sobota, 13 kwietnia 2013

Travel Week - Delhi


Gdy po pięciu godzinach podróży (spędzonej głównie na jedzeniu bananów i graniu w karty) dotarliśmy do Delhi, nie do końca wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Harsh ogłosił nam jedynie, iż mamy kierowcę na cały pobyt i miejsce do spania gdzieś w centrum, oprócz tego mieliśmy spotkać się z jego rodzicami. Domyślałam się, iż standardy podróży mogą się podnieść na koniec Travel Weeku (bo wciąż pamiętam nasz pobyt w Bombaju), jednak nie wiedziałam, jak bardzo.
Gdy pod dworzec zajechał stylowy samochód z napisem "Government of India", wiedziałam już, że dość mocno :D

Kierowca miał nas zawieźć do miejsca, w którym mieliśmy rezydować przez te kilka dni - i choć w Agrze i Jaipurze pozostałabym czujna do końca podróży, by upewnić się, że nikt nas nie chce zgwałcić/oszukać/że kierowca wie, gdzie jechać, naszemu kierowcy w Delhi zaufałam totalnie w momencie, gdy wziął ode mnie torbę, by wsadzić ją do bagażnika. Może brzmieć to śmiesznie, ale w Indiach zasady europejskiego savoir-vivre'u typu "nie dźwigaj, kobieto, ja wezmę" są zwykle zastąpione zasadą "co mnie obchodzi Twój bagaż" - więc gdy już odciążona z bagażu wsiadłam do samochodu, w którym był odświeżacz powietrza, nie miałam już żadnych "ale". Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wsiadłam do samochodu bez tego lekkiego stresu typowego dla Indii, czy na pewno dotrę tam, gdzie mam dotrzeć i czy nie zapłacę za to tysięcy rupii. A tu? Tu kierowca wiedział wszystko, a ja po prostu musiałam siedzieć na tylnym siedzeniu i oglądać widoki.
Takie małe rzeczy, a tak cieszą.
Kiedy jechaliśmy przez Delhi, ku mojemu zdziwieniu spostrzegłam, że jest tu zielono. I czysto. Prawdopodobnie wysiedliśmy na stacji w ścisłym centrum, na tysiąc trzysta procent i w Delhi są dzielnice pełne syfu i slumsów, ale... Ale tu piękne było to, że cały syf i gwar ulic był zastąpiony tym, co widzimy w Europie i w Stanach. Szumem silników dobrych aut, świadczących o pewnym poziomie materialnym. Zszokowana zobaczyłam, że jest tu i zieleń, i parki, i place zabaw dla dzieci... Nie pasowała mi jedna rzecz i przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie stwierdzić, co - ale gdy zdałam sobie sprawę, co to takiego, prawie zachciało mi się płakać.
Auta poruszały się w zachodnim porządku. Bez klaksonów, z używaniem świateł ulicznych (!) i kierunkowskazów (!!), jedno auto na pasie przeznaczonym dla jednego auta. Taki ruch, w którym jest się w stanie przejść przez ulicę. Taki ruch, jakiego w Indiach nigdzie jeszcze nie widziałam.
Ruch bez krów, kur i kóz na ulicy.

W drodze zadzwonił do nas tata Harsha, zaprosiwszy nas do siebie do domu na kolację. W czasie całego pobytu dzwonił do nas kilka razy dziennie, by upewnić się, że wszystko w porządku :) Indyjska gościnność to zdecydowanie to.
Jak się okazało, mieliśmy mieszkać w osiedlu domków-apartamentów 5 minut od najważniejszych zabytków centrum. Bardzo dużo przestrzeni, czystej przestrzeni, terenów zielonych... Markowe sklepy, czystość absolutna, perfekcyjny wygląd ulic niczym z amerykańskiego przedmieścia. Kierowca otworzył mi drzwi (!), wziął moją torbę (!!!) i wtargał ją do mojego i Pauline pokoju (brak wykrzykników). Na 5 osób dostaliśmy 3 pokoje z łożami małżeńskimi - stwierdziliśmy, że ze względu na rodziców Harsha być może lepiej nie losować tym razem, kto z kim śpi :D



I wtedy powoli zaczęłam zdawać sobie sprawę, dlaczego ludzie na kampusie, którzy pochodzą z Delhi, są trochę bardziej wylansowani i 'elitarni'. Centrum Delhi to nie są Indie, a przynajmniej w żadnym wypadku to reszty Indii nie przypomina.

Po zakwaterowaniu zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo zmęczeni jesteśmy - Daniyal czuł się okropnie, bo aktywowała mu się alergia, o ironio, na kurz. Przeżył Agrę, przeżył Jaipur, a czyste Delhi widać mu zaszkodziło :) Zdecydowaliśmy więc, że dziś zwiedzimy mniej ważne punkty programu, a za porządne zwiedzanie Delhi zabierzemy się jutro. Ruszyliśmy więc z naszym kierowcą do Nizamuddin Dargah - Lonely Planet wskazywało ten zespół alejek prowadzących do mauzoleum jako otwartą 24/h atrakcję pełną życia i koniecznie must-be. Cóż - my odebraliśmy to tak, jak ja większość świątyń w Varanasi, czyt. absolutna komercja. Na to w Indiach należy się zdecydowanie przygotować - bo ani Elias, ani Pauline, ani Himaansu nie mieli z tym doświadczenia, dlatego w chwilę po wejściu w uliczki mieli już na sobie narzucone przez sprzedawców szale, czapki, wianki kwiatów i buty odłożone na półeczkę. Ja szłam trochę z przodu i kiedy sprzedawca powiedział "your shoes, madam", wskazując na półeczkę położoną przy swoim towarze, zapytałam, czy przechowanie butów jest za darmo. Odpowiedział, że tak - po ogłoszeniu mu 3 razy, że lepiej, by miał rację bo i tak nie zapłacę, odłożyłam buty na półeczkę i dalej szłam boso. Obróciłam się i wówczas spostrzegłam resztę mojej grupy, zagubioną z czapeczkami, szalami i toną kwiatów do złożenia na ołtarzu - na zasadzie "za darmo za 50 rupii". Podeszłam więc do sprzedawcy i zaczęłam powoli odkładać towar po towarze, mówiąc mu, że jesteśmy "poor students" i że "bóg nas kocha i tak" oraz "darmo i 50 rupii to nie jest to samo". Nie do końca wiedziałam, czy wypada mi do świątyni iść bez kwiatów, ale jak to zwykle w Indiach bywa, rację ma ten, kto krzyczy głośniej. A ja już się nauczyłam, że przekrzyczeć indyjskich sprzedawców można tylko wtedy, gdy samemu się wierzy we własną rację.
Tak więc w nią wierzę.

W samej świątyni nie było wiele ciekawego dla osoby spoza wiary i spoza kultury, która wszystko to już przerobiła w Varanasi - tradycyjnie przy wyjściu poproszono mnie o dotację, a gdy grzecznie (naprawdę grzecznie!) odmówiłam, nie zawahano mi się wytknąć, iż "chodzisz tutaj, zwiedzasz przecież". Tą metodą się mnie nie kupi, więc cóż, stałam się nieco mniej grzeczna.

Drugim punktem programu było India Gate - wśród zielonych terenów samiutkiego centrum Delhi musiał być i punkt rodem z zachodnich Champs Elysees.
I znów miałam okazję przypomnieć sobie, jak upierdliwe może stać się zwiedzanie Indii - mała dziewczynka zignorowała moje "nie" na propozycję zrobienia mi mehandi na dłoni i upieprzyła mi pół ręki henną, żądając jeszcze za to pieniędzy i krzycząc na mnie, że odchodzę bez słowa.


Sprzedawcy Pamiątek Z Dupy pod India Gate - w tle pałac prezydencki
Następnym miejscem, w które zawiózł nas kierowca, był pałac prezydencki i parlament. Kompleks budynków zrobił na nas spore wrażenie - szerokie ulice, zieleń, kopuły budynków i brama pałacu... Brama przypominała trochę pałac Buckingham - żołnierze i oczywiste oddzielenie świata turysty od świata władzy. Zawsze tego strasznie nienawidziłam - tego bezsensownego luksusu politycznych elit, i jeszcze ludzi, którzy z dumą mówią "tu mieszka nasz prezydent", nie do końca wiedząc, dlaczego prezydent ma setki metrów kwadratowych przestrzeni. Miało to sens przed XXI wiekiem, gdy bogactwo mogło komuś imponować i elity otwarcie przyznawały się do tego, że są elitami. Dziś pozostaje duma, pycha i pokazanie innym krajom, że się ma - że się posiada marmury i żyrandole, pierdyliard pokojów, to wszystko - w imię czego?

budynki parlamentu
Patrzyłam na to wszystko, z jednej strony z tęsknotą za europejską architekturą, a z drugiej z narastającą świadomością, że to taka zajebiście ogromna bańka ignorancji. Ktoś mi może powiedzieć, że rząd musi być imponujący, by reprezentować. Bogactwo ma reprezentować? Reprezentować Indie? Kraj, w którym ludzie operują na co dzień kwotami 5, 10, 25 rupii, by przeżyć? (odpowiednio 30 gr, 60 gr i 1,50 zł)
brama pałacu
Udało nam się również odkryć wady zachodnich trendów panujących w centrum miasta. Kierowca, otrzymawszy polecenie zawiezienia nas w tanie miejsce na kolację, zawiózł nas do restauracji, gdzie ceny zaczynały się od 300 rupii (18 zł). Był to jeden z tych lokali, gdzie kelner otwiera Ci drzwi przy wejściu, a romantyczne pary bogatych Hindusów i mniej romantyczne pary biznesmenów wymieniają się uwagami na temat zamówionego homara. Oczywiście już za 900 rupii za porcję.

Zaraz po tym przypomnieliśmy sobie jednak, że jesteśmy zaproszeni do rodziców Harsha - pojechaliśmy więc po Daniyala i ruszyliśmy do miejsca, w którym Harsh zwykł mieszkać, zanim przeprowadził się na wzgórze w dolinie Mulshi.
Był to pierwszy dom w Indiach z płotem, ogrodem i przeznaczony wyłącznie dla jednej rodziny, jaki widziałam. To na pewno oznaczało pewien status materialny: kompletnie odgrodzona od obcych posesja, sąsiadująca z innymi domkami tego typu. Piękny ogród pełen kwiatów, nocne lampy w ogrodzie, ciche zraszacze, meble z wikliny... U nas możnaby powoli nazwać to standardem, w Indiach jednak nie zdarzyło mi się nie widzieć ludzi spoza rodziny dookoła mnie. Chociażby w Jaipurze, dom Kabira i Ziaana zamieszkiwało z 15 osób, dookoła inne domy, inni ludzie.

Rodzice Harsha okazali się jednak megaserdeczni :) Sprawdziły się tu moje i Pauline europejskie umiejętności prowadzenia towarzyskiej pogawędki z rodzicami, rozmawiając na tematy neutralne, łagodząc tematy mniej neutralne i nie pozwalając zapaść niezręcznej ciszy. Harsh poprosił nas o nieinformowanie jego rodziców, iż ma dziewczynę - i o ile tego tematu udało nam się uniknąć, mama H. opowiedziała nam o tym, jak to syn rzadko do niej dzwoni i rzadko odbiera telefony. Opowiedziałyśmy jej zgodnie z prawdą, jak to w naszej szkole dni mijają naprawdę szybko i człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy, że nie rozmawiał z rodzicami x czasu. I tak od słowa do słowa ją uspokoiłyśmy całkowicie, opowiadając o ilości zajęć Harsha etc.
Mama H. okazała się osobą niesamowicie entuzjastyczną (nawet w pewnym momencie stwierdziła, że jesteśmy bardzo podobne :D), tata H. natomiast jako pracownik ministerstwa kultury (jak to określił H., "siedzi w biurze i podpisuje Bardzo Ważne Papiery, czyli okropna nuda") potrafił bardzo dyplomatycznie połączyć bycie jej poplecznikiem z byciem niesamowicie konkretnym. Jak to w indyjskiej rodzinie bywa, zapytani zostaliśmy o zawody rodziców i nasze plany na przyszłość (ale przynajmniej pytanie o ilość sióstr i braci zostało pominięte).

Rodzice H. bardzo nam pomogli pod względem informacji nt. punktów wartych odwiedzenia i byli niesamowicie, ale to niesamowicie mili. Zapytani o miejsca, które widzieliśmy w ów dniu, opowiedzieliśmy o pałacu prezydenckim. Tata H. zapytał wówczas, czy chcielibyśmy go zobaczyć od środka.
...Wystarczył jeden telefon i mieliśmy umówioną wizytę na następny dzień :D Oprócz tego mama H. obiecała nam prowiant na drogę do Puny w pociągu za dwa dni.

Później Pauline zauważyła, iż rodzice H. w całej tej swojej serdeczności nie do końca chyba mieli okazję poznać swojego syna. Nie wyglądało na to, żeby Harsh rozmawiał z nimi dużo o tym, czym dla niego jest UWC. A kiedy weszłam do domu w celu skorzystania z łazienki, zdałam sobie sprawę, co może być tego przyczyną - dom był urządzony w dobrym stylu, aczkolwiek nie chciałabym w nim mieszkać. Dobrobyt był tu niesamowicie niepraktyczny, nie służył temu, że człowiek czuł się tam dobrze. Znając skromność Harsha pomyślałam, że nie do końca musiał czuć się tutaj dobrze. Ale nie znałam sprawy wystarczająco dobrze.

Mimo to wizyta w prawdziwym domu i poznanie perspektywy rodziców mimo wszystko tęskniących za synem w UWC przypomniała mnie i Pauline o naszych rodzicach i strasznie zatęskniłyśmy za domem. To samo mama H. w kwestii swojego syna - i my, jak to kobiety, zrozumiałyśmy się doskonale w tej kwestii :) Spotkanie zakończyło się przytulaniem i ocieraniem łezki w oku mamy H.

Jako miejsce na wieczorne przechadzki państwo H. polecili nam znajdujący się niedaleko kompleks sklepów - i moje tęsknoty za spontanicznymi wizytami w Sephorze czy sklepach z kosmetykami zostały zażegnane. Nie musiałam już, jak np. w Punie, szukać sklepu ze wszystkim, by dowiedzieć się, że nie ma tam marki, którą lubię - i w związku z tym musieć kupić jej substytut. Tu drogeria była po prostu drogerią, gdzie można pomaziać się testerem błyszczyka dobrej (!) jakości, popsikać nadgarstek perfumami Lady Milion (obiecując sobie, że kiedyś będę w stanie wydać 200 zł na perfumy i nie narzekać na bezsens tego przedsięwzięcia pod względem marnowania pieniędzy i własnego skąpstwa), poczuć zapach prawdziwego faceta wąchając jedną z wód kolońskich Hugo Bossa (przypominając sobie, jak kiedyś w Intermarche minął mnie między regałami facet, który pachniał tak cudownie, że byłabym w stanie za niego wyjść od razu po odejściu od kasy) i pozwolić sobie na drobne rozpieszczenie samej siebie, jakim jest kupno szamponu piwnego do włosów z Park Avenue w zabawnej, piwopodobnej butelce.
Takie drobne przyjemności, które w Krakowie na Rynku serwowałam sobie na co dzień, a których w Indiach tak bardzo mi brakuje.
Kierowca odwiózł nas do naszych domków, a ja zdałam sobie sprawę, widząc nocne światła Delhi, jaki to jest luksus - mieć zaufany samochód z kierowcą, i móc po prostu zamknąć oczy i odpocząć. Znowu, cholera, przypomniało mi to o domu - o rodzicach, który odwożą Cię z zajęć perkusji, gdy po godzinie lekcji ze swoim perkusyjnym guru nie masz energii do życia. O rodzicach, którzy odwożą Cię z imprez, zawsze wiedząc, gdzie i jak jechać. O rodzicach, którzy, gdy jesteś mały i zasypiasz na kanapie w salonie, biorą Cię na ręce i zanoszą do łóżeczka, żebyś rano obudził się na swoim, z czerwonym piesiem-maskotką obok.
Piesio ten robi "piiiip!", jak się go naciśnie.

(tak, gdyby ktoś pytał - naprawdę mam kryzys nostalgii za moim kończącym się dzieciństwem.)

Następny dzień rozpoczął się lekką epidemią - już wszyscy czuli się źle, ale jako że mieliśmy zwiedzać ten nieszczęsny pałac prezydencki, musieliśmy ruszyć.

Na początku odwiedziliśmy Lotus Temple: wielowyznaniową świątynię Delhi o nietypowym kształcie lotusa. Miejsce to było niesamowicie spokojne, w środku obowiązywała całkowita cisza, brak zdjęć i modlitwy we wszystkich religiach - każde z nas zrobiło swoje. Elias oglądał sufity, Pauline po chwili refleksji się przeżegnała, Himaansu szeptał coś pod nosem, a ja rozmawiałam sobie z bogiem w głowie, po swojemu, po agnostycznemu. Mniej więcej na takich zasadach, jak bohaterka filmu "Cześć, jestem Esther", szukając boga w klozecie :D

Zawsze w miejscach religijnych, które naprawdę do mnie przemawiają i mają w sobie jakąś taką fajną aurę (Lotus Temple, kościół Piotra i Pawła na Grodzkiej w Krakowie, kościół mariacki), rozmawiam w głowie z ewentualnym bogiem, zaczynając od "Hej, boże, jeśli istniejesz...". Są osoby, które mogłyby powiedzieć, że religia uczy człowieka wdzięczności i doceniania, co się ma - i ludzi niereligijnych uważają za potomstwo szatana przez ten brak wdzięczności, szacunku dla sacrum i tak dalej. Mam wrażenie, że mnie jednak w swoim agnostycyzmie udało się jakoś połączyć te elementy przez zwykłe, buddyjsko-medytacyjne cieszenie się tym, co mam, docenianiem tego, co dostałam i posiadaniem nadziei na jeszcze lepsze.


Następnie kierowca zawiózł nas tuż przed bramę pałacu prezydenckiego, gdzie strażnicy zapytali, kim jesteśmy. Pauline zadzwoniła do taty H. i tak na hasło "Jestem Pauline" przebrnęliśmy przez 3 bramy bezpieczeństwa do środka pałacu. Brak turystów i późniejsze wygody dały nam do zrozumienia, iż jesteśmy naprawdę gośćmi VIP. W pieprzonym pałacu prezydenckim Indii :D
(żeby wyjaśnić ewentualne zarzuty hipokryzji: gardzę bogactwami i marmury mi nie imponują, aczkolwiek imponuje mi fakt, iż jestem w stanie dostać się jako VIP do kwatery prezydenta Indii, jeśli tylko tego zapragnę)

W środku w recepcji pełno było Ważnych Panów, a rezerwacja naszej grupy była na moje nazwisko - musieliśmy więc wylegitymować się paszportami, ja musiałam złożyć elektroniczny podpis, zdjęcie grupy było już ostatnią formalnością. Został nam przydzielony "przewodnik" - i tak pozwiedzaliśmy wnętrza przeznaczone dla zagranicznych gości dyplomatycznych do zwiedzania w ramach "poznania Indii". Zwiedziliśmy również niesamowicie piękne, już dostępne dla wszystkich turystów ogrody. Gdy zapytałam przewodnika o wodę, zaproszono nas do specjalnej komnaty, a po chwili pojawili się służący z przekąskami, herbatą i wodą. Całość zajęła nam może z 1,5 godziny.

W międzyczasie do Himaansu zadzwoniła Malika, druga z jego drużyny reprezentantów Mauritiusu w naszym kampusie. Razem z Mamą cały Travel Week zwiedzały Delhi, więc mieliśmy w planach spotkać się gdzieś na lunch. Jeszcze przed tym mieliśmy zwiedzić grób Humayuna (to tam zabrano Baracka Obamę z żoną podczas ich wizyty w Delhi), ale poczułam się tak źle, że zostałam w aucie. Gdy spotkaliśmy się z Maliką, było mi niedobrze - gdy poszliśmy do pizzerii Domino, skończyłam w toalecie z obustronnym zatruciem. Jak mi się wydawało, powodem było przedawkowanie bananów ;)
Resztę dnia spędziłam więc w domku, umierając. Choć wszyscy byli pod telefonem, zwiedzając ogrody Lodi i kończąc w centrum handlowym na kolacji, znów miałam syndrom "Jasna cholera, nie jestem dorosła, chcę do domu". W domu nie trzeba dzwonić na recepcję po czarną herbatę i kromkę chleba. W domu to wszystko pojawia się obok Ciebie automatycznie, z matczynym "no nie, znowu się czymś zatrułaś bo żresz byle co" połączonym z "moja bidusia".

Następnego dnia kierowca podjechał pod nasze apartamenty z siatą jedzenia od rodziców Harsha. Choć bilety na pociąg mieliśmy zamówione dla wszystkich, Himaansu musiał zostać w Delhi, gdyż okazało się, że jego rodzice przyjeżdżają. To samo Daniyal - obaj zdecydowali się wrócić samolotem, Daniyal ze względu na swój stan zdrowia.

Czując się wyjątkowo silna fizycznie po wczorajszych chorobowych przeżyciach, a także i niesamowicie atrakcyjna (do plag nieszczęść dołączyła jeszcze opryszczka), wsiadłam do pociągu jadącego 26 godzin, ciesząc się, że przynajmniej przez 26 godzin nie muszę się niczym martwić. W pociągu Elias nam oświadczył, że z nami nie wróci na kampus, bo zostaje w Punie na urodziny Ananda. Nie raczył nas o tym poinformować wcześniej i nie przejął się specjalnie faktem, że mamy same wrócić na teren kampusu. Na dwie osoby nie opłacało się wynajmować szkolnego jeepa (80 zł), dlatego zdecydowałyśmy, że wrócimy tak, jak często wracają nasi uczniowie, tnąc koszta.
Z dworca wzięłyśmy rikszę na obrzeża Puny (10 zł), a z tamtejszego przystanka ogłosiłyśmy, iż chcemy jechać do Paud. Jakiś kierowca ogłosił nam, że cena takiego biletu to 100 rupii (6 zł) - my jednak wiedziałyśmy, iż więcej niż 30 zdecydowanie nie powinnyśmy płacić. W końcu umowa stanęła: wsiadłyśmy do prawie całkowicie zapakowanego jeepa, za 30 rupii od osoby ruszając w stronę Paud.

Przeszkolona jazdą jeepem z 17 osobami na początku roku szkolnego (dzięki Weronice) ze zdumieniem odkryłam, że z 20 innymi osobami w jeepie jest mi naprawdę całkiem wygodnie. Bez przesady, mówię całkowicie poważnie - 20 osób. 5 z przodu, 5+2 dzieci z tyłu i 8 w bagażniko-siedzeniu. Indie.

Sunąc drogą szybkiego ruchu i podziwiając widoki wymieniłam z Pauline spostrzeżenia, jak we wrześniu w życiu byśmy się nie zdecydowały na samotne podróżowanie - a teraz proszę! Wiemy co i jak, wiemy gdzie jedziemy, znamy te tereny i się nie boimy.

Kilkanaście minut później kierowca zatrzymał się, ogłosił nam "Paud" i wszyscy wysiedli z jeepa. Budynki wyglądały znajomo, więc wysiadłyśmy ze Stas. Auto odjechało, a mnie się wydawało, że rozpoznaję te miejsca. Jeszcze w Punie zadzwoniłyśmy do szkoły i zamówiłyśmy jeepa z Paud do kampusu (7 km), a teraz właśnie zadzwonił do nas kierowca. Paud ma bardzo charakterystyczne "centrum", tj. skrzyżowanie gdzie rozchodzą się drogi na kampus, do Puny i do dalszej części wioski. Wydawało mi się, że musimy przejść tylko kawałek, by dojść do skrzyżowania - jednak przeszłyśmy jakiś kilometr i im mniej budynków było koło nas, tym bardziej zdawałyśmy sobie sprawę, że kierowca nas oszukał i jesteśmy w dupie, a nie w Paud :D Jednak budynki wciąż wyglądały znajomo. I tu zaczął się cyrk:
- ja nie mogłam przestać się śmiać, że jeszcze chwilę temu czułyśmy się "takie doświadczone", a teraz jesteśmy gdzieś nie wiadomo gdzie
- z biura transportu na kampusie zadzwoniono do nas na komórkę, gdzie jesteśmy, bo nie ma nas w umówionym miejscu - pracownik szkoły, który zadzwonił, mówił z takim akcentem, że nic z niego nie rozumiałyśmy
- stanęłyśmy pod budynkiem oznaczonym napisem "coś tam coś tam elite school" i przez 15 minut powtarzałam pracownikowi w kółko i tłumaczyłam wybitnie łopatologicznie, że w mojej ocenie jesteśmy gdzieś w drodze z Paud do Puny, przeczytałam nazwę szkoły, powtórzyłam dwukrotnie, omówiłam wszystkie znaki i reklamy, jakie się dookoła nas znajdowały, a pracownik udawał, że mnie rozumie
- przez godzinę stałyśmy w słońcu, śmiejąc się z siebie nawzajem i ciesząc, że przynajmniej rozpoznajemy to miejsce i jest gdzieś po drodze. Cieszyłyśmy się także, że jesteśmy we dwie (choć kobiety) i że jest 13:00, a nie 19:00.
- w międzyczasie dzwoniono do nas 10 razy z biura, a przejeżdżające obok auta zatrzymywały się i trąbiły na nas
- podszedł do nas nawet jakiś chłopaczek i w hindi zapytał, czy nam nie pomóc - nasz hindi był wystarczający, by ogłosić, że my "hindi nahi"
- za chwilę zebrał się tłum chłopaczków, z czego jeden mówił angielskim na tyle, bym go ładnie poprosiła, by wytłumaczył pracownikowi z transport office, gdzie jesteśmy. Z niewiadomych jednak mi przyczyn również się nie dogadali, a ja z tej komedii śmiałam się coraz bardziej :D
- w końcu zadzwonił do nas z biura transportu Ramesh. Ramesh jest uczniem programu Akshara, który mieszka z nami na kampusie - uczniowie uczą się przez rok intensywnie angielskiego, by być w stanie rozpocząć od nowego roku naukę w którymś z UWC na świecie. Oczywiście są to ludzie z ubogich rodzin, całość jest stypendialna, a Ramesh jest jednym z najlepiej sobie radzących z językiem osób. Ze względów finansowych prawdopodobnie spędził Travel Week na kampusie lub w domu i już wrócił - więc był jedyną osobą dostępną w pobliżu i mówiącą po angielsku na tyle, by ustalić z nami, gdzie my są.
Po godzinie i 20 minutach kierowca nas magicznie odnalazł z Rameshem w jeepie - jak się okazało, kierowca publicznego jeepa oszukał nas wybitnie i wysadził 20 km od kampusu.
Po 1,5 godziny stania w słońcu musiałyśmy się czegoś napić - zatrzymaliśmy się więc w Paud, by kupić jakąś zimną colę. Ramesh, zapytany o to, jaki napój chce, grzecznie nam podziękował - stwierdziłyśmy jednak, że absolutnie mu się należy. I miałyśmy rację - kupiłyśmy mu półlitrową colę za 30 rupii i był nam za nią tak ogromnie wdzięczny, że czułam się jakbym to ja komuś pomogła, a nie ktoś mnie. Pomyślałam sobie, że zdecydowanie każdy zasługuje na smak zimnej coli w 30 stopniach Celsjusza - a zwłaszcza, jeśli uratował komuś tyłek, gdy ten ktoś wylądował na jakimś zadupiu przez indyjskich kierowców :)

Tak też zakończył się dla nas Travel Week. Po powrocie na kampus okazało się, iż ten o mało nie spłonął w czasie naszej nieobecności - były 3 dni pożarów i wszyscy ludzie, którzy byli w tym czasie na kampusie, brali udział w jego gaszeniu lub przynosili wodę z elektrolitami osobom gaszącym.
..A najlepsze w tym wszystkim jest to, że mnie takie rzeczy już naprawdę nie dziwią :D



3 komentarze:

  1. Co prawda mam słabość do Indii, ale ten blog jest porywający nie tylko ze względu na to - bardzo miły styl pisania :). Czytam go regularnie, jednakże tęsknie za opisami tego miejsca dzień po dniu, kiedy przedstawiałaś codziennie śmieszne sytuacje, problemy, realność. Dlatego też travel weeki aktualnie wygrywają w moim rankingu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ". Dobrobyt był tu niesamowicie niepraktyczny, nie służył temu, że człowiek czuł się tam dobrze. Znając skromność Harsha pomyślałam, że nie do końca musiał czuć się tutaj dobrze. Ale nie znałam sprawy wystarczająco dobrze. "

    Dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przerażające, ale niestety ilość tekstu na blogu i presja czasu sprawia, że Wargacka zapomina o przeczytaniu tego, co napisała, zanim oficjalnie doda notkę. A że czasem pada na pysk i jest totalnie padnięta, wtedy jest aż za "dobrze".
      Sorki straszne!

      Usuń