czwartek, 30 maja 2013

Grand Finale, czyli refleksje na koniec roku

Gdyby ktoś mi rozkazał oddać cnotę dowolnemu facetowi, a ja miałabym możliwość wyboru jedynie jego zawodu, byłby to tajski masażysta.

Z tym zdaniem na ustach opuściłam pachnący olejkiem z trawy cytrynowej salon masażu Sukho Thai w Goa. Było to tuż po zakończeniu roku szkolnego w MUWCI, niecały tydzień temu, gdy razem ze Swati i Davidem udaliśmy się do Goa w ramach wakacji i celebracji faktu, iż Swati stała się absolwentką UWC.
Na początku moje ubogie fundusze wołały o pomstę do nieba, gdy David i Swati rzucili hasło "Chodźmy do spa!". Odrzekłam, że z przyjemnością im potowarzyszę, ale chciałabym oszczędzić trochę kasy na tym wyjeździe, gdyż w wakacje mój fundusz stypendialny odmawia współpracy. I tak odwiedziliśmy salon Sukho Thai przy Baga Beach, a gdy tylko przekroczyliśmy próg, poczułam przyjemny luksus: klimatyzacja (przy 40 stopniach w Goa to spora przyjemność), piękny zapach olejku w powietrzu, ubrana na czarno tajska recepcjonistka ze ślicznym makijażem i kwiatem we włosach. Przeglądnęliśmy ofertę: David zdecydował się na masaż stóp, głowy i karku za 2000 rupii (120 zł), Swati zaczęła mnie namawiać na masaż stóp (60 zł). Gdy okazało się, że obowiązują happy hours, dałam się przekonać.
Godzinę później dziękowałam Swati za podjęcie walki z moim charakterem.

Delikatnie oświetlone pomieszczenie z parawanami, skórzany, rozkładany automatycznie fotel. Zasiadając w nim wiedziałam już, że źle nie będzie. Gdy superprzystojny masażysta przekroczył próg pokoju z miską wody z płatkami róż i podszedł do mnie (DO MNIE DO MNIE DO MNIE!), byłam przekonana, że jest to warte moich 50 (po zniżce) złotych.
I z każdą następną minutą było coraz lepiej: kompleksowy masaż nóg z olejkami, delikatna muzyka w tle i dłonie Potencjalnego Mężczyzny Mojego Życia pieczołowicie zajmujące się każdym milimetrem kwadratowym moich stóp, łydek i ud (!). A gdy skończył, czułam, jakby moje nogi były z piórek, moje stopy miały 3 razy więcej aktywnych komórek, a mój umysł osiągnął stan kompletnego zrelaksowania. Gdy już miałam krzyczeć "NIE ZOSTAWIAJ MNIE NIE ODCHODŹ NIEEEE", masażysta ukłonił mi się ze złożonymi rękami i powiedział "proszę chwilę zaczekać".
Pewnie, że mogę zaczekać. Na takiego faceta mogę czekać nawet bardzo długo :D
Wrócił za pięć minut razem z masażystą Swati (David zamówił sobie masaż godzinny, więc wciąż leżał z zamkniętymi oczami w towarzystwie masażystki), trzymając w dłoniach tacę. A na tacy... wyrzeźbiony nożem w kulę arbuz, pokrojone kawałki jabłka i najpyszniejszego mango, jakie kiedykolwiek jadłam. Do tego herbata z korzenia imbiru (niesamowity smak, a właściwie jakby tysiące nakładających się na siebie smaków) i gorący, odświeżający ręcznik do twarzy i dłoni.

Najlepiej wydane 50 zł w moim życiu.


Tak więc skończył się rok szkolny w MUWCI, a ja po wizycie w Goa osiedliłam się na chwilę w Bombaju. Kilka ostatnich dni i dwa następne spędzam u Amrity w Goregaonie (jedna z dzielnic tego miasta), gdzie spędziłam również moją pierwszą wizytę w tym mieście (o której można poczytać tutaj), potem dwa dni u Bianci w innej dzielnicy (nie mam pojęcia jeszcze gdzie, ale nieważne gdzie, ważne z kim) i następnie wsiadam w Lufthansę i lecę do Polski. Bombaj już trochę znam, więc nie jestem pod presją zwiedzania i robienia czegoś ambitnego każdego dnia - mam za to dużo czasu na przemyślenia i wreszcie, po intensywnym semestrze w MUWCI, trochę czasu dla siebie.
Przez ostatnie dni zwiedzaliśmy trochę (zakupy w Colabie), poszlajaliśmy się po centrach handlowych (Amrita, Swati, David i ja na rollercoasterze czy w sklepie z zabawkami :)), pojedliśmy pyszne hinduskie jedzenie (kwiat drzewa bananowego, kokos, curry z rybą i tak dalej), a także popławiliśmy w luksusach (basen na osiedlu Amrity).

Ten dziwny czas między MUWCI a domem daje mi sporo do myślenia. To był zdecydowanie dobry rok. Dużo czasu zajęło mi przystosowanie się do MUWCI, jednak kiedy już się przystosowałam, trochę już o Was tutaj zapomniałam na blogu. Dlaczego? Być może dlatego, że to moje indyjskie życie w UWC stało się chlebem powszednim - ziemią, którą orałam co dnia. I choć życie to dalej było superekscytujące, przestało być egzotyczne - a o egzotyce ten blog miał być. Przyłapałam się na tym w Bombaju, że łapanie rikszy stało się chlebem powszednim, jedzenie rękami czymś normalnym. Czułam, że rok w Indiach sprawił, iż z turystycznego nooba awansowałam poziom wyżej. Pewnie, że wciąż jestem tu obca - ale nie nazwałabym już siebie turystką. Jakby nie patrzeć, Indie stały się miejscem mojego zamieszkania i tu żyję przez większą część roku. Czym więc jestem? Imigrantem? Jest w tym trochę prawdy - jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało, w papierach funkcjonuję jako imigrant i jestem tu dla edukacji.

Moje rozważania utwierdziło w przekonaniu wczorajsze poświęcenie 45 minut na oglądnięcie nowego odcinka polskiego "Top Model" (tak, tak - czasem wciąż oglądam w sieci polskie produkcje). Jak być może niektórzy z Was wiedzą, polskie kandydatki na modelki ruszyły do Bombaju na India's Fashion Week. Cały odcinek możecie oglądnąć tutaj, a w skrócie: dziewczyny uczyły się wiązać sari, narzekały na organizację ruchu, musiały złapać rikszę i dotrzeć do indyjskich projektantów mody... Generalnie otrzymały turystyczną dawkę Indii w wydaniu dla białych, którzy tu przyjechali na krótko.
Wtedy doskonale zrozumiałam, dlaczego w Indiach ludzie śmieją się z białych - i sama śmiałam się z tych modelek, a także z siebie jeszcze 9 miesięcy temu. Dało mi również do myślenia to, że już nie traktuję ich jako swoje rodaczki, a bardziej jako osoby przyjeżdżające do kraju, w którym mieszkam. Używanie "namaste" przy każdej okazji, wybitnie polski akcent przy komunikacji z ludźmi, irytowanie się na ruch i mało europejskie okoliczności takie jak wypadnięcie opony z rikszy... Myślałam sobie, jak długą drogę do zrozumienia obcej kultury przeszłam przez ten czas. Ile zajęło mi zrozumienie, że zachód nie jest pępkiem świata i w krajach takich jak Indie ludzie żyją inaczej - ale nie można twierdzić, że skoro nie jest to zachodni tryb życia, to na pewno jest zły i dziki. Ruch w Bombaju? Cóż, gdyby w którymś polskim mieście mieszkało blisko 20 mln ludzi, ciekawa jestem, jak by to wyglądało.
Zrozumienie obcej kultury to nie jest kwestia tolerancji czy otwartości na nią. To przede wszystkim kwestia czasu.
I dlatego naprawdę nie dziwię się ludziom, którzy przyjeżdżają tu na 2 tygodnie i wracają z opinią "brudno, dziko i chujowo". Nie zadali sobie nigdy trudu, by odrzucić paradygmat siebie jako mieszkańca pierwszego świata i pierwszego świata jako jedynej godnej opcji życia.

A co się działo w MUWCI odkąd bezczelnie opuściłam Was po Travel Weeku? Było tego naprawdę sporo. Tak więc tradycyjnie: subiektywny przegląd wydarzeń ostatnich tygodni w mojej szkole:


Tuż po powrocie na teren kampusu miałam ambitny plan skończyć mój pierwszy film (re-make "Gadających Głów" Kieślowskiego). Znacie jednak to uczucie, gdy pracujecie nad czymś tak długo, że efekt podoba Wam się coraz mniej, aż w końcu osiągacie taki stan, że nie podoba Wam się w tym projekcie już absolutnie nic i macie ochotę wyrzucić to wszystko do kosza/nagrać jeszcze raz? Kryzys twórczy przyszedł i do mnie, więc... stwierdziłam, że zmontuję calutki film od nowa. Dość miałam walki z Adobe Premiere Pro (który na moim komputerze buntował się ogromnie) i... wzięłam się za siebie, spędziłam w Digi Lab kilka godzin i na własną rękę nauczyłam się podstaw w Final Cut. Ja i produkty Apple nigdy się nie lubiliśmy, ale w porównaniu z Adobe, Final Cut wydał mi się niesamowicie prosty i przyjazny. Spędziłam nad filmem kilka godzin i... i go skończylam! Oczywiście nie wszystko poszło tak łatwo, bo pierwszy upload na YouTube oznaczał dla mnie 2 godziny oczekiwania na załadowanie zakończone komunikatem 'error'. Drugi upload, wykonany wczoraj, zakończył się powodzeniem - i już tylko czekałam, aż film się przetworzy i będę mogła udostępnić owoc mej pracy. Nie, żebym była aż tak z niego dumna - udźwiękowienie to nie jest moja mocna strona, niestety, a film jest moim pierwszym w życiu - ale i tak chciałam już się z nim podzielić. YouTube jednak zmasakrował jakość tak, że rozpaczliwie wołałam za moimi pięknymi kolorami i doszlifowaną ostrością. Trzecie podejście poszło jako tako, więc mogę się w końcu podzielić z Wami końcowym efektem, jeśli jeszcze nie widzieliście:




W międzyczasie razem z Angelą z Chin zostałam wybrana koordynatorką Film Clubu na przyszły rok. Z tej okazji poproszono mnie o wykonanie filmu, który miałby być pokazany na imprezie na koniec roku. Mogę Wam się pochwalić gotowym już projektem, do obejrzenia poniżej:



Lekcje ESSu ostatnimi czasy mijały nam na rozmawianiu o populacji - i kiedy zainspirowana oglądaniem "Walking Dead" zapytałam na lekcji Ryana, ile osób w razie epidemii zombie musiałoby przetrwać, żeby dać naszej cywilizacji przeżyć, dotarło do mnie, jak rewelacyjną mam szkołę, skoro mogę bez stresu zadać w niej takie, jakby nie patrzeć praktyczne i związane z tematem pytania, a w dodatku otrzymać rozsądną odpowiedź. Do przetrwania gatunku ludzkiego wystarczyłoby nam 100 osób, ale postęp cywilizacji albo chociaż jej utrzymanie to nie jest taka łatwa sprawa. Potrzeba by nam było około miliona osób, żeby zapewnić nam postęp. (oznacza to, że bohaterowie serialu Walking Dead są w głębokiej dupie i nie wiemy, ile jeszcze sezonów zajmie im uświadomienie sobie tego faktu).

Lekcje L&L z kolei mijają na omawianiu mediów jako narzędzia do przekazywania ideologii, wiadomości, generalnie wszystkiego, co można nazwać masowym przekazem. Jakie są tego konsekwencje? Jakie wynikają z tego zagrożenia?
Henning, by przybliżyć nam to zjawisko, zaoferował nam wachlarz tekstów kultury poświęconych temu tematowi: od tekstów McLuhana (media ciepłe i zimne, medium jako wiadomość), poprzez teksty głęboko filozoficzne oraz poświęcone marketingowi (omawianie reklam Pepsi i Juicy Fruit z lat 80.), aż po teledysk Lady Gagi "Telephone" oraz odcinek South Parku, które oglądaliśmy i interpretowaliśmy na lekcji. W ostatnim tygodniu podsumowaniem tego działu były nasze prezentacje, poświęcone analizie jednego z tekstów współczesnej kultury. Były prezentacje o tym, jak filmy Disneya lasują nam mózgi od dzieciństwa (rola kobiety i mężczyzny, jeśli człowiek zagłębi się w temat, jest tu naprawdę kluczowa w budowaniu stereotypów, tak samo rola piękna), o anarchizmie i kapitalizmie w filmie Fight Club, o amerykańskich sit-comach... ja zrobiłam prezentację o tym, jak na przykładzie piosenki "I just had sex" zespołu Lonely Island możemy dojść do wniosku, iż media ze swoją ideologiczną siłą mogą służyć łamaniu tabu.

Z historii z kolei zakończyliśmy dojście Hitlera do władzy i przeszliśmy do rządów w Argentynie po wojnie - Juan i Evita Perón to tematy już mi dobrze znane. Jakoś niedawno mieliśmy też podwójny blok w środku lekcji, podczas których zwykle oglądamy filmy związane z tematem. W tym dniu Vinay nie miał pomysłu, co nam puścić (gdyż większość źródeł z tego tematu jest po hiszpańsku i rzadko kiedy są do tego napisy), ogłosił więc wybór między "Dziennikami motocyklowymi" a "Bękartami wojny". Czy muszę jeszcze coś dodawać na temat mojej szkoły? :D

Egzaminy końcowe również jakoś poszły. Bardzo podobał mi się fakt, że lekcje skończyliśmy 9. maja, a do graduation (23.05) mieliśmy czas na uczenie się. Coś takiego jak czerwiec w polskiej szkole, gdy już dawno jest po klasyfikacji i chodzenie na zajęcia zwyczajnie nie ma sensu, po prostu nie ma miejsca w MUWCI.

Czy pamiętacie może kampusową tradycję Christmas Buddy, o której pisałam w grudniu? Chodzi o to, by przez miesiąc robić dla wylosowanej osoby na kampusie miłe rzeczy. Teraz z okazji ogromnego stresu, jaki leżał na naszych drugorocznych, my jako pierwszoroczni wybraliśmy sobie swoich IB Buddy - czyli jedną osobę z grona drugorocznych, którym chcielibyśmy pomóc, robiąc miłe rzeczy aż do egzaminów. Zabawa polegała na tym, że IB Buddy powinien się nie domyślić, kto jest jego 'dobrym duchem'.
I tak ja wybrałam Azyana, bo miałam pomysł na to, co może mu się spodobać - i tak na swoim biurku znalazł swego czasu czekoladę z miłym liścikiem, a pewnego dnia ktoś podrzucił mu DVD z koncertówką Iron Maiden - z notką "Odrobina relaksu przed egzaminami jeszcze nikomu nie zaszkodziła - korzystaj do woli, oddasz mi jak się dowiesz, kim jestem! :)". To piękne, kompleksowe wydanie dostałam na swoje urodziny od Bulf - wzięłam nawet do Indii, by być "never too old to rock".
Pewnego razu w naszym domu Ranne odkryła na swoim biurku kopertę z absolutnie brzydkim rysunkiem (co wskazywało na to, iż jej IB Buddym jest chłopak). Pełna radości wpadła do nas, by pochwalić się, co dostała: w kopercie razem z liścikiem leżały 4 papierosy. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. John Roy wiedział, jak ucieszyć Ranne w stu procentach przed egzaminami :)


Kilka miesięcy temu mój co-year z Chin (hej, Kuba! :D) wysłał mi informację na temat Marszu Żywych, organizowanego w Polsce wydarzenia na skalę międzynarodową, upamiętniającego Holocaust. W tym roku na Marsz Żywych znalazły się środki finansowe i organizatorzy dla ekipy UWC - z każdej szkoły United World Colleges kilka osób miało pojechać do Polski na obchody. Wymagało to aplikacji i sporego jak dla mnie wkładu własnego pod względem finansowym - dlatego wizja zobaczenia domu w kwietniu jakoś mnie nie pociągała tak bardzo. Zamiast tego wysłałam wiadomość o tym w mojej szkole. Joel, Sisi i Aishwarya dostali się i wszyscy troje nigdy nie widzieli śniegu ani nie byli w Europie. Kosmos totalny, gdy musiałam odpowiedzieć na pytanie "Czym się różni Europa od Indii?" :D

Oprócz tego jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałabym wspomnieć z ważniejszych wydarzeń od marca do graduation - a mianowicie "Bald for a cause" ("Łysy dla sprawy"). Od kilku lat MUWCI współpracuje z organizacją "Locks of love", która kolekcjonuje włosy od ludzi nadsyłających je z całego świata, by robić z nich peruki dla dzieci chorych na raka i inne choroby, które powodują wypadanie włosów. W MUWCI każdego roku w marcu ludzie decydują się na ścięcie. Można zapisywać się na sponsorowanie danej osoby, by oprócz włosów zebrać też pieniądze na ten charytatywny cel. Im dłuższe włosy osoby, tym więcej sponsorów - a także gdy osoba z włosami krótszymi niż 10 cm (wymagane minimum) je ścina i nie nadają się do wysłania, wciąż może pomóc w ten sposób, wysyłając pieniądze.

I tak któregoś marcowego wieczoru cała szkolna społeczność zebrała się na dziedzińcu jednej z wad. Na ścięcie poszło koło 25 osób, w tym także z pięknymi, długimi włosami.
Ranne z mojego domu ścięła się na łyso w zeszłym roku i zapytana o doświadczenie, powiedziała, że jest w tym coś znacznie więcej niż sama strona charytatywna. Po ścięciu czuła się tak brzydka, że aż płakała - ale po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że pokonała tę barierę dbania o własny wygląd. Poczuła, że jest czymś znacznie więcej niż to, jak wygląda - i że prawdziwi przyjaciele będą z nią zawsze, niezależnie od tego, czy ma warkocz, czy jest łysa.
To doświadczenie dało mi sporo do myślenia i sama zastanawiałam się, czy nie ściąć włosów. Okazało się jednak, że nie mogę ich komuś podarować, gdyż są farbowane - i tu odpadło mi 50% całego doświadczenia. Czasu było za mało, by znaleźć sponsorów - tak więc decyzja odwleczona do następnego roku :)
Atmosfera przy ścinaniu włosów była niesamowita. Sama ugadałam się z Biancą, iż zetnę jej piękne, czarne loki. Ludzie ściskali się za ręce, wspierali, niektórzy płakali przy ścięciu, mieli problem ze spojrzeniem w lustro - ale całe to wsparcie, cała ta akceptacja społeczności, było czymś, z czym nie spotkałam się nigdy wcześniej.

Pamiętam, gdy dowiedziałam się o tej akcji przed wyjazdem i rzuciłam żartem moim przyjaciółkom, że rozważę ścięcie się na łyso. "Nie, Sonia, błagam Cię, nie rób tego" - oto, co usłyszałam. Nie było poczucia tej akceptacji w codziennym, realnym świecie, który jest dość okrutny. I kiedy tak stałam z nożyczkami nad puklami Bianci, pomyślałam sobie, jak jest odważna i jak bardzo ją podziwiam. I miałam taki moment zastanowienia - ściąć? Pokazać ludziom, że mój wygląd nie zmienia tego, kim jestem i że to z nimi jest problem, a nie ze mną, jeśli ciężko im mnie zaakceptować łysą?

W ogóle jak bardzo absurdalnym jest to pomysłem, czynić tak wielką różnicę z faktu posiadania włosów na głowie. Czy to określa, kim jesteśmy? Moim zdaniem absolutnie nie ma znaczenia, tak samo jak orientacja seksualna jest to tylko jeden z tysiąca aspektów, które tworzą prawdziwą osobowość.
I mimo, iż wiem, jaka byłaby reakcja ludzi w moim społeczeństwie ("Pojechała do Indii i jej odpierdoliło"), a także jak ludzie spoza kampusu reagowali na naszych łysych ("Budda!" tudzież skojarzenia z lesbijkami i feministkami), nie przejmowałam się tym, rozmyślając o decyzji ścięcia swoich włosów.
Zastanawiałam się natomiast, czy pokazanie środkowego palca społeczeństwu poprzez wzięcie udziału w tej akcji jest tym, o co w Bald For a Cause chodzi.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Saloni Saraf.



Noniee przed
Eden (środek) i Lauren (dół) przed
Eden po






Noniee (środek) i Lauren (dół) po :)






Bianca i ja w trakcie
Born to be bald - Lujza (Słowacja) i Daniel (Szwajcaria)
Kolejnym ciekawym elementem okresu między marcem a majem był fakt, iż dostaliśmy informacje o naszych drugorocznych :) Choć na początku nie miałam mieć nikogo z mojej części Europy, okazało się, że będę miała aż dwie (!!!) drugoroczne z Polski i jedną z Węgier. Tradycja gotowania pierogów nie wyginie, a przynajmniej nie w tym roku! :)
Dziwnie się czułam podczas ceremonii zakończenia roku, zwłaszcza jeśli chodzi o to, że połowa ludzi, którzy tworzyli społeczność MUWCI podczas mojego pierwszego i drugiego semestru, odchodzi i części z nich już nigdy w życiu nie zobaczę. Przez ten rok stali się ludźmi, których brałam za pewnik, do których przyzwyczaiłam się ogromnie, niezależnie od tego, jak blisko byliśmy. Patrzyłam znad kamery (dostałam zaszczyt nakręcenia ceremonii) jak każdy z moich drugorocznych odbiera swój UWC diplomma. Patrzyłam, jak wybrani na przemówienie na koniec roku Rolando i Ulrike rapują o tym, jak to jest czuć się wyjątkowym gdy przyjeżdża się do UWC i usłyszeć na samym początku "you're not special", bo paradoksalnie wszyscy tutaj są wyjątkowi, tak więc w efekcie wyjątkowy nie jest nikt. Miałam łzy w oczach, gdy skończyli, bo zaplanowali to perfekcyjnie - nie chcieli pompatycznego przemówienia, a wzruszający i ogromnie prawdziwy przekaz zawarli w rapie tak czy inaczej. Patrzyłam na chór, patrzyłam na MPH pełne gości. I myślałam, że już w sierpniu to ja będę jedną z drugorocznych, którym ceremonia graduation będzie poświęcona.

Tradycja MUWCI głosi, że pierwszoroczni opuszczają kampus dzień przed drugorocznymi. Tak więc gdy znaleźliśmy się przy autobusach, jedni do Bombaju, drudzy do Puny (my z Davidem do Puny, by poczekać na Swati jeden dzień i potem pojechać do Goa), wszyscy zaczęli się żegnać. Usłyszałam od zapłakanej Cecilii, żebyśmy dali czadu w następnym roku i żebym też dała, bo jestem wyjątkowa - ze swoją upartością czasem niesamowicie wkurzająca, ale takich zorganizowanych ludzi MUWCI potrzeba i że uwielbia mnie taką, jaką jestem.
Emil, gdy się ze mną żegnał, prawie mnie pocałował - ostatnią noc z pierwszorocznymi postanowił zakropić alkoholem w duńskich ilościach i nie do końca jeszcze rano był w stanie ogarniać rzeczywistość :D Ale nie oceniałam go i wiedziałam, że tego skandynawskiego wyluzowania w jego wykonaniu będzie mi brakowało w przyszłym roku. Rolando, tegoroczny koordynator Film Clubu, pogratulował mi świetnego filmu na koniec roku i życzył, bym godnie ich reprezentowała w przyszłym roku. Patrzyłam na te wszystkie twarze i do mojego mózgu jeszcze jakoś nie docierało, że każdy z nich pójdzie teraz w swoją stronę. Myślę, że dotrze to do mnie w sierpniu, gdy przyjadą pierwszoroczni, 100 nowych twarzy do poznania i ani Swati, ani Rolando, ani pachnącego procentami Emila, ani zapłakanej Cecilii.
Bo MUWCI to miejsce, które tworzą ludzie - ale paradoksalnie, są to inni ludzie co roku - inny skład nauczycielski, inni ludzie. Żaden z roczników się nie powtórzy. I choć mam w sobie tę pewność, że przyszły rok będzie cudowny, na pewno będzie inny niż to, czego doświadczyłam teraz. W sporej mierze będzie to zależało od nas, drugorocznych - i cieszę się, że w sierpniu wrócę do miejsca, które znam. Do tych Indii, które mniej więcej już sobie oswoiłam (a przynajmniej bardziej niż laseczki z Top Model :))

Tym sposobem rozpoczęłam oficjalne wakacje. Dopóki jestem z ludźmi z MUWCI, jeszcze tego nie czuję - ale myślę, że gdy znów wydam fortunę w sklepie z pamiątkami na bombajskim lotnisku, by następnie usiąść w poczekalni na samolot i jak zwykle przyglądać się ludziom i wymyślać ich życiowe historie, poczuję, że, jak to zwykł pisać Sapkowski, "Coś się kończy, coś się zaczyna".

Lato w Polsce? Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądać. Albo znajdę pracę (wiedząc, że gdy ja zarabiam 8 zł za godzinę, Pauline w Belgii za ten czas zarobi 11 euro), albo popieprzę wszystko i wszystkich i ruszę w podróż stopem po Europie. Jest też opcja złotego środka i być może osiądę w Krakowie i zrobię film na zaliczenie drugiego roku filmu jako przedmiotu. Zobaczymy. W każdym razie - życzę Wam wspaniałego lata, niezależnie, czy będzie to Bombaj, Los Angeles czy Kraków :) Do przeczytania!