poniedziałek, 2 września 2013

Summertime


fot. Marlena Majewska

Wychodziłam właśnie z kafeterii, gdy Vinay, siedzący przy stoliku razem ze swoją żoną Maliką i uczniami, mnie zawołał.
V: Soniaaaaa!
S: No co byś chciał, Vinay.
V: Tarty! (odkąd po sprzątaniu lodówki pod koniec ubiegłego roku szkolnego podarowałam im w zeszłym roku chrzan tarty, stali się fanami polskiej kuchni. Niestety Vinay nie potrafi wymówić nazwy "chrzan", więc nazywa go "tarty" :D)
M: Wiesz, Sonia, ja w sumie ilekroć wchodzę na skrzynkę mailową i czytam wiadomości od ciebie do szkolnej społeczności, mam takie wewnętrzne wrażenie "awwww, jaki słodki email". A jak nie są słodkie, to są mądre. I myślę sobie "co za urocza dziewczyna!" :D
V: A ja sobie myślę "Co za głupie dziecko, które nie potrafi napisać Extended Essay na czas".
S: I dlatego jesteście małżeństwem, żeby zachować balans :D Nie no, Vinay, ja napiszę ten EE. Napiszę i już. Nawet Federico już się zaczął o niego upominać, więc jak już wszyscy się na mnie uwzięliście, to chyba nie mam wyjścia :D
V: Jak już skończysz, to ugotujemy tarty party!
S: *w* I to jest motywacja! :D

...I tak mniej więcej wygląda mój drugi, ostatni ( :( ) rok w MUWCI. W porównaniu z rokiem poprzednim jestem tu jeszcze bardziej szczęśliwa: mam przyjaciół, mam wspaniałą kadrę nauczycieli, wspaniałe miejsce i odseparowanie od reszty świata, które w zeszłym roku było przeszkodą, a w tym jest pewnego rodzaju błogosławieństwem. Cieszę się, gdzie jestem i wiem, że było warto dokonać wszelkich starań, by tu być. I tu chyba moment na podziękowanie mojej Mamie - bo rzadko się zdarza, by koło zdarzeń obracała wyłącznie siła naszych marzeń. Bez tego wsparcia, które od niej dostałam, żadne Indie nie miałyby miejsca. Dziękuję.

Drugi rok w MUWCI oznacza również, oczywiście, zmiany. I gdy wraz z początkiem nowego roku szkolnego to moja nowa współlokatorka Rina (Norwegia), a nie MinJoo nakładała mi farbę na włosy, zdałam sobie sprawę, że zakończył się mój pierwszy rok w MUWCI i nasi drugoroczni naprawdę rozeszli się we wszystkie strony świata. Teoretycznie powinno to oznaczać, że jestem mądrzejsza, gotowa na nowy rok pełen wyzwań, aplikacji na studia i dorosłe życie jako osoba pełnoletnia.
W praktyce oznaczało to, że potrzebuję zmiany, by podsumować to, ile się u mnie zmieniło w ciągu ostatniego roku. Tak więc paląc papierosa wisiałam głową w dół, czekając, aż Rina nałoży mi kolor rudości na moje prawie białe włosy.

Lato w Polsce przyniosło ogrom zmian i moje wkroczenie w pełnoletniość. Po raz pierwszy w moim życiu zmiany przyszły w taki sposób, iż wydawały mi się naturalne, konieczne, potrzebne. Powróciłam do Polski nie do końca wiedząc, co się będzie działo, gdzie będę mieszkać i co będę robić. I teraz, gdy o tym myślę, okazuje się, że czasem warto nie mieć planu - zdałam się na słowa "let it flow" i było to z pewnością lato wspaniałe. Nie obyło się bez komplikacji, ale, jak pisał Sapkowski, coś się kończy, coś się zaczyna. I choćby dlatego warto było wrócić - by pewne sprawy pokończyć, przekonać się, że (nie) warto i niektóre rzeczy zacząć od nowa. Jak to zawsze mówi moja Mama (i ma świętą rację), jedyne, co jest w życiu pewne, to właśnie zmiany. Ważne, by być na nie gotowym i dobrze się na nie nastawić, a nie powinno być zbyt wielu problemów.
Tak więc moje lato pełne było zmian życiowych, począwszy od zmiany środowisk, w jakich się obracałam, poprzez całkiem spore love story, które do mnie przyszło nagle i niespodziewanie aż po pierwszą poważną pracę w moim ukochanym Krakowie. Lato obfite było również w spotkania z ludźmi, których cieszę się, że mam.
I tak jadąc do pracy pożyczonym od Pauli rowerem przez słoneczny Rynek Główny, klnąc fakt, że zdecydowałam się ubrać długą do ziemi sukienkę i dzwoniąc dzwoneczkiem na łażących bezmyślnie turystów doszłam do wniosku, że jestem szczęśliwa w tym punkcie życia, w którym się znajduję. Hugh Dowes powiedział kiedyś, że człowiek szczęśliwy to bardziej osoba szczególnym podejściu do życia aniżeli osoba w szczególnej sytuacji życiowej.

I dużo myślałam o tych słowach tego lata, w momentach takich jak moja osiemnastkowa impreza pożegnalna w hostelu Mosquito, w którym przepracowałam całe lato. Kiedy po raz ostatni przed grudniem widziałam się z moimi dziewczynami z recepcji, to Ania szepnęła mi do ucha "Nie waż się zapomnieć!", to cała ta załoga przygotowała mi album pełen wpisów od gości z hostelu i swoich. To z nimi przeżywałam 8 godzin porannej zmiany gdy poziom empatii pod koniec sprawiał, że śpiewałyśmy jakże ambitny utwór Brudnych Dzieci Sida zatytułowany "No future", to ich słuchałam na nocnej zmianie, gdy wracały z imprez z gośćmi nieco podchmielone i w tymże stanie bawiły się z hostelowym kotkiem, który czasem zostawał u nas na noc i skakał po zaległych rezerwacjach z booking.com.
Praca w hostelu nauczyła mnie całkiem sporo życia i była najfajniejszą praca wakacyjna, jaką mogłam sobie zamarzyć. I choć człowiek przywiązuje się do gości, dla których Mosquito nie było jedynie miejscem do spania, tak na każdego podróżnika przyjdzie czas, by ruszyć dalej. Zobaczymy, czy nie wrócę - a nawet jeśli nie, to zostały mi za to wspaniałe wspomnienia pracownika hostelu, które będę opowiadać wnukom i nie tylko wnukom :D Wiem też, że moja impreza pożegnalna nie była tak naprawdę pożegnaniem z MSQ. To było tylko takie "Wargacka, see you later" :)
(a gdybyście kiedykolwiek mieli spać w Krakowie, polecam z całego serduszka: www.mosquitohostel.com :))

Również w Mosquito dopadło mnie zakochanie bez pamięci, ale niestety ciężko mi o tym mówić teraz, gdy wczoraj doszłam z tymże lubym do wniosku, że związki na odległość nie są chyba czymś, co potrafię poprowadzić z punktu widzenia zaangażowania emocjonalnego. Żyjąc w tak podróżniczym trybie życia nauczyłam się nie tęsknić za przyjaciółmi i rodziną, bo wiem, że ich jeszcze spotkam i że jeśli nasze uczucie powstało z materii czystej, nie zmurszeje nigdy. Natomiast w kwestiach miłości ciężko jest utrzymać i uczucie, i ten emocjonalny dystans. Na pewno jednak nie żałuję zwiedzania Starego Miasta w Krakowie o czwartej nad ranem, trzymania się za ręce chodząc po Sukiennicach i dostając zniżki od sprzedawców za to, że "taką jesteśmy fajną parą", wspólnego jedzenia najlepszych na świecie czekoladek "Chrupiący Piernik" na Grodzkiej i przeżycia przez tydzień tego, co świetnie obrazuje teledysk Jamala "Defto". Kto nie widział, niech patrzy tutaj.
Może nie mój czas? Może nie ten wiek? Mimo wszystko, to jedne z najpiękniejszych wspomnień w moim życiu. Wszystko to zamknięte w małej wróżce z bursztynową kulą w rękach, która czasem wisi na mojej szyi.

Co jeszcze wydarzyło się tego lata? Obchodziłam osiemnastkę pięć razy i wspaniale było poczuć, że przez osiemnaście lat dotarłam do takiego punktu w życiu, gdy będąc taką, a nie inną osobą zasłużyłam sobie (a przynajmniej taką mam nadzieję) na tyle miłości. Pierwsze obchody miały miejsce na Woodstocku po całym dniu pracy jako Pokojowy Patrol, gdy w bazie przywitały mnie baloniki z Pekao, tort z croissantów ze świeczkami z zapałek i najlepszy team na świecie, z którym przez tydzień przeżyłam niesamowicie dużo. A rzyć bolała mnie nie po 18, a po 25 uderzeniach skórzanym pasem, gdyż cały team stwierdził, że każdy jego członek musi mieć w tym udział :D Potem było już tylko miodniej: moja ukochana studencka nerdów-abstynentów (których kocham, oj kocham!) ekipa zaprosiła mnie do siebie na nowe mieszkanie, stwierdzając, że "nie ma sensu inwestować w prezent, który spowoduje nadbagaż do Indii - jest za to sens inwestować w moją wagę, bo biletów dla otyłych jeszcze w Lufthansie nie wprowadzono". Ekipa znana z prezentów takich jak żywa kura Minnesota i Garść Polskiej Ziemi (na moje 16. urodziny, bo takam światowa) zrobiła mi na osiemnastkę najpiękniejszy, najbardziej obfity i najsłodszy na świecie tort urodzinowy, o jakim każdy marzy, a niewielu dostało. Była to epicka forteca z dżemu, masy Oreo i KitKatów, a na wierzchu widniał dumnie M&Ms'owy Nyan Cat z żelkową tęczą. Poziom cukru w tym torcie sprawił, że nawet mnie po Cukrowej Fazie napadł Cukrowy Zamuł, więc leżałam na łóżku wśród innych Zamulonych i myślałam sobie, że właśnie moje kubki smakowe nabrały tyle cukru, iż powinno mi starczyć do końca życia.
Osiemnastka urodzinowa także odbyła się w radosnym gronie rodzinno-zastępczym, z ciotkami niosącymi podarki, z Mamą niosącą "złoty pierścionek na szczęście", z bratem wręczającym mi absolutnie cudowny film "Kochankowie z Księżyca" (kto nie widział, niech zobaczy)... Nie wspominając już o osiemnastkowym spotkaniu z Szybowskim, który obdarował mnie kartką pełną słów, które nie mogły znaczyć dla mnie więcej. Miejscem naszego ostatniego spotkania przed grudniem był McDonalds' na Czyżynach, co niewątpliwie dodawało uroku całej sprawie, a gdy się żegnaliśmy, sprzedawca hotdogów pod centrum handlowym musiał nas uznać za wariatów, bo od uścisków, poprzez branie w ramiona i obracania dookoła niczym jak na karuzeli przeszliśmy do ziomalskich powitań w stylu "joł", i tak dobre 10 minut, zanim w końcu rozstaliśmy się aż do grudnia.
Echa osiemnastki ciągnęły się za mną też do Mahindry, gdzie wręczono mi wspólny prezent od Wery, Ady, Gabi i Pawła Wita, uczniów MUWCI na przestrzeni lat. Obdarowana piękną torbą z wszystkimi naszymi żarcikami, ze specjalnymi osiemnastkowymi butami na nogach i urodzinową kartką na szafie zakończyłam obchody osiemnastych urodzin, słysząc od Gabi i Ady "sto lat" w jednym z pierwszych dni integracji z pierwszorocznymi.

Kolejnym jasnym aspektem tego lata były spotkania UWC - po raz pierwszy od roku właśnie w Krakowie udało nam się spotkać z Marcinem, Madzią i Kubą - wszystkimi osobami, które w 2012 roku pojechały jako pierwszoroczni do szkół UWC na całym świecie. I to połączenie światów - polskiego i UWCowskiego zrobiło mi bardzo dobrze. Do tego doszedł jeszcze... KRAKÓW! Mój ukochany, mój tak mało indyjski, z paniami od precli, pieprzonymi gołębiami, zaczepiającymi mnie panami menelami, rozmowami zasłyszanymi w tramwajach i autobusach, słowem - z ludźmi równymi mnie. Bez podziałów obcy-swój, z językiem, który znam, z moimi umiejętnościami utrzymania się przez cały miesiąc za 40 zł, z wizytami w moich ulubionych sklepikach i kawiarniach.
Tak więc siedzieliśmy w Fince na Kazimierzu z moimi co-yearami (ja - Indie, Marcin - Norwegia, Madzia - Włochy, Kuba - Chiny), pijąc cydr jabłkowy, zagryzając zapiekankami z okrąglaka i w torbach wciąż mając zapas chińskich żelków z marchewki (!) i czułam się po prostu dobrze w ich towarzystwie. Każdy z nas to totalnie inna osobowość, inna szkoła UWC, nieco inne życie - a jednak mamy ze sobą tyle wspólnego. Zdałam sobie sprawę, jak mi strasznie dobrze w ich towarzystwie. I mam nadzieję, że nie było to nasze ostatnie takie spotkanie w tym gronie :)

Natomiast co do Woodstocku i Pokojowego Patrolu - niesamowita sprawa, polecam każdemu, kto lubi wyzwania. Filmik ze szkolenia tutaj, a Woodstock to naprawdę impreza magiczna. Wyszłam też z tego z nowymi znajomościami... Gdy poznałam Jurka, kazał mi opowiedzieć o sobie i zasłyszawszy o Indiach stwierdził "Sonia, szacun. Jesteś zajebista" i uścisnął mi dłoń.
Chyba nie muszę dodawać, że lato tego roku przerosło moje najśmielsze oczekiwania :)

foto: Toudi
Poniżej parę zdjęć, a tak poza tym to niniejszą notką pragnę poinformować Was, że wracam na blogowe łono. Drugi rok zapowiada się przepięknie, ludzie są cudowni i wszystko, co się dzieje, napawa mnie typowo pufnym uśmiechem pełnym podekscytowania na twarzy. Ale o tym w następnej notce :D

Najpierw Bartka, mojego starego znajomego z CEO, spotkałam kompletnie przypadkiem na Wschodnim w Warszawie (już po tym, jak ukradziono mi portfel :D), a potem Bartek spotkał mnie już mniej przypadkowo w Krakowie. Mój drogi Londyńczyku, powodzenia!

Jesteśmy Shell Team i zdjęcia robi nam nasza pani fotograf, Marlena Majewska :)
team building z Piotrem i mój pierwszy raz na kajakach :D źródło www.wosp.pl
Ratujemy i uczymy ratować na szkoleniu - źródło www.wosp.pl
..Bolało :D for. Marlena Majewska

UWC Poland Class of 2014 :) <3

Mosquito Nights z Agą :D
Mosquito Nights - urodziny Agi
Mosquito Days - Mexican Day, foto: Paula
Piękne i twarzowe zdjęcia z 40 stopni upału na Woodstocku - Marusiński, jesteś mistrzem fotografii <3
Z moją toruńsko-poznańską imienniczką :D
Wieczorne wyzwania intelektualne przy Małej Familiadzie :D fot. Marcin
Sto lat, Wargacka - Mosquito nights!
Ilu UWCersów potrzeba, żeby włączyć lampkę w Fince? :D fot: ja

czwartek, 30 maja 2013

Grand Finale, czyli refleksje na koniec roku

Gdyby ktoś mi rozkazał oddać cnotę dowolnemu facetowi, a ja miałabym możliwość wyboru jedynie jego zawodu, byłby to tajski masażysta.

Z tym zdaniem na ustach opuściłam pachnący olejkiem z trawy cytrynowej salon masażu Sukho Thai w Goa. Było to tuż po zakończeniu roku szkolnego w MUWCI, niecały tydzień temu, gdy razem ze Swati i Davidem udaliśmy się do Goa w ramach wakacji i celebracji faktu, iż Swati stała się absolwentką UWC.
Na początku moje ubogie fundusze wołały o pomstę do nieba, gdy David i Swati rzucili hasło "Chodźmy do spa!". Odrzekłam, że z przyjemnością im potowarzyszę, ale chciałabym oszczędzić trochę kasy na tym wyjeździe, gdyż w wakacje mój fundusz stypendialny odmawia współpracy. I tak odwiedziliśmy salon Sukho Thai przy Baga Beach, a gdy tylko przekroczyliśmy próg, poczułam przyjemny luksus: klimatyzacja (przy 40 stopniach w Goa to spora przyjemność), piękny zapach olejku w powietrzu, ubrana na czarno tajska recepcjonistka ze ślicznym makijażem i kwiatem we włosach. Przeglądnęliśmy ofertę: David zdecydował się na masaż stóp, głowy i karku za 2000 rupii (120 zł), Swati zaczęła mnie namawiać na masaż stóp (60 zł). Gdy okazało się, że obowiązują happy hours, dałam się przekonać.
Godzinę później dziękowałam Swati za podjęcie walki z moim charakterem.

Delikatnie oświetlone pomieszczenie z parawanami, skórzany, rozkładany automatycznie fotel. Zasiadając w nim wiedziałam już, że źle nie będzie. Gdy superprzystojny masażysta przekroczył próg pokoju z miską wody z płatkami róż i podszedł do mnie (DO MNIE DO MNIE DO MNIE!), byłam przekonana, że jest to warte moich 50 (po zniżce) złotych.
I z każdą następną minutą było coraz lepiej: kompleksowy masaż nóg z olejkami, delikatna muzyka w tle i dłonie Potencjalnego Mężczyzny Mojego Życia pieczołowicie zajmujące się każdym milimetrem kwadratowym moich stóp, łydek i ud (!). A gdy skończył, czułam, jakby moje nogi były z piórek, moje stopy miały 3 razy więcej aktywnych komórek, a mój umysł osiągnął stan kompletnego zrelaksowania. Gdy już miałam krzyczeć "NIE ZOSTAWIAJ MNIE NIE ODCHODŹ NIEEEE", masażysta ukłonił mi się ze złożonymi rękami i powiedział "proszę chwilę zaczekać".
Pewnie, że mogę zaczekać. Na takiego faceta mogę czekać nawet bardzo długo :D
Wrócił za pięć minut razem z masażystą Swati (David zamówił sobie masaż godzinny, więc wciąż leżał z zamkniętymi oczami w towarzystwie masażystki), trzymając w dłoniach tacę. A na tacy... wyrzeźbiony nożem w kulę arbuz, pokrojone kawałki jabłka i najpyszniejszego mango, jakie kiedykolwiek jadłam. Do tego herbata z korzenia imbiru (niesamowity smak, a właściwie jakby tysiące nakładających się na siebie smaków) i gorący, odświeżający ręcznik do twarzy i dłoni.

Najlepiej wydane 50 zł w moim życiu.


Tak więc skończył się rok szkolny w MUWCI, a ja po wizycie w Goa osiedliłam się na chwilę w Bombaju. Kilka ostatnich dni i dwa następne spędzam u Amrity w Goregaonie (jedna z dzielnic tego miasta), gdzie spędziłam również moją pierwszą wizytę w tym mieście (o której można poczytać tutaj), potem dwa dni u Bianci w innej dzielnicy (nie mam pojęcia jeszcze gdzie, ale nieważne gdzie, ważne z kim) i następnie wsiadam w Lufthansę i lecę do Polski. Bombaj już trochę znam, więc nie jestem pod presją zwiedzania i robienia czegoś ambitnego każdego dnia - mam za to dużo czasu na przemyślenia i wreszcie, po intensywnym semestrze w MUWCI, trochę czasu dla siebie.
Przez ostatnie dni zwiedzaliśmy trochę (zakupy w Colabie), poszlajaliśmy się po centrach handlowych (Amrita, Swati, David i ja na rollercoasterze czy w sklepie z zabawkami :)), pojedliśmy pyszne hinduskie jedzenie (kwiat drzewa bananowego, kokos, curry z rybą i tak dalej), a także popławiliśmy w luksusach (basen na osiedlu Amrity).

Ten dziwny czas między MUWCI a domem daje mi sporo do myślenia. To był zdecydowanie dobry rok. Dużo czasu zajęło mi przystosowanie się do MUWCI, jednak kiedy już się przystosowałam, trochę już o Was tutaj zapomniałam na blogu. Dlaczego? Być może dlatego, że to moje indyjskie życie w UWC stało się chlebem powszednim - ziemią, którą orałam co dnia. I choć życie to dalej było superekscytujące, przestało być egzotyczne - a o egzotyce ten blog miał być. Przyłapałam się na tym w Bombaju, że łapanie rikszy stało się chlebem powszednim, jedzenie rękami czymś normalnym. Czułam, że rok w Indiach sprawił, iż z turystycznego nooba awansowałam poziom wyżej. Pewnie, że wciąż jestem tu obca - ale nie nazwałabym już siebie turystką. Jakby nie patrzeć, Indie stały się miejscem mojego zamieszkania i tu żyję przez większą część roku. Czym więc jestem? Imigrantem? Jest w tym trochę prawdy - jakkolwiek kuriozalnie by to nie brzmiało, w papierach funkcjonuję jako imigrant i jestem tu dla edukacji.

Moje rozważania utwierdziło w przekonaniu wczorajsze poświęcenie 45 minut na oglądnięcie nowego odcinka polskiego "Top Model" (tak, tak - czasem wciąż oglądam w sieci polskie produkcje). Jak być może niektórzy z Was wiedzą, polskie kandydatki na modelki ruszyły do Bombaju na India's Fashion Week. Cały odcinek możecie oglądnąć tutaj, a w skrócie: dziewczyny uczyły się wiązać sari, narzekały na organizację ruchu, musiały złapać rikszę i dotrzeć do indyjskich projektantów mody... Generalnie otrzymały turystyczną dawkę Indii w wydaniu dla białych, którzy tu przyjechali na krótko.
Wtedy doskonale zrozumiałam, dlaczego w Indiach ludzie śmieją się z białych - i sama śmiałam się z tych modelek, a także z siebie jeszcze 9 miesięcy temu. Dało mi również do myślenia to, że już nie traktuję ich jako swoje rodaczki, a bardziej jako osoby przyjeżdżające do kraju, w którym mieszkam. Używanie "namaste" przy każdej okazji, wybitnie polski akcent przy komunikacji z ludźmi, irytowanie się na ruch i mało europejskie okoliczności takie jak wypadnięcie opony z rikszy... Myślałam sobie, jak długą drogę do zrozumienia obcej kultury przeszłam przez ten czas. Ile zajęło mi zrozumienie, że zachód nie jest pępkiem świata i w krajach takich jak Indie ludzie żyją inaczej - ale nie można twierdzić, że skoro nie jest to zachodni tryb życia, to na pewno jest zły i dziki. Ruch w Bombaju? Cóż, gdyby w którymś polskim mieście mieszkało blisko 20 mln ludzi, ciekawa jestem, jak by to wyglądało.
Zrozumienie obcej kultury to nie jest kwestia tolerancji czy otwartości na nią. To przede wszystkim kwestia czasu.
I dlatego naprawdę nie dziwię się ludziom, którzy przyjeżdżają tu na 2 tygodnie i wracają z opinią "brudno, dziko i chujowo". Nie zadali sobie nigdy trudu, by odrzucić paradygmat siebie jako mieszkańca pierwszego świata i pierwszego świata jako jedynej godnej opcji życia.

A co się działo w MUWCI odkąd bezczelnie opuściłam Was po Travel Weeku? Było tego naprawdę sporo. Tak więc tradycyjnie: subiektywny przegląd wydarzeń ostatnich tygodni w mojej szkole:


Tuż po powrocie na teren kampusu miałam ambitny plan skończyć mój pierwszy film (re-make "Gadających Głów" Kieślowskiego). Znacie jednak to uczucie, gdy pracujecie nad czymś tak długo, że efekt podoba Wam się coraz mniej, aż w końcu osiągacie taki stan, że nie podoba Wam się w tym projekcie już absolutnie nic i macie ochotę wyrzucić to wszystko do kosza/nagrać jeszcze raz? Kryzys twórczy przyszedł i do mnie, więc... stwierdziłam, że zmontuję calutki film od nowa. Dość miałam walki z Adobe Premiere Pro (który na moim komputerze buntował się ogromnie) i... wzięłam się za siebie, spędziłam w Digi Lab kilka godzin i na własną rękę nauczyłam się podstaw w Final Cut. Ja i produkty Apple nigdy się nie lubiliśmy, ale w porównaniu z Adobe, Final Cut wydał mi się niesamowicie prosty i przyjazny. Spędziłam nad filmem kilka godzin i... i go skończylam! Oczywiście nie wszystko poszło tak łatwo, bo pierwszy upload na YouTube oznaczał dla mnie 2 godziny oczekiwania na załadowanie zakończone komunikatem 'error'. Drugi upload, wykonany wczoraj, zakończył się powodzeniem - i już tylko czekałam, aż film się przetworzy i będę mogła udostępnić owoc mej pracy. Nie, żebym była aż tak z niego dumna - udźwiękowienie to nie jest moja mocna strona, niestety, a film jest moim pierwszym w życiu - ale i tak chciałam już się z nim podzielić. YouTube jednak zmasakrował jakość tak, że rozpaczliwie wołałam za moimi pięknymi kolorami i doszlifowaną ostrością. Trzecie podejście poszło jako tako, więc mogę się w końcu podzielić z Wami końcowym efektem, jeśli jeszcze nie widzieliście:




W międzyczasie razem z Angelą z Chin zostałam wybrana koordynatorką Film Clubu na przyszły rok. Z tej okazji poproszono mnie o wykonanie filmu, który miałby być pokazany na imprezie na koniec roku. Mogę Wam się pochwalić gotowym już projektem, do obejrzenia poniżej:



Lekcje ESSu ostatnimi czasy mijały nam na rozmawianiu o populacji - i kiedy zainspirowana oglądaniem "Walking Dead" zapytałam na lekcji Ryana, ile osób w razie epidemii zombie musiałoby przetrwać, żeby dać naszej cywilizacji przeżyć, dotarło do mnie, jak rewelacyjną mam szkołę, skoro mogę bez stresu zadać w niej takie, jakby nie patrzeć praktyczne i związane z tematem pytania, a w dodatku otrzymać rozsądną odpowiedź. Do przetrwania gatunku ludzkiego wystarczyłoby nam 100 osób, ale postęp cywilizacji albo chociaż jej utrzymanie to nie jest taka łatwa sprawa. Potrzeba by nam było około miliona osób, żeby zapewnić nam postęp. (oznacza to, że bohaterowie serialu Walking Dead są w głębokiej dupie i nie wiemy, ile jeszcze sezonów zajmie im uświadomienie sobie tego faktu).

Lekcje L&L z kolei mijają na omawianiu mediów jako narzędzia do przekazywania ideologii, wiadomości, generalnie wszystkiego, co można nazwać masowym przekazem. Jakie są tego konsekwencje? Jakie wynikają z tego zagrożenia?
Henning, by przybliżyć nam to zjawisko, zaoferował nam wachlarz tekstów kultury poświęconych temu tematowi: od tekstów McLuhana (media ciepłe i zimne, medium jako wiadomość), poprzez teksty głęboko filozoficzne oraz poświęcone marketingowi (omawianie reklam Pepsi i Juicy Fruit z lat 80.), aż po teledysk Lady Gagi "Telephone" oraz odcinek South Parku, które oglądaliśmy i interpretowaliśmy na lekcji. W ostatnim tygodniu podsumowaniem tego działu były nasze prezentacje, poświęcone analizie jednego z tekstów współczesnej kultury. Były prezentacje o tym, jak filmy Disneya lasują nam mózgi od dzieciństwa (rola kobiety i mężczyzny, jeśli człowiek zagłębi się w temat, jest tu naprawdę kluczowa w budowaniu stereotypów, tak samo rola piękna), o anarchizmie i kapitalizmie w filmie Fight Club, o amerykańskich sit-comach... ja zrobiłam prezentację o tym, jak na przykładzie piosenki "I just had sex" zespołu Lonely Island możemy dojść do wniosku, iż media ze swoją ideologiczną siłą mogą służyć łamaniu tabu.

Z historii z kolei zakończyliśmy dojście Hitlera do władzy i przeszliśmy do rządów w Argentynie po wojnie - Juan i Evita Perón to tematy już mi dobrze znane. Jakoś niedawno mieliśmy też podwójny blok w środku lekcji, podczas których zwykle oglądamy filmy związane z tematem. W tym dniu Vinay nie miał pomysłu, co nam puścić (gdyż większość źródeł z tego tematu jest po hiszpańsku i rzadko kiedy są do tego napisy), ogłosił więc wybór między "Dziennikami motocyklowymi" a "Bękartami wojny". Czy muszę jeszcze coś dodawać na temat mojej szkoły? :D

Egzaminy końcowe również jakoś poszły. Bardzo podobał mi się fakt, że lekcje skończyliśmy 9. maja, a do graduation (23.05) mieliśmy czas na uczenie się. Coś takiego jak czerwiec w polskiej szkole, gdy już dawno jest po klasyfikacji i chodzenie na zajęcia zwyczajnie nie ma sensu, po prostu nie ma miejsca w MUWCI.

Czy pamiętacie może kampusową tradycję Christmas Buddy, o której pisałam w grudniu? Chodzi o to, by przez miesiąc robić dla wylosowanej osoby na kampusie miłe rzeczy. Teraz z okazji ogromnego stresu, jaki leżał na naszych drugorocznych, my jako pierwszoroczni wybraliśmy sobie swoich IB Buddy - czyli jedną osobę z grona drugorocznych, którym chcielibyśmy pomóc, robiąc miłe rzeczy aż do egzaminów. Zabawa polegała na tym, że IB Buddy powinien się nie domyślić, kto jest jego 'dobrym duchem'.
I tak ja wybrałam Azyana, bo miałam pomysł na to, co może mu się spodobać - i tak na swoim biurku znalazł swego czasu czekoladę z miłym liścikiem, a pewnego dnia ktoś podrzucił mu DVD z koncertówką Iron Maiden - z notką "Odrobina relaksu przed egzaminami jeszcze nikomu nie zaszkodziła - korzystaj do woli, oddasz mi jak się dowiesz, kim jestem! :)". To piękne, kompleksowe wydanie dostałam na swoje urodziny od Bulf - wzięłam nawet do Indii, by być "never too old to rock".
Pewnego razu w naszym domu Ranne odkryła na swoim biurku kopertę z absolutnie brzydkim rysunkiem (co wskazywało na to, iż jej IB Buddym jest chłopak). Pełna radości wpadła do nas, by pochwalić się, co dostała: w kopercie razem z liścikiem leżały 4 papierosy. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. John Roy wiedział, jak ucieszyć Ranne w stu procentach przed egzaminami :)


Kilka miesięcy temu mój co-year z Chin (hej, Kuba! :D) wysłał mi informację na temat Marszu Żywych, organizowanego w Polsce wydarzenia na skalę międzynarodową, upamiętniającego Holocaust. W tym roku na Marsz Żywych znalazły się środki finansowe i organizatorzy dla ekipy UWC - z każdej szkoły United World Colleges kilka osób miało pojechać do Polski na obchody. Wymagało to aplikacji i sporego jak dla mnie wkładu własnego pod względem finansowym - dlatego wizja zobaczenia domu w kwietniu jakoś mnie nie pociągała tak bardzo. Zamiast tego wysłałam wiadomość o tym w mojej szkole. Joel, Sisi i Aishwarya dostali się i wszyscy troje nigdy nie widzieli śniegu ani nie byli w Europie. Kosmos totalny, gdy musiałam odpowiedzieć na pytanie "Czym się różni Europa od Indii?" :D

Oprócz tego jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałabym wspomnieć z ważniejszych wydarzeń od marca do graduation - a mianowicie "Bald for a cause" ("Łysy dla sprawy"). Od kilku lat MUWCI współpracuje z organizacją "Locks of love", która kolekcjonuje włosy od ludzi nadsyłających je z całego świata, by robić z nich peruki dla dzieci chorych na raka i inne choroby, które powodują wypadanie włosów. W MUWCI każdego roku w marcu ludzie decydują się na ścięcie. Można zapisywać się na sponsorowanie danej osoby, by oprócz włosów zebrać też pieniądze na ten charytatywny cel. Im dłuższe włosy osoby, tym więcej sponsorów - a także gdy osoba z włosami krótszymi niż 10 cm (wymagane minimum) je ścina i nie nadają się do wysłania, wciąż może pomóc w ten sposób, wysyłając pieniądze.

I tak któregoś marcowego wieczoru cała szkolna społeczność zebrała się na dziedzińcu jednej z wad. Na ścięcie poszło koło 25 osób, w tym także z pięknymi, długimi włosami.
Ranne z mojego domu ścięła się na łyso w zeszłym roku i zapytana o doświadczenie, powiedziała, że jest w tym coś znacznie więcej niż sama strona charytatywna. Po ścięciu czuła się tak brzydka, że aż płakała - ale po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że pokonała tę barierę dbania o własny wygląd. Poczuła, że jest czymś znacznie więcej niż to, jak wygląda - i że prawdziwi przyjaciele będą z nią zawsze, niezależnie od tego, czy ma warkocz, czy jest łysa.
To doświadczenie dało mi sporo do myślenia i sama zastanawiałam się, czy nie ściąć włosów. Okazało się jednak, że nie mogę ich komuś podarować, gdyż są farbowane - i tu odpadło mi 50% całego doświadczenia. Czasu było za mało, by znaleźć sponsorów - tak więc decyzja odwleczona do następnego roku :)
Atmosfera przy ścinaniu włosów była niesamowita. Sama ugadałam się z Biancą, iż zetnę jej piękne, czarne loki. Ludzie ściskali się za ręce, wspierali, niektórzy płakali przy ścięciu, mieli problem ze spojrzeniem w lustro - ale całe to wsparcie, cała ta akceptacja społeczności, było czymś, z czym nie spotkałam się nigdy wcześniej.

Pamiętam, gdy dowiedziałam się o tej akcji przed wyjazdem i rzuciłam żartem moim przyjaciółkom, że rozważę ścięcie się na łyso. "Nie, Sonia, błagam Cię, nie rób tego" - oto, co usłyszałam. Nie było poczucia tej akceptacji w codziennym, realnym świecie, który jest dość okrutny. I kiedy tak stałam z nożyczkami nad puklami Bianci, pomyślałam sobie, jak jest odważna i jak bardzo ją podziwiam. I miałam taki moment zastanowienia - ściąć? Pokazać ludziom, że mój wygląd nie zmienia tego, kim jestem i że to z nimi jest problem, a nie ze mną, jeśli ciężko im mnie zaakceptować łysą?

W ogóle jak bardzo absurdalnym jest to pomysłem, czynić tak wielką różnicę z faktu posiadania włosów na głowie. Czy to określa, kim jesteśmy? Moim zdaniem absolutnie nie ma znaczenia, tak samo jak orientacja seksualna jest to tylko jeden z tysiąca aspektów, które tworzą prawdziwą osobowość.
I mimo, iż wiem, jaka byłaby reakcja ludzi w moim społeczeństwie ("Pojechała do Indii i jej odpierdoliło"), a także jak ludzie spoza kampusu reagowali na naszych łysych ("Budda!" tudzież skojarzenia z lesbijkami i feministkami), nie przejmowałam się tym, rozmyślając o decyzji ścięcia swoich włosów.
Zastanawiałam się natomiast, czy pokazanie środkowego palca społeczeństwu poprzez wzięcie udziału w tej akcji jest tym, o co w Bald For a Cause chodzi.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Saloni Saraf.



Noniee przed
Eden (środek) i Lauren (dół) przed
Eden po






Noniee (środek) i Lauren (dół) po :)






Bianca i ja w trakcie
Born to be bald - Lujza (Słowacja) i Daniel (Szwajcaria)
Kolejnym ciekawym elementem okresu między marcem a majem był fakt, iż dostaliśmy informacje o naszych drugorocznych :) Choć na początku nie miałam mieć nikogo z mojej części Europy, okazało się, że będę miała aż dwie (!!!) drugoroczne z Polski i jedną z Węgier. Tradycja gotowania pierogów nie wyginie, a przynajmniej nie w tym roku! :)
Dziwnie się czułam podczas ceremonii zakończenia roku, zwłaszcza jeśli chodzi o to, że połowa ludzi, którzy tworzyli społeczność MUWCI podczas mojego pierwszego i drugiego semestru, odchodzi i części z nich już nigdy w życiu nie zobaczę. Przez ten rok stali się ludźmi, których brałam za pewnik, do których przyzwyczaiłam się ogromnie, niezależnie od tego, jak blisko byliśmy. Patrzyłam znad kamery (dostałam zaszczyt nakręcenia ceremonii) jak każdy z moich drugorocznych odbiera swój UWC diplomma. Patrzyłam, jak wybrani na przemówienie na koniec roku Rolando i Ulrike rapują o tym, jak to jest czuć się wyjątkowym gdy przyjeżdża się do UWC i usłyszeć na samym początku "you're not special", bo paradoksalnie wszyscy tutaj są wyjątkowi, tak więc w efekcie wyjątkowy nie jest nikt. Miałam łzy w oczach, gdy skończyli, bo zaplanowali to perfekcyjnie - nie chcieli pompatycznego przemówienia, a wzruszający i ogromnie prawdziwy przekaz zawarli w rapie tak czy inaczej. Patrzyłam na chór, patrzyłam na MPH pełne gości. I myślałam, że już w sierpniu to ja będę jedną z drugorocznych, którym ceremonia graduation będzie poświęcona.

Tradycja MUWCI głosi, że pierwszoroczni opuszczają kampus dzień przed drugorocznymi. Tak więc gdy znaleźliśmy się przy autobusach, jedni do Bombaju, drudzy do Puny (my z Davidem do Puny, by poczekać na Swati jeden dzień i potem pojechać do Goa), wszyscy zaczęli się żegnać. Usłyszałam od zapłakanej Cecilii, żebyśmy dali czadu w następnym roku i żebym też dała, bo jestem wyjątkowa - ze swoją upartością czasem niesamowicie wkurzająca, ale takich zorganizowanych ludzi MUWCI potrzeba i że uwielbia mnie taką, jaką jestem.
Emil, gdy się ze mną żegnał, prawie mnie pocałował - ostatnią noc z pierwszorocznymi postanowił zakropić alkoholem w duńskich ilościach i nie do końca jeszcze rano był w stanie ogarniać rzeczywistość :D Ale nie oceniałam go i wiedziałam, że tego skandynawskiego wyluzowania w jego wykonaniu będzie mi brakowało w przyszłym roku. Rolando, tegoroczny koordynator Film Clubu, pogratulował mi świetnego filmu na koniec roku i życzył, bym godnie ich reprezentowała w przyszłym roku. Patrzyłam na te wszystkie twarze i do mojego mózgu jeszcze jakoś nie docierało, że każdy z nich pójdzie teraz w swoją stronę. Myślę, że dotrze to do mnie w sierpniu, gdy przyjadą pierwszoroczni, 100 nowych twarzy do poznania i ani Swati, ani Rolando, ani pachnącego procentami Emila, ani zapłakanej Cecilii.
Bo MUWCI to miejsce, które tworzą ludzie - ale paradoksalnie, są to inni ludzie co roku - inny skład nauczycielski, inni ludzie. Żaden z roczników się nie powtórzy. I choć mam w sobie tę pewność, że przyszły rok będzie cudowny, na pewno będzie inny niż to, czego doświadczyłam teraz. W sporej mierze będzie to zależało od nas, drugorocznych - i cieszę się, że w sierpniu wrócę do miejsca, które znam. Do tych Indii, które mniej więcej już sobie oswoiłam (a przynajmniej bardziej niż laseczki z Top Model :))

Tym sposobem rozpoczęłam oficjalne wakacje. Dopóki jestem z ludźmi z MUWCI, jeszcze tego nie czuję - ale myślę, że gdy znów wydam fortunę w sklepie z pamiątkami na bombajskim lotnisku, by następnie usiąść w poczekalni na samolot i jak zwykle przyglądać się ludziom i wymyślać ich życiowe historie, poczuję, że, jak to zwykł pisać Sapkowski, "Coś się kończy, coś się zaczyna".

Lato w Polsce? Nie mam pojęcia, jak będzie wyglądać. Albo znajdę pracę (wiedząc, że gdy ja zarabiam 8 zł za godzinę, Pauline w Belgii za ten czas zarobi 11 euro), albo popieprzę wszystko i wszystkich i ruszę w podróż stopem po Europie. Jest też opcja złotego środka i być może osiądę w Krakowie i zrobię film na zaliczenie drugiego roku filmu jako przedmiotu. Zobaczymy. W każdym razie - życzę Wam wspaniałego lata, niezależnie, czy będzie to Bombaj, Los Angeles czy Kraków :) Do przeczytania!

sobota, 13 kwietnia 2013

Travel Week - Delhi


Gdy po pięciu godzinach podróży (spędzonej głównie na jedzeniu bananów i graniu w karty) dotarliśmy do Delhi, nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Harsh ogłosił nam jedynie, iż mamy kierowcę na cały pobyt i miejsce do spania gdzieś w centrum, oprócz tego mieliśmy spotkać się z jego rodzicami. Domyślałam się, iż standardy podróży mogą się podnieść na koniec Travel Weeku (bo wciąż pamiętam nasz pobyt w Bombaju), jednak nie wiedziałam, jak bardzo.
Gdy pod dworzec zajechał stylowy samochód z napisem "Government of India", wiedziałam już, że dość mocno :D

Kierowca miał nas zawieźć do miejsca, w którym mieliśmy rezydować przez te kilka dni - i choć w Agrze i Jaipurze pozostałabym czujna do końca podróży, by upewnić się, że nikt nas nie chce zgwałcić/oszukać/że kierowca wie, gdzie jechać, naszemu kierowcy w Delhi zaufałam totalnie w momencie, gdy wziął ode mnie torbę, by wsadzić ją do bagażnika. Może brzmieć to śmiesznie, ale w Indiach zasady europejskiego savoir-vivre'u typu "nie dźwigaj, kobieto, ja wezmę" są zwykle zastąpione zasadą "co mnie obchodzi Twój bagaż" - więc gdy już odciążona z bagażu wsiadłam do samochodu, w którym był odświeżacz powietrza, nie miałam już żadnych "ale". Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wsiadłam do samochodu bez tego lekkiego stresu typowego dla Indii, czy na pewno dotrę tam, gdzie mam dotrzeć i czy nie zapłacę za to tysięcy rupii. A tu? Tu kierowca wiedział wszystko, a ja po prostu musiałam siedzieć na tylnym siedzeniu i oglądać widoki.
Takie małe rzeczy, a tak cieszą.
Kiedy jechaliśmy przez Delhi, ku mojemu zdziwieniu spostrzegłam, że jest tu zielono. I czysto. Prawdopodobnie wysiedliśmy na stacji w ścisłym centrum, na tysiąc trzysta procent i w Delhi są dzielnice pełne syfu i slumsów, ale... Ale tu piękne było to, że cały syf i gwar ulic był zastąpiony tym, co widzimy w Europie i w Stanach. Szumem silników dobrych aut, świadczących o pewnym poziomie materialnym. Zszokowana zobaczyłam, że jest tu i zieleń, i parki, i place zabaw dla dzieci... Nie pasowała mi jedna rzecz i przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie stwierdzić, co - ale gdy zdałam sobie sprawę, co to takiego, prawie zachciało mi się płakać.
Auta poruszały się w zachodnim porządku. Bez klaksonów, z używaniem świateł ulicznych (!) i kierunkowskazów (!!), jedno auto na pasie przeznaczonym dla jednego auta. Taki ruch, w którym jest się w stanie przejść przez ulicę. Taki ruch, jakiego w Indiach nigdzie jeszcze nie widziałam.
Ruch bez krów, kur i kóz na ulicy.

W drodze zadzwonił do nas tata Harsha, zaprosiwszy nas do siebie do domu na kolację. W czasie całego pobytu dzwonił do nas kilka razy dziennie, by upewnić się, że wszystko w porządku :) Indyjska gościnność to zdecydowanie to.
Jak się okazało, mieliśmy mieszkać w osiedlu domków-apartamentów 5 minut od najważniejszych zabytków centrum. Bardzo dużo przestrzeni, czystej przestrzeni, terenów zielonych... Markowe sklepy, czystość absolutna, perfekcyjny wygląd ulic niczym z amerykańskiego przedmieścia. Kierowca otworzył mi drzwi (!), wziął moją torbę (!!!) i wtargał ją do mojego i Pauline pokoju (brak wykrzykników). Na 5 osób dostaliśmy 3 pokoje z łożami małżeńskimi - stwierdziliśmy, że ze względu na rodziców Harsha być może lepiej nie losować tym razem, kto z kim śpi :D



I wtedy powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę, dlaczego ludzie na kampusie, którzy pochodzą z Delhi, są trochę bardziej wylansowani i 'elitarni'. Centrum Delhi to nie są Indie, a przynajmniej w żadnym wypadku to reszty Indii nie przypomina.

Po zakwaterowaniu zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo zmęczeni jesteśmy - Daniyal czuł się okropnie, bo aktywowała mu się alergia, o ironio, na kurz. Przeżył Agrę, przeżył Jaipur, a czyste Delhi widać mu zaszkodziło :) Zdecydowaliśmy więc, że dziś zwiedzimy mniej ważne punkty programu, a za porządne zwiedzanie Delhi zabierzemy się jutro. Ruszyliśmy więc z naszym kierowcą do Nizamuddin Dargah - Lonely Planet wskazywało ten zespół alejek prowadzących do mauzoleum jako otwartą 24/h atrakcję pełną życia i koniecznie must-be. Cóż - my odebraliśmy to tak, jak ja większość świątyń w Varanasi, czyt. absolutna komercja. Na to w Indiach należy się zdecydowanie przygotować - bo ani Elias, ani Pauline, ani Himaansu nie mieli z tym doświadczenia, dlatego w chwilę po wejściu w uliczki mieli już na sobie narzucone przez sprzedawców szale, czapki, wianki kwiatów i buty odłożone na półeczkę. Ja szłam trochę z przodu i kiedy sprzedawca powiedział "your shoes, madam", wskazując na półeczkę położoną przy swoim towarze, zapytałam, czy przechowanie butów jest za darmo. Odpowiedział, że tak - po ogłoszeniu mu 3 razy, że lepiej, by miał rację bo i tak nie zapłacę, odłożyłam buty na półeczkę i dalej szłam boso. Obróciłam się i wówczas spostrzegłam resztę mojej grupy, zagubioną z czapeczkami, szalami i toną kwiatów do złożenia na ołtarzu - na zasadzie "za darmo za 50 rupii". Podeszłam więc do sprzedawcy i zaczęłam powoli odkładać towar po towarze, mówiąc mu, że jesteśmy "poor students" i że "bóg nas kocha i tak" oraz "darmo i 50 rupii to nie jest to samo". Nie do końca wiedziałam, czy wypada mi do świątyni iść bez kwiatów, ale jak to zwykle w Indiach bywa, rację ma ten, kto krzyczy głośniej. A ja już się nauczyłam, że przekrzyczeć indyjskich sprzedawców można tylko wtedy, gdy samemu się wierzy we własną rację.
Tak więc w nią wierzę.

W samej świątyni nie było wiele ciekawego dla osoby spoza wiary i spoza kultury, która wszystko to już przerobiła w Varanasi - tradycyjnie przy wyjściu poproszono mnie o dotację, a gdy grzecznie (naprawdę grzecznie!) odmówiłam, nie zawahano mi się wytknąć, iż "chodzisz tutaj, zwiedzasz przecież". Tą metodą się mnie nie kupi, więc cóż, stałam się nieco mniej grzeczna.

Drugim punktem programu było India Gate - wśród zielonych terenów samiutkiego centrum Delhi musiał być i punkt rodem z zachodnich Champs Elysees.
I znów miałam okazję przypomnieć sobie, jak upierdliwe może stać się zwiedzanie Indii - mała dziewczynka zignorowała moje "nie" na propozycję zrobienia mi mehandi na dłoni i upieprzyła mi pół ręki henną, żądając jeszcze za to pieniędzy i krzycząc na mnie, że odchodzę bez słowa.


Sprzedawcy Pamiątek Z Dupy pod India Gate - w tle pałac prezydencki
Następnym miejscem, w które zawiózł nas kierowca, był pałac prezydencki i parlament. Kompleks budynków zrobił na nas spore wrażenie - szerokie ulice, zieleń, kopuły budynków i brama pałacu... Brama przypominała trochę pałac Buckingham - żołnierze i oczywiste oddzielenie świata turysty od świata władzy. Zawsze tego strasznie nienawidziłam - tego bezsensownego luksusu politycznych elit, i jeszcze ludzi, którzy z dumą mówią "tu mieszka nasz prezydent", nie do końca wiedząc, dlaczego prezydent ma setki metrów kwadratowych przestrzeni. Miało to sens przed XXI wiekiem, gdy bogactwo mogło komuś imponować i elity otwarcie przyznawały się do tego, że są elitami. Dziś pozostaje duma, pycha i pokazanie innym krajom, że się ma - że się posiada marmury i żyrandole, pierdyliard pokojów, to wszystko - w imię czego?

budynki parlamentu
Patrzyłam na to wszystko, z jednej strony z tęsknotą za europejską architekturą, a z drugiej z narastającą świadomością, że to taka zajebiście ogromna bańka ignorancji. Ktoś mi może powiedzieć, że rząd musi być imponujący, by reprezentować. Bogactwo ma reprezentować? Reprezentować Indie? Kraj, w którym ludzie operują na co dzień kwotami 5, 10, 25 rupii, by przeżyć? (odpowiednio 30 gr, 60 gr i 1,50 zł)
brama pałacu
Udało nam się również odkryć wady zachodnich trendów panujących w centrum miasta. Kierowca, otrzymawszy polecenie zawiezienia nas w tanie miejsce na kolację, zawiózł nas do restauracji, gdzie ceny zaczynały się od 300 rupii (18 zł). Był to jeden z tych lokali, gdzie kelner otwiera Ci drzwi przy wejściu, a romantyczne pary bogatych Hindusów i mniej romantyczne pary biznesmenów wymieniają się uwagami na temat zamówionego homara. Oczywiście już za 900 rupii za porcję.

Zaraz po tym przypomnieliśmy sobie jednak, że jesteśmy zaproszeni do rodziców Harsha - pojechaliśmy więc po Daniyala i ruszyliśmy do miejsca, w którym Harsh zwykł mieszkać, zanim przeprowadził się na wzgórze w dolinie Mulshi.
Był to pierwszy dom w Indiach z płotem, ogrodem i przeznaczony wyłącznie dla jednej rodziny, jaki widziałam. To na pewno oznaczało pewien status materialny: kompletnie odgrodzona od obcych posesja, sąsiadująca z innymi domkami tego typu. Piękny ogród pełen kwiatów, nocne lampy w ogrodzie, ciche zraszacze, meble z wikliny... U nas możnaby powoli nazwać to standardem, w Indiach jednak nie zdarzyło mi się nie widzieć ludzi spoza rodziny dookoła mnie. Chociażby w Jaipurze, dom Kabira i Ziaana zamieszkiwało z 15 osób, dookoła inne domy, inni ludzie.

Rodzice Harsha okazali się jednak megaserdeczni :) Sprawdziły się tu moje i Pauline europejskie umiejętności prowadzenia towarzyskiej pogawędki z rodzicami, rozmawiając na tematy neutralne, łagodząc tematy mniej neutralne i nie pozwalając zapaść niezręcznej ciszy. Harsh poprosił nas o nieinformowanie jego rodziców, iż ma dziewczynę - i o ile tego tematu udało nam się uniknąć, mama H. opowiedziała nam o tym, jak to syn rzadko do niej dzwoni i rzadko odbiera telefony. Opowiedziałyśmy jej zgodnie z prawdą, jak to w naszej szkole dni mijają naprawdę szybko i człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy, że nie rozmawiał z rodzicami x czasu. I tak od słowa do słowa ją uspokoiłyśmy całkowicie, opowiadając o ilości zajęć Harsha etc.
Mama H. okazała się osobą niesamowicie entuzjastyczną (nawet w pewnym momencie stwierdziła, że jesteśmy bardzo podobne :D), tata H. natomiast jako pracownik ministerstwa kultury (jak to określił H., "siedzi w biurze i podpisuje Bardzo Ważne Papiery, czyli okropna nuda") potrafił bardzo dyplomatycznie połączyć bycie jej poplecznikiem z byciem niesamowicie konkretnym. Jak to w indyjskiej rodzinie bywa, zapytani zostaliśmy o zawody rodziców i nasze plany na przyszłość (ale przynajmniej pytanie o ilość sióstr i braci zostało pominięte).

Rodzice H. bardzo nam pomogli pod względem informacji nt. punktów wartych odwiedzenia i byli niesamowicie, ale to niesamowicie mili. Zapytani o miejsca, które widzieliśmy w ów dniu, opowiedzieliśmy o pałacu prezydenckim. Tata H. zapytał wówczas, czy chcielibyśmy go zobaczyć od środka.
...Wystarczył jeden telefon i mieliśmy umówioną wizytę na następny dzień :D Oprócz tego mama H. obiecała nam prowiant na drogę do Puny w pociągu za dwa dni.

Później Pauline zauważyła, iż rodzice H. w całej tej swojej serdeczności nie do końca chyba mieli okazję poznać swojego syna. Nie wyglądało na to, żeby Harsh rozmawiał z nimi dużo o tym, czym dla niego jest UWC. A kiedy weszłam do domu w celu skorzystania z łazienki, zdałam sobie sprawę, co może być tego przyczyną - dom był urządzony w dobrym stylu, aczkolwiek nie chciałabym w nim mieszkać. Dobrobyt był tu niesamowicie niepraktyczny, nie służył temu, że człowiek czuł się tam dobrze. Znając skromność Harsha pomyślałam, że nie do końca musiał czuć się tutaj dobrze. Ale nie znałam sprawy wystarczająco dobrze.

Mimo to wizyta w prawdziwym domu i poznanie perspektywy rodziców mimo wszystko tęskniących za synem w UWC przypomniała mnie i Pauline o naszych rodzicach i strasznie zatęskniłyśmy za domem. To samo mama H. w kwestii swojego syna - i my, jak to kobiety, zrozumiałyśmy się doskonale w tej kwestii :) Spotkanie zakończyło się przytulaniem i ocieraniem łezki w oku mamy H.

Jako miejsce na wieczorne przechadzki państwo H. polecili nam znajdujący się niedaleko kompleks sklepów - i moje tęsknoty za spontanicznymi wizytami w Sephorze czy sklepach z kosmetykami zostały zażegnane. Nie musiałam już, jak np. w Punie, szukać sklepu ze wszystkim, by dowiedzieć się, że nie ma tam marki, którą lubię - i w związku z tym musieć kupić jej substytut. Tu drogeria była po prostu drogerią, gdzie można pomaziać się testerem błyszczyka dobrej (!) jakości, popsikać nadgarstek perfumami Lady Milion (obiecując sobie, że kiedyś będę w stanie wydać 200 zł na perfumy i nie narzekać na bezsens tego przedsięwzięcia pod względem marnowania pieniędzy i własnego skąpstwa), poczuć zapach prawdziwego faceta wąchając jedną z wód kolońskich Hugo Bossa (przypominając sobie, jak kiedyś w Intermarche minął mnie między regałami facet, który pachniał tak cudownie, że byłabym w stanie za niego wyjść od razu po odejściu od kasy) i pozwolić sobie na drobne rozpieszczenie samej siebie, jakim jest kupno szamponu piwnego do włosów z Park Avenue w zabawnej, piwopodobnej butelce.
Takie drobne przyjemności, które w Krakowie na Rynku serwowałam sobie na co dzień, a których w Indiach tak bardzo mi brakuje.
Kierowca odwiózł nas do naszych domków, a ja zdałam sobie sprawę, widząc nocne światła Delhi, jaki to jest luksus - mieć zaufany samochód z kierowcą, i móc po prostu zamknąć oczy i odpocząć. Znowu, cholera, przypomniało mi to o domu - o rodzicach, który odwożą Cię z zajęć perkusji, gdy po godzinie lekcji ze swoim perkusyjnym guru nie masz energii do życia. O rodzicach, którzy odwożą Cię z imprez, zawsze wiedząc, gdzie i jak jechać. O rodzicach, którzy, gdy jesteś mały i zasypiasz na kanapie w salonie, biorą Cię na ręce i zanoszą do łóżeczka, żebyś rano obudził się na swoim, z czerwonym piesiem-maskotką obok.
Piesio ten robi "piiiip!", jak się go naciśnie.

(tak, gdyby ktoś pytał - naprawdę mam kryzys nostalgii za moim kończącym się dzieciństwem.)

Następny dzień rozpoczął się lekką epidemią - już wszyscy czuli się źle, ale jako że mieliśmy zwiedzać ten nieszczęsny pałac prezydencki, musieliśmy ruszyć.

Na początku odwiedziliśmy Lotus Temple: wielowyznaniową świątynię Delhi o nietypowym kształcie lotusa. Miejsce to było niesamowicie spokojne, w środku obowiązywała całkowita cisza, brak zdjęć i modlitwy we wszystkich religiach - każde z nas zrobiło swoje. Elias oglądał sufity, Pauline po chwili refleksji się przeżegnała, Himaansu szeptał coś pod nosem, a ja rozmawiałam sobie z bogiem w głowie, po swojemu, po agnostycznemu. Mniej więcej na takich zasadach, jak bohaterka filmu "Cześć, jestem Esther", szukając boga w klozecie :D

Zawsze w miejscach religijnych, które naprawdę do mnie przemawiają i mają w sobie jakąś taką fajną aurę (Lotus Temple, kościół Piotra i Pawła na Grodzkiej w Krakowie, kościół mariacki), rozmawiam w głowie z ewentualnym bogiem, zaczynając od "Hej, boże, jeśli istniejesz...". Są osoby, które mogłyby powiedzieć, że religia uczy człowieka wdzięczności i doceniania, co się ma - i ludzi niereligijnych uważają za potomstwo szatana przez ten brak wdzięczności, szacunku dla sacrum i tak dalej. Mam wrażenie, że mnie jednak w swoim agnostycyzmie udało się jakoś połączyć te elementy przez zwykłe, buddyjsko-medytacyjne cieszenie się tym, co mam, docenianiem tego, co dostałam i posiadaniem nadziei na jeszcze lepsze.


Następnie kierowca zawiózł nas tuż przed bramę pałacu prezydenckiego, gdzie strażnicy zapytali, kim jesteśmy. Pauline zadzwoniła do taty H. i tak na hasło "Jestem Pauline" przebrnęliśmy przez 3 bramy bezpieczeństwa do środka pałacu. Brak turystów i późniejsze wygody dały nam do zrozumienia, iż jesteśmy naprawdę gośćmi VIP. W pieprzonym pałacu prezydenckim Indii :D
(żeby wyjaśnić ewentualne zarzuty hipokryzji: gardzę bogactwami i marmury mi nie imponują, aczkolwiek imponuje mi fakt, iż jestem w stanie dostać się jako VIP do kwatery prezydenta Indii, jeśli tylko tego zapragnę)

W środku w recepcji pełno było Ważnych Panów, a rezerwacja naszej grupy była na moje nazwisko - musieliśmy więc wylegitymować się paszportami, ja musiałam złożyć elektroniczny podpis, zdjęcie grupy było już ostatnią formalnością. Został nam przydzielony "przewodnik" - i tak pozwiedzaliśmy wnętrza przeznaczone dla zagranicznych gości dyplomatycznych do zwiedzania w ramach "poznania Indii". Zwiedziliśmy również niesamowicie piękne, już dostępne dla wszystkich turystów ogrody. Gdy zapytałam przewodnika o wodę, zaproszono nas do specjalnej komnaty, a po chwili pojawili się służący z przekąskami, herbatą i wodą. Całość zajęła nam może z 1,5 godziny.

W międzyczasie do Himaansu zadzwoniła Malika, druga z jego drużyny reprezentantów Mauritiusu w naszym kampusie. Razem z Mamą cały Travel Week zwiedzały Delhi, więc mieliśmy w planach spotkać się gdzieś na lunch. Jeszcze przed tym mieliśmy zwiedzić grób Humayuna (to tam zabrano Baracka Obamę z żoną podczas ich wizyty w Delhi), ale poczułam się tak źle, że zostałam w aucie. Gdy spotkaliśmy się z Maliką, było mi niedobrze - gdy poszliśmy do pizzerii Domino, skończyłam w toalecie z obustronnym zatruciem. Jak mi się wydawało, powodem było przedawkowanie bananów ;)
Resztę dnia spędziłam więc w domku, umierając. Choć wszyscy byli pod telefonem, zwiedzając ogrody Lodi i kończąc w centrum handlowym na kolacji, znów miałam syndrom "Jasna cholera, nie jestem dorosła, chcę do domu". W domu nie trzeba dzwonić na recepcję po czarną herbatę i kromkę chleba. W domu to wszystko pojawia się obok Ciebie automatycznie, z matczynym "no nie, znowu się czymś zatrułaś bo żresz byle co" połączonym z "moja bidusia".

Następnego dnia kierowca podjechał pod nasze apartamenty z siatą jedzenia od rodziców Harsha. Choć bilety na pociąg mieliśmy zamówione dla wszystkich, Himaansu musiał zostać w Delhi, gdyż okazało się, że jego rodzice przyjeżdżają. To samo Daniyal - obaj zdecydowali się wrócić samolotem, Daniyal ze względu na swój stan zdrowia.

Czując się wyjątkowo silna fizycznie po wczorajszych chorobowych przeżyciach, a także i niesamowicie atrakcyjna (do plag nieszczęść dołączyła jeszcze opryszczka), wsiadłam do pociągu jadącego 26 godzin, ciesząc się, że przynajmniej przez 26 godzin nie muszę się niczym martwić. W pociągu Elias nam oświadczył, że z nami nie wróci na kampus, bo zostaje w Punie na urodziny Ananda. Nie raczył nas o tym poinformować wcześniej i nie przejął się specjalnie faktem, że mamy same wrócić na teren kampusu. Na dwie osoby nie opłacało się wynajmować szkolnego jeepa (80 zł), dlatego zdecydowałyśmy, że wrócimy tak, jak często wracają nasi uczniowie, tnąc koszta.
Z dworca wzięłyśmy rikszę na obrzeża Puny (10 zł), a z tamtejszego przystanka ogłosiłyśmy, iż chcemy jechać do Paud. Jakiś kierowca ogłosił nam, że cena takiego biletu to 100 rupii (6 zł) - my jednak wiedziałyśmy, iż więcej niż 30 zdecydowanie nie powinnyśmy płacić. W końcu umowa stanęła: wsiadłyśmy do prawie całkowicie zapakowanego jeepa, za 30 rupii od osoby ruszając w stronę Paud.

Przeszkolona jazdą jeepem z 17 osobami na początku roku szkolnego (dzięki Weronice) ze zdumieniem odkryłam, że z 20 innymi osobami w jeepie jest mi naprawdę całkiem wygodnie. Bez przesady, mówię całkowicie poważnie - 20 osób. 5 z przodu, 5+2 dzieci z tyłu i 8 w bagażniko-siedzeniu. Indie.

Sunąc drogą szybkiego ruchu i podziwiając widoki wymieniłam z Pauline spostrzeżenia, jak we wrześniu w życiu byśmy się nie zdecydowały na samotne podróżowanie - a teraz proszę! Wiemy co i jak, wiemy gdzie jedziemy, znamy te tereny i się nie boimy.

Kilkanaście minut później kierowca zatrzymał się, ogłosił nam "Paud" i wszyscy wysiedli z jeepa. Budynki wyglądały znajomo, więc wysiadłyśmy ze Stas. Auto odjechało, a mnie się wydawało, że rozpoznaję te miejsca. Jeszcze w Punie zadzwoniłyśmy do szkoły i zamówiłyśmy jeepa z Paud do kampusu (7 km), a teraz właśnie zadzwonił do nas kierowca. Paud ma bardzo charakterystyczne "centrum", tj. skrzyżowanie gdzie rozchodzą się drogi na kampus, do Puny i do dalszej części wioski. Wydawało mi się, że musimy przejść tylko kawałek, by dojść do skrzyżowania - jednak przeszłyśmy jakiś kilometr i im mniej budynków było koło nas, tym bardziej zdawałyśmy sobie sprawę, że kierowca nas oszukał i jesteśmy w dupie, a nie w Paud :D Jednak budynki wciąż wyglądały znajomo. I tu zaczął się cyrk:
- ja nie mogłam przestać się śmiać, że jeszcze chwilę temu czułyśmy się "takie doświadczone", a teraz jesteśmy gdzieś nie wiadomo gdzie
- z biura transportu na kampusie zadzwoniono do nas na komórkę, gdzie jesteśmy, bo nie ma nas w umówionym miejscu - pracownik szkoły, który zadzwonił, mówił z takim akcentem, że nic z niego nie rozumiałyśmy
- stanęłyśmy pod budynkiem oznaczonym napisem "coś tam coś tam elite school" i przez 15 minut powtarzałam pracownikowi w kółko i tłumaczyłam wybitnie łopatologicznie, że w mojej ocenie jesteśmy gdzieś w drodze z Paud do Puny, przeczytałam nazwę szkoły, powtórzyłam dwukrotnie, omówiłam wszystkie znaki i reklamy, jakie się dookoła nas znajdowały, a pracownik udawał, że mnie rozumie
- przez godzinę stałyśmy w słońcu, śmiejąc się z siebie nawzajem i ciesząc, że przynajmniej rozpoznajemy to miejsce i jest gdzieś po drodze. Cieszyłyśmy się także, że jesteśmy we dwie (choć kobiety) i że jest 13:00, a nie 19:00.
- w międzyczasie dzwoniono do nas 10 razy z biura, a przejeżdżające obok auta zatrzymywały się i trąbiły na nas
- podszedł do nas nawet jakiś chłopaczek i w hindi zapytał, czy nam nie pomóc - nasz hindi był wystarczający, by ogłosić, że my "hindi nahi"
- za chwilę zebrał się tłum chłopaczków, z czego jeden mówił angielskim na tyle, bym go ładnie poprosiła, by wytłumaczył pracownikowi z transport office, gdzie jesteśmy. Z niewiadomych jednak mi przyczyn również się nie dogadali, a ja z tej komedii śmiałam się coraz bardziej :D
- w końcu zadzwonił do nas z biura transportu Ramesh. Ramesh jest uczniem programu Akshara, który mieszka z nami na kampusie - uczniowie uczą się przez rok intensywnie angielskiego, by być w stanie rozpocząć od nowego roku naukę w którymś z UWC na świecie. Oczywiście są to ludzie z ubogich rodzin, całość jest stypendialna, a Ramesh jest jednym z najlepiej sobie radzących z językiem osób. Ze względów finansowych prawdopodobnie spędził Travel Week na kampusie lub w domu i już wrócił - więc był jedyną osobą dostępną w pobliżu i mówiącą po angielsku na tyle, by ustalić z nami, gdzie my są.
Po godzinie i 20 minutach kierowca nas magicznie odnalazł z Rameshem w jeepie - jak się okazało, kierowca publicznego jeepa oszukał nas wybitnie i wysadził 20 km od kampusu.
Po 1,5 godziny stania w słońcu musiałyśmy się czegoś napić - zatrzymaliśmy się więc w Paud, by kupić jakąś zimną colę. Ramesh, zapytany o to, jaki napój chce, grzecznie nam podziękował - stwierdziłyśmy jednak, że absolutnie mu się należy. I miałyśmy rację - kupiłyśmy mu półlitrową colę za 30 rupii i był nam za nią tak ogromnie wdzięczny, że czułam się jakbym to ja komuś pomogła, a nie ktoś mnie. Pomyślałam sobie, że zdecydowanie każdy zasługuje na smak zimnej coli w 30 stopniach Celsjusza - a zwłaszcza, jeśli uratował komuś tyłek, gdy ten ktoś wylądował na jakimś zadupiu przez indyjskich kierowców :)

Tak też zakończył się dla nas Travel Week. Po powrocie na kampus okazało się, iż ten o mało nie spłonął w czasie naszej nieobecności - były 3 dni pożarów i wszyscy ludzie, którzy byli w tym czasie na kampusie, brali udział w jego gaszeniu lub przynosili wodę z elektrolitami osobom gaszącym.
..A najlepsze w tym wszystkim jest to, że mnie takie rzeczy już naprawdę nie dziwią :D



czwartek, 4 kwietnia 2013

Notka motywacyjna

Hurra! Nowa szata graficzna! Zainspirowana Weroniką (którą bardzo serdecznie tu pozdrawiam i buziam), dokonałam małej rewolucji. Dziś mały przerywnik od notek z Travel Week'u, a będzie to przerywnik motywacyjny.
Nie wiedzieć czemu, mimo +30 stopni w słońcu, braku większych problemów i jako takiej życiowej stabilizacji zaczęłam odczuwać polską zimowo-kwietniową depresję (7000 km pokonała, zdolniacha) i w ostatnim tygodniu miałam jakiś taki spadek formy. Nie oznacza to jednak, że się poddałam absolutnie.

Wielu z Was opowiada mi o swoich przedwiosennych dołkach, dlatego też postanowiłam napisać dziś trochę o tym, jak takie zażegnać. Możecie myśleć, że są zależne od pogody - ale skoro i ja w Indiach takie miałam, to już chyba siedzi po prostu w naszej mentalności.

Jak więc sobie radzić ze wszelkimi smutami tego typu? Jest kilka opcji.

Po pierwsze:

A dzieło to stworzył Dem - www.demland.info - twórca internetowych komiksów, które są tak ubogie, tak głupie i tak bez sensu, że aż je uwielbiam. I w tym akurat obrazku dopatruję się wyższego sensu.
Wiem, że za oknem same śniegi i minusy, wiem, że nie masz pieniędzy, wiem wszystko - ale od siedzenia w domu, wpieprzania czipsów i oglądania "Gry o tron", "Glee" czy innych tam "Zagubionych" (wiem, wiem, to już passe) jeszcze nikomu nie zrobiło się lepiej. A przynajmniej nie na tyle lepiej, by odczuć dużą poprawę na dłużej.

Ja ostatnimi czasy naoglądałam się tyle "Walking Dead" (3 sezon jest całkiem całkiem, Sewer, zwracam honor) i "Bez Tajemnic", że nie mogłam już patrzeć ani na fejsbuka, ani na laptopa w ogóle. I w dodatku nie było mi z tym ani trochę lepiej, a poczucie alienacji rosło.
I co wtedy?
Ruszyłam na zajęcia z flashmoba. Chyba wszyscy przechodzili kryzys, bo spotkanie poziom energii miało tak depresyjnie niski, iż rozważałam, czy wiatrak wiszący u sufitu udźwignąłby moje x kilogramów, gdybym zechciała się na nim powiesić.

I w końcu stwierdziłam, że moja egzystencja na tym ziemskim padole jest tak mierna i nudna (tak, tak, nawet w Indiach), iż należy kopnąć się w cztery litery z całej siły. Przy okazji natrafiłam na wspaniałe wideo, podesłane fejsbukowo przez Elę. Pan Jacek prawi tak mądrze, że wymiękam. I tak, to jest jeden z tych filmów, po których po prostu chcesz się kopnąć w dupę i wziąć za siebie w taki sposób, o jakim słyszymy w filmach, a na jaki zawsze braknie nam odwagi. I mimo iż nie mam 100 000 na campera i nawet nie chciałabym ich mieć, nagle w pamięci stanął mi obrazek z jazdy jeepem na lotnisko w Bombaju na początku grudnia. Jechałyśmy autostradą z dziewczynami, gdy nagle zobaczyłam znak "DO NOT STOP ON THE HIGHWAY".
I tak sobie pomyślałam: cholera, ale fajny przekaz.
Autostrada ta może mieć różne znaczenia, ale ja zinterpretowałabym to tak: misiaki moje, żyjemy tu i teraz i nigdy więcej nie będziemy mieć już tylu lat, ile mamy (aż postawię świeczkę dla kończącego się okresu mojej niepełnoletności: [*]). Jak możemy przeczytać w "Persepolis" (Marjane Satrapi): life is too short to be lived badly, więc na miłość boską, żyjmy tak, by naszym znajomym zrobiło się nudno po naszej śmierci.
I aby to wszystko osiągnąć, należy pójść za radą Dema i wyjść z domu. Kto wie, czy pod naszym domem nie napierdalają się magowie - a zapewniam Was, że nie chcielibyście opuścić miejscowej wersji bitwy o Hogwart.

Sport również działa rewelacyjnie i z wychodzeniem z domu się łączy - ostatnio rozpoczęłam zajęcia z zumby na kampusie, łączę je także z medytacją z programu Peace Net Revolution. I powiem Wam, że czuję się z tym całkiem świetnie :D

Pamiętam, jak jakiś rok temu wyszłam rano z naszego mieszkania w Nowej Hucie do supermarketu. Miałam taki pomysł, by przestać wpieprzać zupki chińskie i zrobić zakupy na wspaniały, odżywczy i zdrowy obiad. Akurat byłam tuż po jakiejś imprezie, była to sobota, godzina 8 rano. Umysł mój nie działał na najwyższych obrotach, więc stałam dłuższą chwilę przy półce z olejami, starając się obliczyć, który się opłaca kupić najbardziej. I nagle podchodzi do mnie przedstawiciel nowohuckiej dresiarni, wypisz wymaluj stereotypowy, ortalionowy mieszkaniec tej części Krakowa, i pyta:
- Ej, przepraszam Cię... dałabyś mi swój numer telefonu?
Być może przegapiłam miłość swojego życia, ale sprawność mojego umysłu po imprezie + fakt, że dres powiedział do mnie "przepraszam" sprawiły, że uśmiechnęłam się tylko i grzecznie powiedziałam mu "niestety nie".
Fakt, iż o ósmej rano w soboty w Polo Markecie podchodzą do ludzi dresiarze i proszą o Twój numer przekonał mnie do końca życia, ze dla tak ekstramalnych przeżyć warto wychodzić z domu :D

Przy wychodzeniu z domu (zwłaszcza na wiosnę) może nam dokuczać fakt, że jakoś wszyscy dookoła chodzą za rączki, a my najwyżej możemy przytulić torbę na ramieniu. Drogie panie i panowie, już prawie osiemnaście lat chodzę po tej ziemi i jeszcze nie znalazłam na to remedium, ale zapewniam Was, że jak tylko znajdę, to się nim z Wami podzielę. Zawsze możemy się wspierać tymi wszystkimi filmami o wielkich miłościach, historiami znajomych znajomych i linkami z yt takimi jak ten, mając nadzieję, że i nas kiedyś spotka taka wielka przygoda.



Co jeszcze możemy zrobić? Pooglądać filmy turbomotywacyjne, takie jak np. "Jestem na tak", "Jabłka Adama", "Choć goni nas czas" czy "Nietykalni". Możemy również pooglądać wyciskające łzy z oczu komedie romantyczne, ale mnie chodzi o to, żebyśmy wzięli się za siebie, a nie siedzieli z pudełkiem lodów przed telewizorem, rozpaczając z powodu szczęścia Bridget Jones podczas gdy Wy siedzicie sami z lodami i kocykiem z syndromem "Nikt mnie nie kocha".

Syndrom "nikt mnie nie kocha, świat jest zły" dopada każdego i jest to całkowicie normalne. Ale mnie się wydaje (a przynajmniej staram się tak żyć), że wszystko przyjdzie w swoim czasie.
I tu przestroga: pamiętajcie tylko, żeby za te zmiany w życiu i w sobie wziąć się jak najwcześniej. Żeby się nie okazało, że skończymy tak jak pani w tym teledysku (muzyka z dzisiejszych notek mocno nie moja, ale filmowo są zacne):



Damy radę, Misiaki. Damy radę. :)

niedziela, 31 marca 2013

Travel Week - Jaipur



Godzina 4:30 rano, autobus w jakiejś bliżej nieokreślonej części miasta. Wysiadamy, moi drodzy!
Wymięci, padnięci i chcący tylko położyć się na jakimś łóżku, które nie znajduje się ani na szynach, ani na kołach, zadzwoniliśmy czym prędzej po Ziaana - naszego couchsurfingowego sprzymierzeńca. Od razu złapaliśmy rikszę i przez telefon Ziaan wytłumaczył kierowcy, dokąd ma się udać. Pobłądziliśmy kilkanaście minut po uliczkach Jaipuru, by w końcu trafić na jakiegoś faceta, który wyglądał jak Ziaan i Ziaanem się okazał. 
Jak zawsze w momentach, gdy człowiek powinien czuć się niezręcznie (a przyjeżdżanie do kogoś o 4:50 nad ranem do takich chwil należy), doszłam do wnisoku, iż najlepszą metodą na to jest umiejętnie przeprowadzona pogawędka. Gdy zagaduje się kogoś na śmierć, nie ma czasu na niezręczność - tak więc od razu powiedziałam Ziaanowi, że go czcimy straszliwie, że się dla nas tak poświęca w imię brata. Jak się okazało, Ziaan wrócił właśnie z klubu i nie do końca nas ogarniał bo był lekko wstawiony (hinduskie rodzinne załatwianie spraw przez braci :D), ale był bardzo miły. Jak się okazało, studiuje na Uniwersytecie Rajasthanu... modę! A skończył już projektowanie biżuterii. Miał modną fryzurę, perfekcyjnie dobrane ciuchy i odpowiednio przystrzyżony zarost - generalnie kompletnie nie mój typ, ale widać było pewien poziom zamożności.

Couchsurfingowy profil Kaabira, brata Ziaana, głosił nam, iż mieszka on w centrum Jaipuru, w 300-letnim domu z tradycjami. Pomyślałam sobie więc, że z tego powodu dom ten będzie dość ekskluzywny i całkiem "na bogato" - niemniej jednak okazało się, iż mieszkamy w jednej z uliczek w domu całkiem skromnym - 3 piętrowej kamieniczce, kompletnie nie dotkniętej zachodnimi trendami (jak to było w Bombaju chociażby). Później dowiedziałam się kilku rzeczy:
- oprócz tego domu Ziaan posiada jeszcze 3
- wg Daniyala w miastach typu Jaipur czy Varanasi to dość często uprawiana praktyka: zamożne rodziny mieszkają w mało reprezentacyjnych (jak na zachodnie gusta) domach, byleby mieć blisko do wszystkiego. A w indyjskich miastach korki i mieszkanie na przedmieściach to towarzyska śmierć (skoro z jednego punktu w Bombaju do drugiego można jechać i 3 godziny).

Jedna z bram starego miasta
O piątej rano po ciężkim dniu w Agrze i wymiętym spaniu w autobusie niewiele jest jednak rzeczy, które są Ci w stanie przeszkodzić. Ziaan otworzył nam pokój na parterze (cała rodzina mieszkała na wyższych piętrach), będący pokojem couchsurfingowym - tam znaleźliśmy koce na ziemi, jedną kanapę, dwa fotele, ławę i telewizor. Nam wystarczy!
Ziaan zaproponował, byśmy zadzwonili tego dnia koło południa (bo pewnie i on, i my będziemy tę noc odsypiać) i jeśli będzie miał chwilę, to nas oprowadzi po mieście. I tak poszliśmy spać (oczywiście losując wcześniej, kto śpi na kanapie. Ja bez udziału w losowaniu uwaliłam się na kanapie i odeszłam w krainę snu.

Obudziliśmy się mniej więcej o 11, a że po spaniu na ziemi mnie i Pauline rypały plecy, rozpoczęłyśmy dzień poranną jogą. Himaansu również próbował nam dorównać, jednak jako niepraktykujący zrezygnował po jednym "krrrrrk!" w jego kręgosłupie :D
Dom wyglądał zupełnie inaczej niż w nocy - pełno było w nim dzieci, a starsza pani (zapewnie bliższa lub dalsza babcia Ziaana) bardzo chciała nam pomóc we wszystkim. Daniyal i Himaansu zajęli się więc rozmową w hindi, a reszta przygotowała się do wyjścia. Ziaan, zmęczony syndromem dnia po, nie był w stanie się nami zaopiekować :D Ruszyliśmy więc z domu z moim Lonely Planet w ręku (pomyślałam ciepło o Marcie S.) i jako że byliśmy otwarci na kompletnie wszystko, zaplanowaliśmy zrealizować zaplanowaną w przewodniku pieszą wycieczkę. Miała ona trwać od 3 do 5 godzin, a my doszliśmy do wniosku, że jeśli po drodze spotkamy coś wartego zboczenia z drogi, na pewno z niej zboczymy.

Bazar budzi się do życia
I tak doszliśmy do bazaru, z którego miała się owa wycieczka rozpoczynać. Po drodze mijaliśmy budynki typowe dla Indii - i dzienne, uliczne życie. Jaipur jest stolicą indyjskiego stanu Rajasthan - jednego z najpiękniejszych zdaniem wielu stanów w Indiach. Samo miasto nie zrobiło jednak na mnie takiego pierwszego wrażenia - znacznie mniej urokliwe niż Varanasi. Na śniadanie zakupiłam banany (znowu), wpadliśmy też do restauracyjki, gdzie serwowano menu napisane takim angielskim, który dostarczył nam rozrywki przez sporą chwilę. Nie wiem, jak można pomylić "sweet lemon" (słodka cytryna) ze słowem "sweaty" (spocona), ale widać można. :D



Zaraz po zjedzeniu dosy i pokłóceniu się ze sprzedawcami o to, czy butelka wody mineralnej jest kranówą, czy też jest nowa, ruszyliśmy wzdłuż Bapu Bazaar. Tam chciałam kupić sobie buty w stylu indyjskim (vide foto), ale tym razem towarzyszyło mi to radosne uczucie, gdy nie czuję na sobie presji kupowania niczego. Dlatego też z radością spławiałam sprzedawców lub swobodnie wybrzydzałam w modelach. To trochę tak jak z sari - jestem gotowa zapłacić więcej niż za przeciętne właśnie dlatego, że nie jest przeciętne. Daniyal był gotów wytargować dla mnie każdą cenę (nie dość, że był ciemniejskóry, to jeszcze mówił w hindi i każdy sprzedawca nagle okazywał się mieć przyjaciół z Bangladeszu), ale widać nie było mi dane kupić Mojej Pary w Jaipurze. Nie znalazłam odpowiednich.

Pauline i sklep z bransoletkami :D
Siła marketingu w City Palace :)
Gdy znudziliśmy się bazarem, postanowiliśmy lekko zboczyć z drogi. W Jaipurze mieliśmy spędzić cały dzień następny i wyjechać kolejnego dnia rano, dlatego też za Lonely Planet postanowiliśy sprawdzić lokalne atrakcje na MI Road, aby ewentualnie wiedzieć, czemu poświęcić więcej uwagi jutro. LP polecało kino Raj Mandir (miało wyglądać jak połączenie tortu z Disneyowskimi wizjami, co nas zainteresowało) i miejsce z lassi zwane Lassiwala. Tak więc ruszyliśmy zdecydowanie ładniejszą niż "stare miasto" częścią centrum - ładniejszą pod względem wpływów zachodnich. Sklepy typu United Colors of Benetton (dla mnie bezużyteczne), drogie sklepy z antykami (i chłopaki mierzący do siebie odlewanymi ze srebra laskami - zabawna rzecz w Indiach, jeśli podróżuje się z osobami białymi, od razu zostajesz uznawany za osobę wystarczająco bogatą, by kupić sobie ot, tak laskę z czystego srebra)... Dotarliśmy do Lassiwali, a ja przypominając sobie Blue Lassi w Varanasi troszkę się rozczarowałam, gdyż serwowane było tylko i wyłącznie lassi bez dodatków. Niemniej jednak wciąż nam smakowało - następnie ruszyliśmy do Raj Mandir, które nie wyglądało aż tak bajecznie.

Wszystko eko - po wypiciu lassi z glinianego kubeczka można go wrzucić do kosza na gliniane kubeczki (i przy okazji nacieszyć się jego tłuczeniem). Następnie odłamki kubeczków roztapia się i formuje ponownie w kolejne kubeczkowe pokolenia /ph. i ręka Daniyala


Sporą przygodę przeżyliśmy w napotkanym ogromnym budynku Jewellery Emporium (Imperium Biżuterii), gdzie przy ogromnych dwuskrzydłowych drzwiach stał ochroniarz i wpisywał specjalny kod za każdym razem, gdy ktoś chciał wejść do środka. Tam zarzuciłam na ramiona szal i udając wykwintną białą kobietę szukałam srebrnego pierścionka. Niemniej jednak Jewellery Emporium mnie nie zachwyciło: nawet gdyby było mnie na to wszystko stać, nie było na czym zawiesić oczu. Himaansu udawał mojego narzeczonego, który kupi mi, co zechcę :D Pauline doradzała, a Daniyal łypał okiem na obsługę, która szukała mi coraz to nowych pierścionków. Ale naprawdę nie było tam nic ładnego - a już zwłaszcza mojego pierścionka zaręczynowego :D



Po tym wszystkim zdecydowaliśmy się powrócić na szlak walking tour, tym razem jednak omijając bazary (których po drodze było całkiem sporo) i rikszą przyjeżdżając do Pałacu Miejskiego (City Palace), gdzie maharadżowie od setek lat pomieszkiwali i witali gości. Kompleks pomieszczeń, ogrodów, pałacyków i ekspozycji z różnych epok oglądało się całkiem przyjemnie - jednym z ciekawszych eksponatów były spodnie najgrubszego maharadży w historii - ale ciężko było w to uwierzyć, gdy powieszone w gablocie miały od jednego końca do drugiego ze 4-5 metrów, podczas gdy nogawka była przeciętnych rozmiarów. Obejrzeliśmy też kilkusetlitrowe srebrne kadzie na wodę z Gangesu, które jeden z maharadży woził ze sobą do Anglii - jako bardzo religijny hinduista nie pił angielskiej wody.

brama do City Palace


Daniyal zaklina węże
taki tam teatrzyk

A co właściwie oznacza słowo maharadża? Jest to tytuł królewski władców różnych stanów Indii. Dowiedziałam się również, że istnieje żeński odpowiednik - maharani to żona maharadży.






 W ramach odświeżenia po zwiedzaniu stwierdziliśmy, że udamy się gdzieś na colę. Do wyboru mieliśmy oficjalną kafejkę Pałacu oraz mieszczącą się 50 metrów dalej kafejkę mniej oficjalną. Skąpstwo zadecydowało, że "po co iść do oficjalnej, jak możemy płacić mniej". Trafiliśmy wyjątkowo niefortunnie, bo kawiarenka zdecydowanie nie przestrzegała jakichkolwiek zasad sanitarnych :D Colę otrzymałam ciepłą, a gdy wytarłam chusteczką szklaną butelkę, zmiana koloru chusteczki na czarny zdecydowanie mnie nie zachęciła. W międzyczasie zadzwonił do nas Ziaan, oświadczając, że ma trochę czasu. Przyjechał po nas samochodem i ruszyliśmy do jego drugiego mieszkania, żeby trochę się wyluzować. Do dziś nie wiem, po co nas tam zabrał - pogadał z nami 10 minut i zostawił, powiedziawszy, że wróci za 20. Wrócił za godzinę i poinformował nas o możliwości wzięcia rikszy do pobliskiego centrum handlowego - gdyż już trochę dość mieliśmy bazarów i wszelkiego zgiełku. Przy okazji wciąż opowiadał, jak wspaniałym doświadczeniem jest Couchsurfing.



Jaipur wydał mi się niesamowicie głośny, brudny i nieuporządkowany pod absolutnie żadnym względem - i tego dnia nie dostrzegłam w nim żadnych wyższych walorów estetycznych, dla którego miałby mi się naprawdę spodobać.
Zapytałam Ziaana przed wyjściem, jakie jest jego ulubione miejsce w tym mieście. Odpowiedział, że Małpia Świątynia z pewnością do takich należy. I oczywiście Amber Fort, który mieliśmy w planach następnego dnia. O Małpiej Świątyni jednak nic nie było wspomniane w LP. Postanowiliśmy więc odkryć to miejsce następnego dnia.

Pink Square okazało się dość skromnym centrum handlowym. Odkryliśmy, że znajduje się tam kino - a że nie pamiętałam, kiedy ostatnio byłam z kimś w kinie (poza wybornym własnym towarzystwem w zimie na "Pokłosiu"), postanowiliśmy tam pójść następnego dnia.
Mieszkając w Indiach wszyscy chyba odczuwaliśmy, że brakuje nam zwykłego, zachodniego, niekoniecznie sensownego poszwendania się z przyjaciółmi. Zjedliśmy więc kolację (makaron z czosnkiem i chilli w restauracji za 85 rupii - 5 zł), a w drodze do łazienki odkryłam, że w tym centrum handlowym mieści się... Dom Strachów :D Zakupiliśmy więc bilety za 3 zł od osoby i ruszyliśmy w ciemności.
Postanowiliśmy trzymać się za ręce. Elias szedł z przodu, jako że jest chłodnym Finem i mało straszne są mu takie atrakcje. Za nim na początku szedł Himaansu, ale że należy on do osób o gołębim sercu, prędko go wyprzedziłam. Za nami wędrowały dwie najbardziej strachliwe osoby z naszej grupy, czyli Pauline i Daniyal - oboje miłośnicy komedii romantycznych i piosenek Taylor Swift. Gdzieś pomiędzy podejściem Eliasa a Daniyala popłakałam się ze śmiechu, gdy szliśmy przez ciemne korytarze, za nami, przed nami i z boku atakowali nas aktorzy, a reakcje przeplatały się wzajemnie: od sugestywnego "Hm" Eliasa po krzyki Daniyala i Pauline na zmianę :D
Po trwającym około 5 minut przejściu wyszliśmy z centrum handlowego - ja z obolałymi od śmiechu mięśniami twarzy, Daniyal z Pauline trzęsący się ze strachu. Złapaliśmy rikszę i ruszyliśmy z powrotem do domu Ziaana. Może i nie dogadywaliśmy się z nim tak wyśmienicie, jak mówił o Couchsurfingu - ale doszliśmy do wniosku, że cel (bezpieczne łóżko, przyjazny host) osiągnięty. Nie musimy być przecież najlepszymi kumplami.

Następnego dnia ruszyliśmy rikszą do oddalonego 12 km od miasta Amber Fortu - słynnej atrakcji Jaipuru. To tu zwykle jeździ się na słoniach i tu również i ja miałam zamiar jeździć na słoniu. Nastrój poczułam już w drodze, gdy wyprzedzaliśmy rikszą słonia spacerującego sobie po asfalcie. Kiedy zobaczyłam jednak, że na miejscu nie da się zrobić sobie na nich zdjęcia - a żeby jeździć trzeba zapłacić 900 rupii (prawie 60 zł) za dwie osoby, żeby słoń w słońcu wtargał Twoje zachodnie dupsko do głównej bramy fortu (jakieś 20 minut pod górę kamienną drogą), spasowałam. Trochę nie podobała mi się idea męczenia zwierząt, a zresztą widoki były tak piękne, że należało się zatrzymywać co chwila na zdjęcia.



Amber Fort nigdy nie został podbity w swojej historii - otoczony tzw. "Wielkim Murem Indii" i wysokimi górami, a także zbiornikiem wodnym, był nie do przejęcia. Jego historia sięga 1000 r., a aktualnie jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych.




Krakowskie zabawy nawet w Indiach - gołębi fun z Eliasem, Pauline i Himaansu :)

Gdy spacerowaliśmy po dziedzińcu wejściowym, sprzedawca gazet i pamiąteczek zapytał mnie, czy jestem z Polski. Nie wiedziałam, czy się cieszyć, że jestem aż tak "polska", ale jedno było pewne: przeżyłam szok, gdy poznałam go bliżej :D Okazało się, że gość sprzedaje w Amber Forcie gazety z całego świata, w tym "Rzeczpospolitą" i "Dziennik Polski", oczywiście od 2 dni nieaktualną. Chciałam nawet kupić, niemniej jednak wyczerpał mu się nakład na dany dzień.










Po zwiedzaniu fortu napiliśmy się jeszcze kawy w pobliskiej kawiarence i mijając wielbłądy w drodze powrotnej ruszyliśmy do Jaipuru. Minęliśmy także niesamowicie piękny pałac na wodzie, niestety niedostępny dla zwiedzających. Wiedziałam już, że jadąc do Jaipuru nie należy jechać bezpośrednio do niego: należy zwiedzić to, co dookoła miasta. Amber Fort wydawał mi się znacznie bardziej obfity w... Indie niż Taj Mahal.

Wzięliśmy rikszę do wspomnianej przez Ziaana Małpiej Świątyni i po drodze minęliśmy piękny pałac na wodzie, niestety niedostępny dla turystów.



Tym sposobem znaleźliśmy się u stóp wzniesienia. 20 minut wspinaczki po trakcie otoczonym małpkami przyniosło niesamowite rezultaty. Mieliśmy widok na calutki Jaipur.




W samej świątyni przywitała nas przemiła Hinduska, usiłująca mówić po angielsku - chłopcy jednak zaczęli z nią rozmawiać w hindi i nam tłumaczyć. Powiedziała nam, że musi schować nasze buty do szafki, gdyż małpy lubią je kraść - a gdy zapytaliśmy o siedzącą w klatce papużkę, opowiedziała nam, jak ta złamała skrzydło i za miesiąc zostanie wypuszczona. Świątynia miała przepływ świeżego powietrza ze wszystkich stron - przyjemny chłód i miejsce do siedzenia w środku. Mogliśmy się nawet położyć, pod warunkiem, że nie ułożymy się stopami do którejś z figurek bogów.



Kobieta posiedziała chwilę z nami, opowiadawszy nam o tym, jak to z mężem opiekują się świątynią. Jej syn nie ma póki co zamiaru przejąć od nich pracy - jest webmasterem i jest z niego bardzo, bardzo dumna.
Wyszłam na chwilę na świątynny taras, by popatrzeć na widoki. Zastanowiłam się wtedy, czy moja Mama jest ze mnie też taka dumna, a kiedy pomyślałam sobie, że na pewno, moje myśli zeszły na inny aspekt tej historii.
Będąc w Indiach zdarzyło mi się wielokrotnie (Varanasi, a potem Delhi) zwiedzić miejsca kultu religijnego, które były komercyjne do granic obrzydliwości. Reklamowane w przewodnikach miały skłaniać więcej, więcej i więcej ludzi do tych wszystkich błogosławieństw, kwiatów, bransoletek i innych dupereli, które miałyby nam zapewnić bożą łaskę. I wtedy, w Jaipurze, pomyślałam sobie, że jeśli już bóg istnieje, to nie w miejscach dla mas, a właśnie w takiej świątyni na przedmieściach, niewspomnianej w Lonely Planet, gdzie czas toczy się trochę wolniej; gdzie można odtechnąć od tego całego zgiełku, hałasu i rozgardiaszu. Gdzie małpki kradną buty, nikt ode mnie nie wymaga opłaty, a ja mogę sobie poleżeć i pogapić się w sufit z tym charakterystycznym uśmieszkiem świadczącym o tym, że to takie chwile się zapamiętuje.

W tym momencie do świątyni weszła para cudzoziemców: biali, ciemnowłosi, turyści. Żadne z nich nie mówiło w hindi, kiedy więc kobieta chciała ich poczęstować religijnym przysmakiem z ołtarzyka, od razu wyjęli pieniądze i wrzucili na przygotowaną tacę, po czym spłoszyli się i ruszyli porobić zdjęcia, lekko skrępowani.
Posiedzieliśmy w świątyni jakąś godzinę i na wychodnym sama z siebie wrzuciłam na tacę kilka rupii. Nikt mnie nie prosił, nikt nie wymagał.

Chłopcy nieco nas wyprzedzili w drodze powrotnej, a ja z Pauline rozmawiałam o Biblii. P. identyfikuje się ze chrześcijaństwem, jest to jednak forma kompletnie nienachalna, zdroworozsądkowa i budująca. Tacy chrześcijanie, których lubię, bo można z nimi dyskutować.
U podnóży wzgórza znajdowała się mała restauracyjka z zapomnianym sklepikiem z pamiątkami. Usiedliśmy tam wszyscy na chwilę na colę, a ja spośród zakurzonych pamiątek wygrzebałam 3 breloczki-słoniki za 10 rupii każdy. Ot tak, na pamiątkę miejsc mało komercyjnych.


Rozmowa z tematów religijnych przerzuciła się na sytuację polityczną Bangladeszu - zamieszki, niezadowolenie z rządów, przyczyny i fakty. Następnie ruszyliśmy na obiad, a ja uświadomiłam sobie, jaka rzecz w Jaipurze jest niesamowicie irytująca: a mianowicie gapienie się ludzi na mnie. Wiem, że moje włosy mają niespotykany tu kolor, ale nigdzie nie doświadczyłam tak chamskiego gapienia się na mnie jak w Jaipurze właśnie. I dziękowałam niebiosom, że mamy w tej grupie więcej panów niż pań.
Po obiedzie zdecydowaliśmy się na odwiedzenie jeszcze jednego zabytku - tak zwanego Hawa Mahal, Ze względu na oszczędności zdecydowaliśmy się tam dojechać nie autorikszą, a rikszą napędzaną siłą ludzkich nóg. Tym sposobem chłopcy znaleźli nam dwie riksze - do jednej wsiadłam ja z Pauline i Himaansu, do drugiej zapakował się Elias z Daniyalem.
Pierwszy raz jechałam taką rikszą i gdy zobaczyłam, że 3 km za 50 rupii (3 zł) wiezie nas gość po 50-tce, poczułam się jak europejskie, rozpieszczone gówno.
Europejskie, rozpieszczone gówno z telewizorem, rodzicami, chlebem i stypendium.

Gdy człowiek ten pocił się i gdy nie miał siły dalej wozić naszych tyłków, prowadził rower, czułam się winna za każdy pojedynczy kilogram mojego ciała. Gdy z pobliskiego sklepu gapiło się na nas kilku chłopaków i jeden w ramach gestu typu "patrz, jaki jestem kozak" chciał stanąć naszemu kierowcy na drodze i ten omal się nie przewrócił, miałam łzy w oczach. Miałam ochotę przerwać tę podróż, ale zdawałam sobie sprawę, że ta riksza to prawdopodobnie jedyne źródło utrzymania tego człowieka. W tym momencie wyprzedziła nas riksza chłopaków i Daniyal chciał zrobić naszemu kierowcy zdjęcie. Ten podniósł ręce w geście wiecznej chwały i uśmiechnął się od ucha do ucha.
W tym momencie przypomniałam sobie słowa Borowskiego w "U nas w Auschwitzu": "Sądzę, że godność człowieka naprawdę leży w jego myśli i w jego uczuciu".


Nie trzeba było długo ustalać, że zapłacimy rikszarzowi 100 rupii zamiast 50. Dla nas to nic (3 zł różnicy), a dla tego człowieka zmiana była tak kolosalna, że uścisnął nam dłonie z ogromną wdzięcznością w oczach i pobłogosławił po swojemu na drogę.
W innych rikszach życie toczy się swoim własnym torem. :D
Do Hawa Mahal dotarliśmy w momencie jego zamknięcia. Ciężko się przyznać, ale daliśmy w łapę ochroniarzowi: ja sprzedałam mu dramatyczną historię o tym, jak to nasz ostatni dzień jest i musimy to zobaczyć, Daniyal dyskretnie wcisnął mu w dłoń banknot na dowód prawdziwości moich słów. Zwiedzaliśmy obiekt praktycznie biegiem (co i tak nie przeszkodziło ochroniarzom zamknąć nas przypadkiem w wieży), ale było warto.
}




Ja z P. wyszłam trochę przed chłopcami, ruszyłyśmy więc na pobliskie bazary - nigdy nie wiadomo, czy człowiek nie znajdzie wymarzonego modelu butów! :D I z ogromnym zdziwieniem zauważyliśmy, że gdy jesteśmy same, ludzie praktycznie się na nas nie gapią. Może to międzynarodowość naszej grupy zastanawia tłumy?
Dzień zakończyliśmy wizytą w kinie na "Poradniku pozytywnego myślenia" (kompromis). Film ten nie był zły, ale nie był też dobry. Mimo to był wystarczająco dobry na przyjemnie odmóżdżenie się po intensywnym dniu.

Wieczorem powróciliśmy do domu Ziaana, żeby tam podziękować mu za wszystko i się pożegnać. Następnego dnia musieliśmy wyjść o 6:30, żeby zdążyć na nasz pociąg. Jak się okazało, ten opóźniony był 3 godziny. Razem z Himaansu ruszyłam więc na stragan po banany, a następnie zdrzemnęliśmy się w poczekalni dla klasy 3AC (czysto i ładnie). A gdy w końcu nadszedł pociąg, tym sposobem ruszyliśmy do ostatniego turystycznego punktu naszej podróży: do słynnego Delhi.
...Ale o tym już w następnej notce :) Kto dobrnął do końca, serdecznie gratuluję.
dy
Drobna informacja dotycząca autorstwa zdjęć; większość z nich wykonał Daniyal i to głównie jego zdjęcia dodaję, gdyż różnice techniczne naszych aparatów (jego lustrzanka vs. moja cyfróweczka) w Indiach widać dość wyraźnie. Nie oznacza to jednak, że nie dodaję żadnych moich - mimo to jestem zbyt leniwa, by podpisywać każde zdjęcie z osobna. W razie wątpliwości proszę pytać :)