miałabym o czy z nimi wszystkimi rozmawiać.
Za to z tymi kochanymi japami wypada zacytować Marqueza z "Rzeczy o mych smutnych dziwkach": Życzę Ci, abyś kiedyś zobaczyła, jak wspaniale jest się pieprzyć z miłości.
I jeśli zestawimy to z tym, jak co rano MinJoo budzi się o piątej i idzie biegać nie dlatego, że to lubi, a dlatego że chce schudnąć, jeśli zestawimy to z Pauline zaglądającą w lustro i narzekającą na swój brzuch, jeśli zestawimy fakt, jak niekomfortowo czują się w swoich ciałach i o tym mówią otwarcie... jeśli zestawimy to ze mną i Ranne, jedna Brazylijka, druga o brazylijskiej mentalności, które jedzą czekoladę kiedy chcą, lubią swoje ciała takimi, jakie są i mają inne problemy niż wygląd własnych ud. Nie ma z nas Megan Fox, ale kto wie, czy kiedy gnany wichrami namiętności rozmaitych nie wylądujesz z taką Ranne w pierzynie, nie będzie tak samo? :D

- oprócz tego niedawno na kampusie podczas jednej z wielu prezentacji uniwersytetów, gościła u nas pani z Trinity, jednego z najlepszych uniwersytetów w Irlandii. I tak cały kampus uniwersytetu piękny, interesujące mnie kierunki są i tak dalej. Pytanie tylko: ile za to? Cóż, Trinity wycwaniło się po europejsku ze stypendiami i nie ma ich na pierwszym roku: można się o nie starać w drugim, pisząc testy. Na około 500 osób aplikujących o stypendium około 80 je dostaje, więc ciekawe, jak to jest, gdy ktoś na stypendium liczy, a tu się nagle okazuje, że musi zrezygnować ze studiów ze względu na koszta. Roczne czesne w zależności od kierunku to 5-8 tysięcy euro, a roczne średnie wydatki (mieszkanie, wyżywienie itd.) to 11 tysięcy euro. Tym samym mamy jakieś 17 tysięcy euro za rok studiów (ponad 60 tysięcy złotych).
Pani prezentująca uniwersytet opowiadała nam o tym, jak to studia tu są tańsze niż w Wielkiej Brytanii, to samo z kosztami życia. A w dodatku na wizie studenckiej można pracować 20 godzin w miesiącu! Cóż za radość, droga pani, z tym, że ja umiem liczyć. 20 godzin w tygodniu po, załóżmy, 8 euro, to 160 euro. Tygodni załóżmy, że przepracuję 40 w roku. 6400 euro zarobku sprawia, że zostaje mi jeszcze jakieś jedyne 40 000 zł, żeby móc ukończyć pierwszy rok studiów.
W tym momencie odkryłam, dlaczego wszyscy idą na studia do USA i zdają nawet te głupie testy SAT, byleby tylko dostać stypendium. Droga Europo, jak ja mam tutaj zostać?

- Ivan i Swati wrócili z kongresu UWC w Kardiffie. Stamtąd też dowiedzieliśmy się, jakie są różnice między Atlantic College (UWC UK) a naszą. W AC wada parents nie są nauczycielami, tylko rodzicami na cały etat: rano pukają do drzwi uczniów i upewniają się, że wszyscy wstali. Nie ma też wi-fi na terenie całego kampusu, są specjalne pokoje komputerowe. Po określonej godzinie drzwi i okna w domach zamykane są na alarm i nie można się przemieszczać między domami (w jednym domu mieszka około 40 osób). Nie ma jedzenia bez limitu, jak to w MUWCI - w bufecie można wziąć jedynie 7 rzeczy, czyli biorąc np. podwójną porcję ziemniaków musisz poświęcić na to deser. Za palenie papierosów od razu zostaje zawieszonym - powiedziano nam, że to z powodu pożaru jednego z domów 2 lata temu, więc w sumie jest to sprawa zrozumiała. Teoretycznie w MUWCI też się za to zawiesza, ale różnie z tym bywa.
Na tę garść radosnych wieści stwierdziłam po raz kolejny, iż dobrze było trafić do hipisowskiej szkoły. Bose stopy, tanie lokalne zielone specjały roślinne, słońce cały czas i piękna okolica z cudownymi zajęciami. Tak. :)

Jakoś niedawno dowiedziałam się także, że na 90% nie będę miała w Mahindrze swojego polskiego pierwszorocznego. Głównym powodem były niestety finanse - w tym roku zaoferowanu Towarzystwu jedynie 50% stypendium i nie dziwię się, że nikt się na to nie załapał. To tak, jakby mi zaoferować pełnopłatne miejsce w Trinity - fajnie, ale zwyczajnie mnie na to nie stać.
Jest jednak nadzieja, iż pojawią się pierwszoroczni ze Słowacji, Czech i Węgier - mogę więc wciąż zostać Matką Teresą Słowiańsko-Madziorową :D

Pod koniec lutego rozpoczęliśmy również z Karanem (gitara), Azyanem i Lucią (wokale) próby do zbliżającego się 1 marca koncertu rockowego. Mieliśmy zagrać "Smells like teen spirit" (ponieważ grupa prawdziwych rockowometalowych umysłów w MUWCI jest dość skromna, należało wybrać znane piosenki), więc był to dobry moment, by powrócić do grania na bębnach z pompą. Ćwiczyłam więc sama od początku lutego co kilka dni, a gdy doszła do tego gitara Karana odkryłam po raz kolejny, dlaczego kiedykolwiek wzięłam pałki perkusyjne do ręki i dlaczego zaczęłam słuchać tej muzyki.

Pewnego razu przed próbą miałam lekcję historii. Vinay zobaczył leżące na mojej ławce czarne pałeczki perkusyjne Vic Firth z sygnaturą Steve'a Gadda i zapytał z tym swoim uśmieszkiem, czy chcę się nauczyć grać. Jakaż była to satysfakcja, móc mu odpowiedzieć, że ja umiem grać i występuję nawet na rock concercie :D
Gdy raz grałam w salce sama, nagle z jednej z pałeczek odpadła 1/3 drewnianego czubeczka. Nie grałam jakoś szczególnie mocno czy szybko, a po prostu odpadła. Przyglądałam się jej chwilę, a potem przypomniałam sobie, że przecież nie grałam na tych pałkach dłużej niż pół roku, bo niedługo po kupnie musiałam zrezygnować z grania. Przypomniałam sobie także opinię o firmie wśród perkusistów, jakoby były to jedne z najlepszych pałek na świecie.
Pomyślałam o moich 40 zł na nie wydane i stwierdziłam, że nie, tak nie może być.
Wróciłam do pokoju, znalazłam stronę Vic Firth z opisami "długotrwałe drewno" i "wspaniała jakość" oraz mail do serwisu konsumenta. Skontaktowałam się z niejakim Chuckiem i napisałam bardzo długi, pełen żalu i goryczy email, z załączonym zdjęciem ujebanej pałeczki i końcową uwagą: "Załączam zdjęcie uszkodzonej pałeczki, żeby udowodnić Państwu, iż słowa pochwał zawarte na Waszej stronie wywołują mój pusty śmiech i są dla mnie niczym innym, jak nędznym, marketingowym sloganem".
Za pół godziny dostałam odpowiedź z przeprosinami i prośbą o adres - Chuck i Vic Firth pragną wysłać mi nowe pałeczki do Indii <3 Chuck miał się skontaktować z indyjskim dystrybutorem i w razie nieotrzymania pałeczek w ciągu tygodnia mam do niego ponownie napisać. Co prawda nie otrzymałam ich jeszcze, a tydzień minął, ale podejrzewam, że wina leży po stronie Indii. Napisałam mu wiadomość i ogłosił, że są w drodze :)

Dni mijały na próbach, a raz zostałam w salce dłużej - Karan grał przy kilku piosenkach, a tuż po naszej zespół grający "Fear of the dark" Iron Maiden miał swój czas. Siedziałam tam więc i śpiewałam z chłopakami, patrząc z podziwem na Yasha, którego godziny praktyk na perkusji dały o sobie znać i pozwoliło mu zagrać ten utwór kompletnie bez zarzutu.


Kiedy więc nadszedł pierwszy marca, od rana chodziłam niesamowicie podekscytowana i pełna energii - koncert reklamowałam dosłownie wszystkim, kogo tylko spotkałam :D Nie zdawał się przeszkadzać mi fakt, iż jestem zmęczona po tygodniu, więc razem z Pauline i Becką udałyśmy się na próbę wolontariatu w Sodexo w kuchni w kafeterii. I było to absolutnie magiczne: kroiłyśmy pomidory na kolację, a także nauczyłyśmy się robić ćapati! :D Niemniej jednak mam wrażenie, iż nie pomogłyśmy za wiele, bo nasze tempo wykonywania prac w porównaniu z pracownikami zdecydowanie się różniło ;) Mam zamiar wejść w ten wolontariat na stałe, więc napiszę o nim więcej wkrótce.

Po 2 godzinach pracy w kafeterii byłam kompletnie padnięta, ale nie przeszkodziło mi to skakać i szykować się na koncert - i kiedy Paresh wysłał przypomnienie na zbiorowego maila o koncercie, dodał do linku "I love rock'n'roll" Joan Jett. Pomyślałam sobie "Jasna cholera, czemu nie ma tego w playliście? To pierwsza rockowa piosenka, która powinna się tam znaleźć na koncercie!". W 15 minut zmolestowałam więc Kanishkę (gitara) i Howarda (bębny) do grania, a siebie do śpiewania - bo niestety żadnej rockowej wokalistki wśród nas nie było. I tak zaczęliśmy koncert - mimo, iż miałam tremę, w pewnym momencie po prostu zaczęłam dawać z siebie wszystko i jakoś poszło. Na szczęście nie widziałam z tego wideo :>

ph. Noniee

Zaraz po Joan Jett przyszedł czas na Nirvanę - i tu mogłam w końcu pokazać sferę, w której się przygotowałam. Większość ludzi na kampusie nie miała pojęcia, że mam coś wspólnego z perkusją - dlatego okrzyki z tłumu "GO SONIA" gdy ujrzano mnie zasiadającą za bębnami zdecydowanie dodały otuchy :)

Intro przed ogólną hulanką /ph. Noniee
Nie, żebym nie miała stresu - stresowałam się cholernie, ale nie miałam innego wyjścia niż dać z siebie wszystko. I choć powrót do grania po 1,5 roku przerwy przypomina powrót do chodzenia po wypadku samochodowym i nogach przez 3 miesiące w gipsie - jakoś się udało :) Po naszej piosence wszyscy mi gratulowali i przytulali, a nasza grupka zwolniła miejsce następnym wykonawcom.

I tak przeszliśmy przez różne fazy rocka: przez indyjski leciutki rock dla nastolatek (Socha Hai i teledysk wciąż przyprawiają mnie o ironiczny uśmieszek z twarzy Vinaya rodem :D), Nirvanę ("Where did you sleep last night" i "Heart Shaped Box"), utwory autorskie (Maahir), Rage Against the Machine i "Killing in the name of" po Fear of the dark właśnie.
Gdy Azyan zakrzyknął "Fear-of-the-daaaaark" jak to w oryginale bywa, rockowe ludziki MUWCI ustawiły się po dwóch stronach boiska (gdzie odbywał się koncert), aby stworzyć ścianę śmierci. Z nieznanych mi przyczyn jednak pogo szybko się wykruszyło i tak zostałam samiuteńka wśród tłumu, który obserwował mnie i zastanawiał się, czy zejdę, bo będzie mi głupio, że jestem sama. Spojrzałam pytająco na tych, co tak nastawiali się na ostre pogo, a teraz stali i nóżką tuptali do rytmu (JAK MOŻNA TUPTAĆ NÓŻKĄ DO IRON MAIDEN to inne pytanie), ale potem stwierdziłam, że to pieprzę i tak przez 6 minut dałam z siebie wszystko na jednoosobowym pogo fana :D Wydawało mi się, że utwór ten nigdy się nie skończy, gdy tak wirowałam, skakałam i rzucałam włosami. Późniejsze komentarze świadczyły o przekonaniu ludzi, iż naprawdę jestem rockowym dzieckiem, mimo iż chodzę po kampusie w kolorowych sukienkach (bo w czarnym się nie da ze względu na temperaturę). Ranne stwierdziła z Melissą, że było to niesamowicie seksowne i wszyscy faceci powinni się teraz na mnie rzucić :D Nie narzekam na brak męskiego towarzystwa, ale no, brakowało mi tego rockowego szaleństwa.

FEAR-OF-THE-DAAAARK. /ph:Noniee
jednoosobowe pogo też jest całkiem spoko! :D /ph. Noniee

Aishwarya po koncercie zapytała mnie, czy nie czułam się zawstydzona tym, iż jestem sama. Odpowiedziałam jej zgodnie z prawdą, że w sumie to nie zastanawiałam się nad tym, że jestem tam jedyną tańczącą osobą - kocham tę piosenkę i ten zespół i nie pozwolę sobie stać bezczynnie gdy jest grana, kiedy wszystko chce we mnie tańczyć i machać łbem we wszystkie strony. A to, że miałam więcej przestrzeni? Cóż, w porównaniu z ilością przestrzeni na koncercie Maidenów w 2011 roku mogę się jedynie cieszyć, że teraz miałam całe Golden Circle tylko dla siebie :D

Killing in the name of! /ph. Noniee

A po koncercie, kiedy już nie mogłam mówić i czułam, że jutro moja szyja będzie cierpiała, wróciliśmy wszyscy do swoich wad i jeszcze przez kilkadziesiąt minut daliśmy z Davidem, Swati, Mary i Biancą czadu śpiewając sobie wszystkie piosenki, jakie nam tylko przyszły na myśl. Parę osób się do nas dosiadało, parę odchodziło, ale wszyscy bawiliśmy się świetnie :D

Także to by było chyba na tyle dzisiaj, moi drodzy. Jutro wyjeżdżam z Eliasem, Pauline, Himaansu i Daniyalem hen, hen, aż do Taj Mahal w Agrze oraz do Jaipuru pojeździć na słoniach i zobaczyć, czy damy radę w Delhi. Oczekujcie kilometrowej notki! :D
I wiedzcie, że możliwość komentowania jest włączona zawsze. Just sayin! :>

tyle wyrockować - z Marthą (Zambia), Biancą (Indie, Bombaj), Mary (Brunei), Melisą (Turcja) i Pauline

















1 komentarz:

  1. Jesteś mega ciekawą osobą, piszesz w niesamowity sposób. Zazdroszczę tego multikulturowego środowiska i tego, że tak dobrze odnajdujesz się w szkole na drugim końcu świata :)

    OdpowiedzUsuń