poniedziałek, 2 września 2013

Summertime


fot. Marlena Majewska

Wychodziłam właśnie z kafeterii, gdy Vinay, siedzący przy stoliku razem ze swoją żoną Maliką i uczniami, mnie zawołał.
V: Soniaaaaa!
S: No co byś chciał, Vinay.
V: Tarty! (odkąd po sprzątaniu lodówki pod koniec ubiegłego roku szkolnego podarowałam im w zeszłym roku chrzan tarty, stali się fanami polskiej kuchni. Niestety Vinay nie potrafi wymówić nazwy "chrzan", więc nazywa go "tarty" :D)
M: Wiesz, Sonia, ja w sumie ilekroć wchodzę na skrzynkę mailową i czytam wiadomości od ciebie do szkolnej społeczności, mam takie wewnętrzne wrażenie "awwww, jaki słodki email". A jak nie są słodkie, to są mądre. I myślę sobie "co za urocza dziewczyna!" :D
V: A ja sobie myślę "Co za głupie dziecko, które nie potrafi napisać Extended Essay na czas".
S: I dlatego jesteście małżeństwem, żeby zachować balans :D Nie no, Vinay, ja napiszę ten EE. Napiszę i już. Nawet Federico już się zaczął o niego upominać, więc jak już wszyscy się na mnie uwzięliście, to chyba nie mam wyjścia :D
V: Jak już skończysz, to ugotujemy tarty party!
S: *w* I to jest motywacja! :D

...I tak mniej więcej wygląda mój drugi, ostatni ( :( ) rok w MUWCI. W porównaniu z rokiem poprzednim jestem tu jeszcze bardziej szczęśliwa: mam przyjaciół, mam wspaniałą kadrę nauczycieli, wspaniałe miejsce i odseparowanie od reszty świata, które w zeszłym roku było przeszkodą, a w tym jest pewnego rodzaju błogosławieństwem. Cieszę się, gdzie jestem i wiem, że było warto dokonać wszelkich starań, by tu być. I tu chyba moment na podziękowanie mojej Mamie - bo rzadko się zdarza, by koło zdarzeń obracała wyłącznie siła naszych marzeń. Bez tego wsparcia, które od niej dostałam, żadne Indie nie miałyby miejsca. Dziękuję.

Drugi rok w MUWCI oznacza również, oczywiście, zmiany. I gdy wraz z początkiem nowego roku szkolnego to moja nowa współlokatorka Rina (Norwegia), a nie MinJoo nakładała mi farbę na włosy, zdałam sobie sprawę, że zakończył się mój pierwszy rok w MUWCI i nasi drugoroczni naprawdę rozeszli się we wszystkie strony świata. Teoretycznie powinno to oznaczać, że jestem mądrzejsza, gotowa na nowy rok pełen wyzwań, aplikacji na studia i dorosłe życie jako osoba pełnoletnia.
W praktyce oznaczało to, że potrzebuję zmiany, by podsumować to, ile się u mnie zmieniło w ciągu ostatniego roku. Tak więc paląc papierosa wisiałam głową w dół, czekając, aż Rina nałoży mi kolor rudości na moje prawie białe włosy.

Lato w Polsce przyniosło ogrom zmian i moje wkroczenie w pełnoletniość. Po raz pierwszy w moim życiu zmiany przyszły w taki sposób, iż wydawały mi się naturalne, konieczne, potrzebne. Powróciłam do Polski nie do końca wiedząc, co się będzie działo, gdzie będę mieszkać i co będę robić. I teraz, gdy o tym myślę, okazuje się, że czasem warto nie mieć planu - zdałam się na słowa "let it flow" i było to z pewnością lato wspaniałe. Nie obyło się bez komplikacji, ale, jak pisał Sapkowski, coś się kończy, coś się zaczyna. I choćby dlatego warto było wrócić - by pewne sprawy pokończyć, przekonać się, że (nie) warto i niektóre rzeczy zacząć od nowa. Jak to zawsze mówi moja Mama (i ma świętą rację), jedyne, co jest w życiu pewne, to właśnie zmiany. Ważne, by być na nie gotowym i dobrze się na nie nastawić, a nie powinno być zbyt wielu problemów.
Tak więc moje lato pełne było zmian życiowych, począwszy od zmiany środowisk, w jakich się obracałam, poprzez całkiem spore love story, które do mnie przyszło nagle i niespodziewanie aż po pierwszą poważną pracę w moim ukochanym Krakowie. Lato obfite było również w spotkania z ludźmi, których cieszę się, że mam.
I tak jadąc do pracy pożyczonym od Pauli rowerem przez słoneczny Rynek Główny, klnąc fakt, że zdecydowałam się ubrać długą do ziemi sukienkę i dzwoniąc dzwoneczkiem na łażących bezmyślnie turystów doszłam do wniosku, że jestem szczęśliwa w tym punkcie życia, w którym się znajduję. Hugh Dowes powiedział kiedyś, że człowiek szczęśliwy to bardziej osoba szczególnym podejściu do życia aniżeli osoba w szczególnej sytuacji życiowej.

I dużo myślałam o tych słowach tego lata, w momentach takich jak moja osiemnastkowa impreza pożegnalna w hostelu Mosquito, w którym przepracowałam całe lato. Kiedy po raz ostatni przed grudniem widziałam się z moimi dziewczynami z recepcji, to Ania szepnęła mi do ucha "Nie waż się zapomnieć!", to cała ta załoga przygotowała mi album pełen wpisów od gości z hostelu i swoich. To z nimi przeżywałam 8 godzin porannej zmiany gdy poziom empatii pod koniec sprawiał, że śpiewałyśmy jakże ambitny utwór Brudnych Dzieci Sida zatytułowany "No future", to ich słuchałam na nocnej zmianie, gdy wracały z imprez z gośćmi nieco podchmielone i w tymże stanie bawiły się z hostelowym kotkiem, który czasem zostawał u nas na noc i skakał po zaległych rezerwacjach z booking.com.
Praca w hostelu nauczyła mnie całkiem sporo życia i była najfajniejszą praca wakacyjna, jaką mogłam sobie zamarzyć. I choć człowiek przywiązuje się do gości, dla których Mosquito nie było jedynie miejscem do spania, tak na każdego podróżnika przyjdzie czas, by ruszyć dalej. Zobaczymy, czy nie wrócę - a nawet jeśli nie, to zostały mi za to wspaniałe wspomnienia pracownika hostelu, które będę opowiadać wnukom i nie tylko wnukom :D Wiem też, że moja impreza pożegnalna nie była tak naprawdę pożegnaniem z MSQ. To było tylko takie "Wargacka, see you later" :)
(a gdybyście kiedykolwiek mieli spać w Krakowie, polecam z całego serduszka: www.mosquitohostel.com :))

Również w Mosquito dopadło mnie zakochanie bez pamięci, ale niestety ciężko mi o tym mówić teraz, gdy wczoraj doszłam z tymże lubym do wniosku, że związki na odległość nie są chyba czymś, co potrafię poprowadzić z punktu widzenia zaangażowania emocjonalnego. Żyjąc w tak podróżniczym trybie życia nauczyłam się nie tęsknić za przyjaciółmi i rodziną, bo wiem, że ich jeszcze spotkam i że jeśli nasze uczucie powstało z materii czystej, nie zmurszeje nigdy. Natomiast w kwestiach miłości ciężko jest utrzymać i uczucie, i ten emocjonalny dystans. Na pewno jednak nie żałuję zwiedzania Starego Miasta w Krakowie o czwartej nad ranem, trzymania się za ręce chodząc po Sukiennicach i dostając zniżki od sprzedawców za to, że "taką jesteśmy fajną parą", wspólnego jedzenia najlepszych na świecie czekoladek "Chrupiący Piernik" na Grodzkiej i przeżycia przez tydzień tego, co świetnie obrazuje teledysk Jamala "Defto". Kto nie widział, niech patrzy tutaj.
Może nie mój czas? Może nie ten wiek? Mimo wszystko, to jedne z najpiękniejszych wspomnień w moim życiu. Wszystko to zamknięte w małej wróżce z bursztynową kulą w rękach, która czasem wisi na mojej szyi.

Co jeszcze wydarzyło się tego lata? Obchodziłam osiemnastkę pięć razy i wspaniale było poczuć, że przez osiemnaście lat dotarłam do takiego punktu w życiu, gdy będąc taką, a nie inną osobą zasłużyłam sobie (a przynajmniej taką mam nadzieję) na tyle miłości. Pierwsze obchody miały miejsce na Woodstocku po całym dniu pracy jako Pokojowy Patrol, gdy w bazie przywitały mnie baloniki z Pekao, tort z croissantów ze świeczkami z zapałek i najlepszy team na świecie, z którym przez tydzień przeżyłam niesamowicie dużo. A rzyć bolała mnie nie po 18, a po 25 uderzeniach skórzanym pasem, gdyż cały team stwierdził, że każdy jego członek musi mieć w tym udział :D Potem było już tylko miodniej: moja ukochana studencka nerdów-abstynentów (których kocham, oj kocham!) ekipa zaprosiła mnie do siebie na nowe mieszkanie, stwierdzając, że "nie ma sensu inwestować w prezent, który spowoduje nadbagaż do Indii - jest za to sens inwestować w moją wagę, bo biletów dla otyłych jeszcze w Lufthansie nie wprowadzono". Ekipa znana z prezentów takich jak żywa kura Minnesota i Garść Polskiej Ziemi (na moje 16. urodziny, bo takam światowa) zrobiła mi na osiemnastkę najpiękniejszy, najbardziej obfity i najsłodszy na świecie tort urodzinowy, o jakim każdy marzy, a niewielu dostało. Była to epicka forteca z dżemu, masy Oreo i KitKatów, a na wierzchu widniał dumnie M&Ms'owy Nyan Cat z żelkową tęczą. Poziom cukru w tym torcie sprawił, że nawet mnie po Cukrowej Fazie napadł Cukrowy Zamuł, więc leżałam na łóżku wśród innych Zamulonych i myślałam sobie, że właśnie moje kubki smakowe nabrały tyle cukru, iż powinno mi starczyć do końca życia.
Osiemnastka urodzinowa także odbyła się w radosnym gronie rodzinno-zastępczym, z ciotkami niosącymi podarki, z Mamą niosącą "złoty pierścionek na szczęście", z bratem wręczającym mi absolutnie cudowny film "Kochankowie z Księżyca" (kto nie widział, niech zobaczy)... Nie wspominając już o osiemnastkowym spotkaniu z Szybowskim, który obdarował mnie kartką pełną słów, które nie mogły znaczyć dla mnie więcej. Miejscem naszego ostatniego spotkania przed grudniem był McDonalds' na Czyżynach, co niewątpliwie dodawało uroku całej sprawie, a gdy się żegnaliśmy, sprzedawca hotdogów pod centrum handlowym musiał nas uznać za wariatów, bo od uścisków, poprzez branie w ramiona i obracania dookoła niczym jak na karuzeli przeszliśmy do ziomalskich powitań w stylu "joł", i tak dobre 10 minut, zanim w końcu rozstaliśmy się aż do grudnia.
Echa osiemnastki ciągnęły się za mną też do Mahindry, gdzie wręczono mi wspólny prezent od Wery, Ady, Gabi i Pawła Wita, uczniów MUWCI na przestrzeni lat. Obdarowana piękną torbą z wszystkimi naszymi żarcikami, ze specjalnymi osiemnastkowymi butami na nogach i urodzinową kartką na szafie zakończyłam obchody osiemnastych urodzin, słysząc od Gabi i Ady "sto lat" w jednym z pierwszych dni integracji z pierwszorocznymi.

Kolejnym jasnym aspektem tego lata były spotkania UWC - po raz pierwszy od roku właśnie w Krakowie udało nam się spotkać z Marcinem, Madzią i Kubą - wszystkimi osobami, które w 2012 roku pojechały jako pierwszoroczni do szkół UWC na całym świecie. I to połączenie światów - polskiego i UWCowskiego zrobiło mi bardzo dobrze. Do tego doszedł jeszcze... KRAKÓW! Mój ukochany, mój tak mało indyjski, z paniami od precli, pieprzonymi gołębiami, zaczepiającymi mnie panami menelami, rozmowami zasłyszanymi w tramwajach i autobusach, słowem - z ludźmi równymi mnie. Bez podziałów obcy-swój, z językiem, który znam, z moimi umiejętnościami utrzymania się przez cały miesiąc za 40 zł, z wizytami w moich ulubionych sklepikach i kawiarniach.
Tak więc siedzieliśmy w Fince na Kazimierzu z moimi co-yearami (ja - Indie, Marcin - Norwegia, Madzia - Włochy, Kuba - Chiny), pijąc cydr jabłkowy, zagryzając zapiekankami z okrąglaka i w torbach wciąż mając zapas chińskich żelków z marchewki (!) i czułam się po prostu dobrze w ich towarzystwie. Każdy z nas to totalnie inna osobowość, inna szkoła UWC, nieco inne życie - a jednak mamy ze sobą tyle wspólnego. Zdałam sobie sprawę, jak mi strasznie dobrze w ich towarzystwie. I mam nadzieję, że nie było to nasze ostatnie takie spotkanie w tym gronie :)

Natomiast co do Woodstocku i Pokojowego Patrolu - niesamowita sprawa, polecam każdemu, kto lubi wyzwania. Filmik ze szkolenia tutaj, a Woodstock to naprawdę impreza magiczna. Wyszłam też z tego z nowymi znajomościami... Gdy poznałam Jurka, kazał mi opowiedzieć o sobie i zasłyszawszy o Indiach stwierdził "Sonia, szacun. Jesteś zajebista" i uścisnął mi dłoń.
Chyba nie muszę dodawać, że lato tego roku przerosło moje najśmielsze oczekiwania :)

foto: Toudi
Poniżej parę zdjęć, a tak poza tym to niniejszą notką pragnę poinformować Was, że wracam na blogowe łono. Drugi rok zapowiada się przepięknie, ludzie są cudowni i wszystko, co się dzieje, napawa mnie typowo pufnym uśmiechem pełnym podekscytowania na twarzy. Ale o tym w następnej notce :D

Najpierw Bartka, mojego starego znajomego z CEO, spotkałam kompletnie przypadkiem na Wschodnim w Warszawie (już po tym, jak ukradziono mi portfel :D), a potem Bartek spotkał mnie już mniej przypadkowo w Krakowie. Mój drogi Londyńczyku, powodzenia!

Jesteśmy Shell Team i zdjęcia robi nam nasza pani fotograf, Marlena Majewska :)
team building z Piotrem i mój pierwszy raz na kajakach :D źródło www.wosp.pl
Ratujemy i uczymy ratować na szkoleniu - źródło www.wosp.pl
..Bolało :D for. Marlena Majewska

UWC Poland Class of 2014 :) <3

Mosquito Nights z Agą :D
Mosquito Nights - urodziny Agi
Mosquito Days - Mexican Day, foto: Paula
Piękne i twarzowe zdjęcia z 40 stopni upału na Woodstocku - Marusiński, jesteś mistrzem fotografii <3
Z moją toruńsko-poznańską imienniczką :D
Wieczorne wyzwania intelektualne przy Małej Familiadzie :D fot. Marcin
Sto lat, Wargacka - Mosquito nights!
Ilu UWCersów potrzeba, żeby włączyć lampkę w Fince? :D fot: ja

3 komentarze:

  1. Jak miło, że i ze mną zdjęcie Ci się umieściło. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie piszesz :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Bycie poza domem - te slowa nabieraja glebszego sensu gdy sie opuszcza dom na troche dluzej.. dlatego tez dziekuje ze piszesz o swoich odczuciach dotyczacych przebywania gdzies indziej niz w ojczyznie :) pomaga to troche w zmierzeniu sie z wlasnymi trudnosciami :)
    pzdr (wymienczyni)

    OdpowiedzUsuń