czwartek, 25 października 2012

Love generation



Smutne są wtorki po exeacie, a przynajmniej smutno wstaje się o 7:20, by jakoś zdążyć się ubrać, umyć i umalować na lekcje o 7:30. Czesać się nie czeszę, dalej nie kupiłam grzebienia - cokolwiek by się z moimi włosami nie zrobiło, zawsze są takie same.
Smutne są też wyniki testów z matmy, kiedy po kolejnym odkryciu matematycznego geniusza w sobie (a przynajmniej tak się czułam na teście), okazuje się, że 15/30 to Twój wynik. W porównaniu z poprzednimi 11,5/30 i tak jest progres, więc w sumie nie jest już człowiekowi tak smutno :D Liczą się pozytywne aspekty!
Na wtorkowej (9.10) sesji This Is India usłyszeć mogliśmy wykład na temat zachowań w podróży. Absolutnym hitem sesji było video "How to use an Indian bathroom" (klik), a najgorsze było to, że wszystko prawda :D Tak tu się... korzysta, moi drodzy!

Dzień wcześniej w rozmowie z Mamą na gg wspomniała mi o imieninowych listach, które mi wysłali z Sewerem. 9 dni po moich imieninach mogłyby już dojść, no! Sprawdziłam więc swoją skrzyneczkę i znowu zastałam w niej pustki. Coś mnie jednak tknęło, żeby sprawdzić w Reprographics (taki nasz kampusowy pseudourząd pocztowy) - i miałam słuszne przeczucie. Czekała na mnie paczka prosto ze Stanów, od fanki numer 1 tego bloga :D Marta, dziękuję jeszcze raz! Moja radość przed L&L, gdy zmagałam się z otworzeniem paczki, była niesamowita. Zastanawiałam się "hej, zaraz! Co to może być? Książka? Ale jaka? SATy?". Po otwarciu prawie się popłakałam z radości. Nowiutki, śliczny przewodnik Lonely Planet po Indiach teraz mam na własność! Krótka notka na kartce poinformowała mnie, że wzmianka na blogu o pożyczaniu z biblioteki przewodnika przekonała Martę, że to najwyższy czas na wysłanie stosownej paczki na adres kampusu. Made my day w 300%. :)

Na L&L weszliśmy w temat retoryki: omawialiśmy przemówienie Roberta Kennedy'ego, które wygłosił w Indianapolis ogłaszając tym samym śmierć Martina Lutera Kinga. Henning rozpoczął lekcję od piosenki Tracy Chapman - Talkin' about a revolution, a późniejsza dyskusja przeszła na temat piosenek zmieniających świat. Doszliśmy do trochę idealistycznego moim zdaniem wniosku, że piosenka może zmienić świat pod względem politycznym, bo politycy zaczną jej słuchać i przemyślą swoje zachowanie, tak jak ukazuje to w swojej piosence Chapman. Zgodzę się, że muzyka może "zmienić świat", ale to nie politycy są ludźmi, na których wpłynie najbardziej. W mojej opinii muzyka wpływa na społeczeństwo, na tych ludzi, którzy nie zasiadają na szczeblach drabiny politycznej.

Tuż po lekcjach zdecydowałam się pójść na Gomukh Farm - razem z Mary, Clarą, Kathariną, Naomi, Fei, Mikkelem, Tomem, Konstantinem i Johnem Royem ruszyliśmy na godzinne zejście górą przez las w stronę farmy (ok. 7 km). Na miejscu razem z szefem farmy plewiliśmy, nawoziliśmy i sadziliśmy roślinki i o ile sama praca na farmie była super, wędrówka w obie strony na farmę dosyć mocno mnie wykończyła. W połowie drogi powrotnej musiałam się nawet na chwilę zatrzymać, bo zrobiło mi się słabo. Przeziębienie + comiesięczna katastrofa kobiecości + kilka kilometrów pod górę po ciężkiej pracy niekoniecznie dobrze wróżą :D
W drodze powrotnej rozmawialiśmy z Timem i Mary o przedmiotach szkolnych - jak się okazało, Mary w swojej starej szkole uczyła się aż trzech :D Trzy, ale naprawdę solidnie - w porównaniu z moimi czternastoma w Polsce, gdzie 3/4 przedmiotów jest bezużyteczne, brzmiało to dość interesująco. Mimo to jestem zwolennikiem systemu sześcioprzedmiotowego, jak to w IB bywa. Nawet z tym jednym przedmiotem ścisłym, w moim przypadku ESSem (Environmental systems and societies).

A propos ESSu właśnie, po ponad miesiącu zmagań wizowych na teren kampusu dotarł Ryan, nasz nauczyciel z Kanady. Udało mi się z nim porozmawiać przy kolacji, kiedy ubłocona i padnięta zobaczyłam w kafeterii nową twarz (a nowe twarze widujemy tu często, bo co chwila są jacyś goście na kampusie) i postanowiłam się zapoznać. Ryan jako osoba okazał się niesamowicie przyjazny i rozmawiało nam się naprawdę świetnie - o Polsce, o Kanadzie, o tym, co robił przed przyjazdem tutaj. Uwielbiam tę więź między nauczycielami i uczniami w MUWCI, kiedy naprawdę traktują się na równi.

Środa rozpoczęła się ESSem, gdzie mieliśmy przyjemność zrobić sobie psychotest "Jakim typem środowiskowca jesteś?". I wbrew pozorom, nie wyszło mi, że jestem ekoterrorystą! :D Wyszła mi jakaś mniej radykalna, ale dbająca o środowisko opcja.
Na podwójnym bloku z historii zaprezentowałyśmy z Aishwaryą nasz pomysł na projekt wyprawy do Izraela: nie wiem, czy już o tym wspominałam, ale cała rzecz zaczęła się na kolacji w domu u Pelhama, gdy Aishwarya zapytała naszego dyrektora, czy możliwe byłoby zorganizowanie klasowej wycieczki tamże właśnie. Jak się okazało, Pelham pracował w Atlantic College (UK) kilka lat temu i udało im się zorganizować taką wyprawę. Jedynym haczykiem w tym wszystkim było to, że ponieważ jest to szkoła UWC, należy zorganizować projekt tak, by WSZYSCY z history class byli w stanie pojechać, bez względu na to, czy ich na to stać, czy nie. Pelham ze swoją klasą przez kilka miesięcy zbierali fundusze na wyjazd, aż w końcu się udało. Jednak kiedy Aishwarya o to zapytała dość naiwnym pytaniem typu "Jedźmy, jedźmy!", roześmiał się i nie bardzo uwierzył w to, że naprawdę chciałaby to zrobić. Na początku też nie wierzyłam, ale gdy potem myślała o tym głośno w naszym pokoju stwierdziłam, że w sumie dlaczego nie? Projekt taki mógłby naprawdę mieć rację bytu w szkole takiej jak MUWCI: mamy tu dzieci bogatych, wpływowych rodziców z całego świata, mamy całą sieć kontaktów i sponsorów (niedawno w szkole w ramach spotkania z uczniami gościł pan Bajaj, który produkuje na całe Indie wiatraki i autoriksze), a nawet i królową Jordanii! Nawiązałyśmy z Aishwaryą partnerstwo - stwierdziłam, że ja mam zaplecze doświadczenia w realizacji projektów i pozyskiwaniu sponsorów (lata pracy z CEO nie poszły na marne :D), a ona ma zaplecze entuzjastyczne, którego czasem mi brakuje. Mogłaby się również zająć sprawami społecznościowymi, a ja mogłabym przejść do czystej organizacji.
Kiedy więc opowiedziała o projekcie Vinayowi, a on podsumował to słowami, iż "nie jest to łatwe, ale możliwe" i że chciałby, by taka rzecz w jego history class się wydarzyła, wiedziałam, że jeśli tylko mamy otwarte drzwi i pełne wsparcie nauczyciela (coś, czego w Polsce brakowało mi bardzo, bardzo często), trzeba działać.
Nasza prezentacja projektu wśród klasy zgodnie z założeniem wywołała dyskusję: spodziewałyśmy się problemów finansowych i mnóstwa pytań, ale nie przewidziałyśmy problemów wizowych (część krajów podróżując do jednego państwa, nie może pojechać do drugiego) oraz czysto merytorycznych takich jak "A właściwie dlaczego nie możemy pojechać do Niemiec? Niemcy też przecież będziemy omawiać" - kwestia ta jednak była problemem mniejszości. Stanęło na tym, że zrobimy ankietę, by zorientować się, ile osób jest zainteresowanych projektem, ile chce jechać do Izraela, ile do Niemiec, a ile do Jordanii (bo taka opcja też się pojawiła), ile jest w stanie pokryć część lub całą kwotę wydatków (w zrobionym przez Vinaya kosztorysie cała taka wycieczka mogłaby kosztować 1700 dolarów od osoby), ile chce pomóc z pozyskiwaniem sponsorów i tak dalej.
Po prezentacji projektu zajęliśmy się omawianiem rysunku: karykatury politycznej sytuacji USA, UK, Francji i Izraela w czasie kryzysu w kanale Sueskim.

Na wieczornych zajęciach z Peace&Conflict skończyliśmy omawianie teorii agresji, przedstawiając na ten temat krótkie scenki i skecze.

Czwartek pokazał po sobie, że zbliża się organizowana po raz pierwszy w naszej szkole konferencja Model United Nations - piątek, sobota i niedziela miały być pełne sesji MUNu razem z ponad setką przyjezdnych na teren kampusu nastolatków z całych Indii. Na czym polega MUN? W Polsce nie jest to (jeszcze?) tak popularne, ale moje dziewczyny z CRSu szaleją w MUNach na całym świecie. To symulacje obrad ONZ w wykonaniu nastolatków - każdy z nich reprezentuje na sesji inny kraj (nie może to być kraj, którego jest obywatelem) i podczas omawiania światowych problemów prezentuje punkt widzenia tego kraju, kłócąc się, zawiązując współpracę i debatując z innymi krajami na ten temat. Mnie MUN jakoś nigdy nie pociągał i co prawda zapisałam się na wolontariat przy sesji w MUWCI, ale udało mi się jakoś z tego wymigać. Cały dzień ktoś przeklinał spotkania obradujących i wolontariuszy, ktoś inny przenosił stoły, a jeszcze inna osoba szukała ważnych materiałów, których nigdzie nie mogła znaleźć. MUN is in the air!
W ramach wolnego z L&L (Henning w Malezji na warsztatach) postanowiłam odpakować kupione w Bombaju kartki pocztowe i wysłać do ludności pierwszą serię. Jak się okazało, wysłanie kartki to tylko 10 rupii - co prawda idzie miesiąc, ale i tak 60 groszy za 7000 km nie wydaje się jakimś wielkim wydatkiem :D

Ostatni blok mnie ominął, bo razem z 25 innymi osobami musieliśmy jechać do Pune na FRO (Foreigners Registration Office, czy coś). Od kilku dni takie grupki wyjeżdżały z kampusu wracając późnym wieczorem i narzekając na to, jak nudno tam jest. Dlatego też moja grupa uzbroiła się w poduszki, kocyki, laptopy, książki i zadania domowe i tak ruszyliśmy do walki z biurokracją.
Urząd imigracyjny wyglądał całkiem przeciętnie: kolejki, pełno ludzi, no - urząd jak urząd. UWC ma przyjaciół wszędzie, więc i tu zajął się nami gość, który zajął się nami i nam pilnował kolejki, więc nie musieliśmy siedzieć w dusznym i zatłoczonym środku budynku - całą nasza grupa rozłożyła się na trawce przed budynkiem. Zapowiadało się na długie czekanie (grupa dzień przed nami wróciła o 22...), więc skorzystałam z okazji i razem z kilkoma osobami poszłam do baru za urzędem, żeby spróbować czegoś, co nazywa się vada pav, jest wegetariańskie i wygląda mniej więcej tak:



Indyjskie "fast foody" smakują cudownie. Przegryzane zieloną papryczką chilli w maśle kosztują 10 rupii za jedno vada pav i po prostu mrau.
Kilka dni później okazało się, że część z nas nie była wystarczająco ostrożna względem jedzenia za kampusem: Charlotte napiła się wody, która tak sobie po prostu leżała na stole, bo myślała, że jest czyjaś zaufana. 48 godzin spędziła na wymiotowaniu w med center.

Wracając jednak do rejestracji, miałam szczęście być w pierwszej grupie do rejestracji. Weszliśmy więc na piętro urzędu i tam czekaliśmy w kolejce pół godziny. Miejscowa ludność przyglądała mi się ciekawie, a ja zauważyłam jedną szczególną różnicę między urzędem w Polsce a w Indiach: tu wszyscy byli naprawdę mili. Któryś z gości czekających w kolejce zobaczył moją minę (nie wiedzieć czemu zawsze, kiedy się nie uśmiecham, od razu podejrzewa się u mnie stan mocnego wkurwienia) i powiedział "Spokojnie, cierpliwości" z takim rozbrajającym, ciepłym uśmiechem. Powiedziałam mu, że ja się nie denerwuję, bo wiedziałam, że to długo potrwa. Kiedy mi odpowiedział, że on czeka tu od rana (a była godzina 17), mina mi trochę zrzedła. Z jednej strony dobrze być z MUWCI, bo nie muszę czekać 8 godzin w kolejce, a z drugiej... Skoro on mógł tyle czekać, to dlaczego nam się załatwiało szybsze wejście?
Czekałam w dusznym korytarzu pełnym ludzi, zamieniając kilka słów z paroma osobami. Urząd miał wystrój przeciętno-indyjski: skromnie, w porządku. Kilka chwil później ochroniarz zaprosił 5 osób do gabinetu Ważnego Pana Od Imigracji, w tym mnie, Pauline, Tsatsuki i dwóch pielgrzymów. Tradycyjnie wstałam i ruszyłam zdecydowanie do biura, chcąc mieć to wszystko za sobą. I kiedy tylko weszłam, aż mnie zatkało.
Kontrast biura Ważnego Pana z resztą urzędu był niesamowity. Nagle znalazłam się w pomieszczeniu, gdzie skórzane kanapy, mroźna klimatyzacja (odkryłam już w Indiach, że im zimniejsza klima, tym wyższy status społeczny), nowoczesny wystrój i drogie ozdoby oraz regały z książkami (jeśli dobrze widziałam, to po kilka takich samych książek... A co, niech wygląda, że czytają!) są skumulowane w takim stopniu, by pokazać ważność Ważnego Pana. Siedział za ogromnym biurkiem, rozmawiając przez telefon komórkowy w hindi, a obok niego pełno było teczek. Ta z moim imieniem była gdzieś na wierzchu. Nie dało się nie zauważyć, że wystrój biura ma podobne zadanie jak wszystkie chrześcijańskie świątynie w średniowieczu: pokazać człowiekowi, że w porównaniu z nimi jest puchem marnym, i najlepiej oddać im cześć. A przynajmniej się dostosować, bo jest 300 razy mniej ważny od tych, którzy kierują jego losem. W tym wypadku od Ważnego Pana.
Jak się można domyśleć, Ważny Pan rozmawiający przez telefon w swoim luksusowym biurze podczas gdy ludzie czekają w kolejkach cały dzień, żeby się do niego dostać, doprowadził mnie do stanu podobnego, jak Clinta Eastwooda w "Gran Torino" doprowadzała degrengolada młodzieży. Gdybym umiała warczeć jak Clint Eastwood, z pewnością wydobyłabym się z siebie taki pełen dezaprobaty dźwięk.
Gdy Ważny Pan skończył rozmawiać i rzucił okiem na nas, siedzących na krzesłach naprzeciw biurka, odważnie spojrzałam mu w oczy. Nie chciałam być bezczelna, ale chciałam mu pokazać, że wszystko, co tutaj ma, nie robi na mnie wrażenia. I że nawet jeśli stoję w kolejce x czasu, a potem sadza się mnie na krześle w rzędzie, jak na rozprawie, gdzie słowo Ważnego Pana decyduje o moim przetrwaniu, to bardzo proszę o traktowanie mnie po partnersku, a nie na relacji pantokrator-pionek w grze.
Wziął moją teczkę, rzucił okiem na papiery, pani stojąca obok biurka podała mu mój paszport otwarty na odpowiedniej stronie. Zakładam, że ta pani otwiera mu paszporty cały dzień, bo przecież sam sobie ich nie może otworzyć między jedną rozmową telefoniczną a drugą. Boże, jak ja nienawidzę biurokracji, urzędów i polityki - przeszło mi przez głowę, gdy wpatrywał się w moje papiery z postawą ukazującą, jak napawa się każdą chwilą swojej władzy, na podstawie której może decydować o moim indyjskim być albo nie być.
- A tu jest inny podpis niż tam! - wykrzyknął oskarżycielskim tonem, pokazując na mój podpis na papierach i na paszporcie.
- Jestem teraz w okresie dojrzewania i pismo mi się zmieniło. Mam 17 lat, paszport wyrabiałam kilka lat temu, dlatego różnica jest dosyć spora. - odpowiedziałam spokojnie. Poprosił o podpisanie się na osobnej kartce tak, jak na paszporcie. Podpisałam się paszportowo i normalnie, by pokazać, że oba moje. Uwierzył i mogłam sobie iść. Przeglądnięcie paszportu to faktycznie jest tak czasochłonne zajęcie, że ludzie muszą czekać w kolejce cały dzień.
W takich sytuacjach doceniam cholernie to, że jestem tu z ramienia organizacji, która dba o moje interesy, załatwia 3/4 spraw za mnie i umie pozałatwiać wszystkie sprawy. Nie wiem, jak wygląda samodzielny pobyt w Indiach, ale są takie chwile, które przekonują mnie, że chyba nie chciałabym się dowiedzieć.

Wróciliśmy wystarczająco wcześnie, by załapać się jeszcze na kolację - kafeteria postanowiła nas rozpieścić i kolacją były banany w polewie czekoladowej z bułeczkami. Mrau!

Piątek (12.10) upłynął pod znakiem MUNu (odwołane ostatnie lekcje), mojego złego samopoczucia i leżeniu w łóżku z lekką gorączką (ale ma to swoje plusy, bo wpadłam na świetny pomysł z projektem filmowym zainspirowanym Kieślowskim). Oczywiście zasada, że do Med center się nie idzie, dopóki się nie umiera, dalej działa - dopóki jestem w stanie, leczę się samodzielnie. W większości przeziębieniowych przypadków lekarstwem na wszystko jest sen. I tu też starałam się to zastosować.
Wieczór upłynął na 2-godzinnym skype'owaniu z Marmusią, Hausner i Andrzejem - opowieści o wszystkim połączone z pokazywaniem w kamerce zupy pomidorowej, łazanek i pierogów (bo akurat jedli) doprowadziło mnie do napadu miłości, szału i nostalgii jednocześnie :D


ja i zupa pomidorowa

Wieczorna wizyta Mary w naszym pokoju pokazała mi też trochę Indii - Mary i Aishwarya były delegatami na MUNie i dochodziło do różnych dyskusji. Niekiedy dyskusje te przybierały bardzo poważne wymiary - Aishwarya była dość niezadowolona, bo wszyscy Hindusi starali się bardzo drapieżnymi strategiami pokazywać swe punkty widzenia - często miało to na celu zgnojenie przeciwnika. W naszej nocnej dyskusji dowiedziałam się, że taki niestety trend panuje w naszym pokoleniu w Indiach - albo kopiesz innych i sam wybijasz się na szczyt, albo zostajesz z tyłu i nie osiągasz nic. Wszyscy są bardzo 'competetive' i rywalizacja jest naprawdę ostra. W sumie zauważyłam to trochę wśród niektórych Hindusów względem wyników akademickich: ciągłe porównywanie, ostre zapieprzanie z nauką (nawet wtedy, kiedy nie ma się czego uczyć), mocna rywalizacja (nawet wtedy, kiedy nie ma takiej potrzeby). Pamiętam jedne zajęcia z L&L, kiedy Henning nam powiedział:
"No dobrze, więc jesteście tutaj. W szkole pewnie mieliście same siódemki, byliście jednymi z najlepszych i połowa z Was myśli sobie, że tu będzie tak samo. Teraz zaczynacie dostawać pierwsze oceny, porównywać wyniki - kto lepszy, kto gorszy, i na ich podstawie myśleć, że jesteście lepszymi od tych, którzy mają gorsze oceny. I może nawet myślicie, że najlepiej wygryźć wszystkich, zgarnąć same siódemki i pójść na Harvard - a tu gówno! Musimy uwolnić się od samolubności. Tu w MUWCI to nie jest żaden konkurs - bo konkurs donikąd cię nie zaprowadzi. Musicie zrozumieć, że jesteście drużyną, nie jednostkami - a w drużynie każdy musi być dobry. Jeśli jesteś samolubem, w MUWCI nie masz czego szukać."

I to by było na tyle w tym temacie.

Sobota: Aishwarya i Mary szalały na MUNie, połowa kampusu była w Punie, druga połowa na konferencji, a ja sobie odpuściłam ze względu na stan zdrowia. Pauline właśnie wyszła z Med i razem spędziłyśmy praktycznie cały dzień, zbliżając się do siebie dość znacznie. Po raz kolejny okazało się, że MUWCI to internat jak każdy inny pod względem żywności: odkryłyśmy, że coffee shop niestety jest zamknięty w soboty, a do kolacji tak dużo czasu! Ruszyłyśmy więc na rajd po wadach w poszukiwaniu jedzenia. Tak zdobytą Maggi od Dae Yonga (Korea wspaniała, Korea gościnna :D) skonsumowałyśmy huśtawce na trawniku przy basenie i social centre. Uwielbiam siedzieć na tej huśtawce, czuć na plecach słońce, patrzeć na napełniający się wówczas wodą basen, Marie, Israela i Joela rzucających freesbee i jeść makaron. Co prawda o smaku masali, ale bursa oducza wybrzydzania :D
Po południu Pauline razem ze swoją theatre class pojechała do Puny do teatru na Szekspira w wersji hinduskiej. Strasznie chciałam jechać, ale nie było już biletów.
Wieczorem Linking Group zorganizowała szkolnej społeczności projekcję filmu pod gołym niebem koło basenu: spośród Into The Wild, Fight Clubu ("Podziemny krąg") i nieznanego nam La Haine wybraliśmy to drugie. Fight Club świetny, dobrze się bawiłam.
Po projekcji razem z Daniyalem (Bangladesz) siedzieliśmy sobie w podwórku wady 1, rozmawiając o przyszłości, studiach i o tym, jak wiele mamy możliwości i jak żadna nas nie przekonuje, doprowadzając do frustracji. Ale w sumie pomyślałam sobie wtedy, że zaczynam się czuć już w tym miejscu powoli jak u siebie - kiedy patrzyłam z ciemności na jasne okna pokoju wspólnego wady 1, gdzie kilka osób gotowało sobie jedzenie, a znad krojenia cebuli Jaime przytulił i pocałował Niyantę, kiedy zza mnie i Daniyala dochodziły dźwięki piosenki Basshuntera (ta piosenka coś tam z Anną), bo nasi Skandywianie mieli właśnie swoją Scandinavian Party, z której zaraz ktoś wyszedł zygzakiem... Było dobrze. Naprawdę dobrze.
Po powrocie do siebie posiedziałam trochę nad rzeczami i stwierdziłam, że poczekam, aż Pauline wróci. Wrócili o pierwszej, kiedy przy moich świątecznych światełkach czytałam sobie mój najlepsiejszy przewodnik po Indiach od Sobur, Minjoo gdzieś była ze swoimi drugorocznymi, a Aishwarya, padnięta po dniu obrad, spała w najlepsze. Pauline weszła, ucieszyła się, że ktoś na nią czeka, usiadła na brzegu mojego łóżka i opowiedziała mi o tym, jak to nie zrozumiała ze sztuki nic, ale cudownie się patrzyło :D A kiedy dała mi dobranockowe buzi w policzek i poszła się myć, przykryłam się kołderką i pstrykając wyłącznik światełek pomyślałam, że chyba zaczyna mi przechodzić kryzys dwóch pierwszych miesięcy w MUWCI :)

Niedziela tradycyjnie oznaczała brunch, obijanie się i jogę. Lucia z Puny przywiozła mi wielką colę, więc osiągnęłam stan bliski nirwanie :D Na jodze zaczęliśmy robić już rzeczy lekko wykraczające poza moje możliwości fizyczne: przejście z blank pose do dog pause siłą mięśni rąk przekroczyło moje i nie tylko moje możliwości :D Zdecydowanie lepiej się leżało na plecach z cegłą do jogi postawioną wspak i opartą na odcinku krzyżowym - po 20 minutach takiego leżenia chodzi się wyprostowanym cały dzień.
Chwilę po jodze skoczyłam na zajęcia z flashmoba, wyjątkowo odbywające się w MPH: jako że nasz występ flashmobowy w Punie zbliżał się coraz bardziej, dobraliśmy sobie partnerów - moim został Tim i jakoś tak się złożyło, że zostaliśmy wybrani dokładnie do środka formacji :D Wszyscy byliśmy pełni energii i zanim jeszcze pojawiła się Brenda, nasza koordynatorka, tańczyliśmy wszyscy do muzyki puszczonej przez John Roya. Niesamowita moc! I udało nam się zatańczyć cały układ od początku do końca w całkiem udany sposób. Wszyscy wiedzieliśmy, że oczywiście nie uda się nam tak super już w Punie, ale cieszyliśmy się, że chociaż raz nam wyszło :D
Wracając z Flashmoba z Davidem śpiewaliśmy i tańczyliśmy - kiedy zanucił na melodię Rihanny "I found love in Sonia's house", najpierw zakrztusiłam się ze śmiechu, a potem odpowiedziałam mu "You found love in Soooonia's house!" :D Szliśmy tak sobie śpiewając, a ja uwielbiam śpiewać z ludźmi latino - z Davidem zupełnie nie trzeba znać tekstu, żeby świetnie się bawić :D

Ponieważ wypiłam sama prawie całą colę, a mój organizm odzwyczaił się od kofeiny, nie mogłam zasnąć do 3 nad ranem :D Czas ten spędziłam produktywnie: przemówienie na L&L napisane! Temat? Przesłana mi przez Jaśka, głośna ostatnio w internecie sprawa Amandy Todd, dziewczyny z USA, która popełniła samobójstwo.

W poniedziałek na historii ogłosiłyśmy z Aishwaryą ankietę do wypełnienia względem naszego projektu, żeby lepiej zorientować się, jakimi zasobami dysponujemy. Na ESSie co chwila do sali wchodził ktoś spóźniony, a atmosfera była luźna i wesoła: Ryan spytał, która godzina i kiedy okazało się, że każdy z zegarków pokazuje inną, zaczął obliczać średnią czasu, jaki teraz jest, żeby ocenić,ile osób się spóźniło, a ile przyszło na czas :D Tak więc możecie sobie wyobrazić, ile naprawdę jest ścisłości w moim jedynym przedmiocie ścisłym :)
Matma upłynęła pod wyzwaniem Vinaya: macie 3 zadania, rozwiążecie, jesteście wolni. Kiedy zaczął ze mną rozmawiać na temat ankiety i powiedział "Thanks for doing this!", poczułam różnicę między UWC a polską szkołą. W polskiej szkole chcesz sobie robić projekty, to sobie je rób, ale nie oczekuj od nikogo wsparcia. A jak je już zrobisz, większość nauczycieli będzie miała to totalnie w dupie. O podziękowaniu za pracę już nie wspomnę.
Nauka matmy tutaj też jest zupełnie inna niż ta, do której przywykłam - byłam zmęczona po całym dniu i z dwoma zadaniami miałam problem. Nie ma stresu, Vinay wszystko wytłumaczy i nie będzie się denerwował, jak czegoś nie rozumiem i dopytuję. W żaden sposób nie okaże mi, że wkurwia go moja niewiedza, a i ja będę chciała wszystko zrozumieć, bo mam motywację i wsparcie. I w takich momentach smutno mi na samą myśl o mojej humanistycznej klasie, starającej się, jak się tylko da, żeby zrozumieć matmę: niestety, wyjątkowo często bez skutku.

Ze wskazówkami Vinaya uporałam się z zadaniami na tyle, by wyjść z lekcji 20 minut wcześniej ze świetnym nastrojem. Lunch z Eliasem zakończył się wnioskiem, że jest taki piękny dzień, iż trzeba to uczcić. Spotkaliśmy się więc na trawniku koło basenu na polunchowej herbatce, doładowując się słońcem. Odkąd moje włosy mają kolor jasnego blondu, uwielbiam obserwować, jak odbijają słońce - zawsze mi się to kojarzyło z latem. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że w Polsce leje, kiedy ja tu mam ustawiczne lato. Uwielbiam tę pogodę i to 28 C mogłoby już zostać na zawsze (nie zamieniając się w żar tropików w marcu). Siedzieliśmy więc ze słońcem, trawą i lodami o smaku mango (pojawiły się w coffee shopie! :D) przez bite 3 godziny, gadając jak nakręceni o wszystkim. Dołączyła do nas Shafa i świetnie się bawiłam.
Na college meeting ogłoszono jutrzejsze otworzenie basenu powiązane z pool party, a poza tym przyjechali do nas wolontariusze z sieci indyjskich szkół w wioskach, informując nas o możliwości wolontariatu w trakcie naszego gap yeara albo w trakcie wakacji. Niezła opcja, ale jakoś mnie nie porwali.
Na advisor meeting odkryłam, że moje osiąganie wyższych stanów irytacji na tych spotkaniach staje się już tradycją: tematem poniedziałkowej dyskusji były tym razem nie psy, a no wastage days. "No wastage day" to tradycja w MUWCI, która bardzo mi się podoba: co 2-3 dni mamy całodniowe dni bez marnowania jedzenia, kiedy w kafeterii w okienku zmywania naczyń pracownicy po prostu nie przyjmują zwrotów jedzenia: nie ma też ustawionych koszy na resztki. Doceniam bardzo tę tradycję, bo wtedy myślę 2x bardziej o ilości jedzenia, jaką zabieram na talerz - oczywiście to nie jest tak,że w normalnie dni wyrzucam talerze pełne żarcia, którego nie zjadłam, bo jeśli mnie znacie, to wiecie, że marnowanie jedzenia pokrywa się z moimi ekologicznymi fascynacjami i po prostu nienawidzę wyrzucania żywności. Niemniej jednak czasem zdarza mi się tutaj wyrzucić trochę jedzenia - czasem po prostu zapomnę powąchać indyjskie potrawy zanim je nałożę na talerz i jem oczami - a potem się okazuje, że przyprawione za bardzo i po prostu niesmaczne. W "no wastage days" jednak nawet jeśli zapomnę, to zbieram się do kupy i jem tę wstrętną masalę.
Otóż od kogoś ze społeczności wyszedł pomysł, by uczynić każdy dzień "no wastage days", bo marnowanie żywności jest złe, więc musimy go zakazać. I znów szlag mnie trafił z głupią demokracją, ekoterroryzmem i tak dalej, bo było dla mnie oczywiste, że uczynienie każdego dnia "no wastage day" zdemotywuje i pracowników (teraz dobrze się bawią, zakazując nam raz na jakiś czas oddania talerza, wszyscy traktujemy to jako zabawę), i nas. Jest dla mnie jasne, zresztą, dla wszystkich, że marnowanie jedzenia jest do dupy i nikt nie powinien tego robić. Ale w mojej liberalnej opinii to powinno przyjść samo od człowieka, ewentualnie poprzez dni niemarnowania organizowane kilka razy w tygodniu, które jednak zmuszają do refleksji - natomiast dyktatorskie zabranianie marnowania jedzenia, nawet jeśli służy dobrej rzeczy, dalej jest dla mnie dyktaturą i myślę, że nie tędy droga do zrozumienia konieczności. Poza tym wciąż mam w głowie obrazek Pauline, która nie mogąc zjeść czegoś indyjskiego, podbiegała szybko do okienka, zostawiając talerz i uciekając zanim obsługa zdążyła się zorientować xD' Moja opinia została jednak niezrozumiana przez drugoroczne walczące przecież w dobrej sprawie, a po minie pierwszorocznych w mojej grupie stwierdziłam, że nie warto się burzyć. Mimo to moje współlokatorki już wiedzą, że kiedy wracam do pokoju z głośnym "no kurwa mać!" po polsku, to jest oznaka tego, że mamy poniedziałek, czas między advisor meeting a kolacją :D
Kiedy wróciłam do pokoju, były w nim również dziewczyny z drugiego pokoju w naszym domu - i tak razem z Pauline, Eeshtą i Aishwaryą pogadałyśmy o tym wszystkim na spokojnie. Eeshta, najbardziej ekologiczna z nas, powiedziała, że to jest logiczne i że nawet w naszym domu szlag ją trafia, jak wraca o 3 nad ranem do siebie, a tu pali się światło na zewnątrz i czasem nawet w łazienkach, kompletnie bez sensu. Więc dla niej marnowanie jedzenia to kolejny taki bezsens i jest za "no wastage days" każdego dnia, bo żyjemy w kraju, gdzie połowa ludzi nie ma co włożyć do ust. Ja z Pauline przyznałyśmy jej rację co do jedzenia, niemniej jednak znów zaznaczyłyśmy, że chciałybyśmy, by niemarnowanie żywności było naszą decyzją, a nie osób, które nam to nakazały. Aishwarya zaproponowała, by za oddany pusty talerz każdy mógł sobie wziąć szklankę gorącej czekolady, ale potem sama stwierdziła, że to przegięcie w drugą stronę, też nijak nie pomagające ZROZUMIEĆ samemu naturalną potrzebę oszczędzania. Razem z Aishwaryą wyszłyśmy naprzeciw wnioskowi Eeshty, że nie jesteśmy może za paleniem światła we wszystkich łazienkach i na wyjściu z domu, ale jednak lubimy mieć ten komfort psychiczny, kiedy wracam do domu, niezależnie o jakiej porze, a tam pali się jedno światło, bym jakoś mogła znaleźć drogę do pokoju bez zabijania się o cały bajzel, jaki czasem się nam zdarza tu stworzyć. Sprawy ekologiczne swoją drogą, jednak po to cywilizacja przez wieki szła naprzód, bym mogła sobie pozwolić na jedno zapalone światło w nocy, a nie szła do ubikacji rozdeptując żaby i nabijając sobie siniaki o wszystko wokół. Jednak różnica między dyskusjami u nas w pokoju a w mojej advisor group polegała na tym, że ja byłam w stanie zrozumieć punkt widzenia Eeshty, a Eeshta była w stanie zrozumieć mój.

Jakiś czas temu zapisałam się też na Triveni w Dukaanie, naszym społecznościowym sklepie otwartym zawsze po check-inie. Wieczór z Biancą, Harshem i klientami upłynął zacnie.

Wtorek rozpoczął się radosną matmą z Davidem i Riną: rozwiązując zadania doszliśmy do wniosku, że czujemy się jak matematyczne dziewice. Stąd wzięła się pieśń "Like a virgin" i od tej pory jest to nasz matematyczny hymn <3
W drodze na lunch spotkałam Sofię, która, posiadając swoją skrzyneczkę na listy tuż obok mojej, opieprzyła mnie, że nie odbieram listów i ilekroć ona sprawdza swoją, czuje się do kitu, bo do mnie jest tyle listów, a do niej nic :D Podziękowałam, pobiegłam do skrzynki, patrzę... a tam nic! Dopiero po chwili się zorientowałam, że skrzynka, która ma pod sobą podpis "Sonia" nie należy do mnie. Moja jest skrzynka, NAD którą jest moje imię <3 Okazało się, że przyszły mi urocze kartki imieninowe od Mamy i Sewera. Nie wiem jednak, jak długo tam leżały, niemniej jednak teraz już wiem, gdzie sprawdzać, czy nie mam listów :D
Popołudniowe pool party okazało się sukcesem: patrzyłam na zachód słońca, palmy i nauczycieli razem z uczniami i myślałam sobie, że kurde, życie nie jest złe :)

Środa rozpoczęła się L&L i naszymi mowami: dobrze było się dowiedzieć, że nie tylko ja przeżywałam kryzys swojej osobowości w MUWCI - speech Sofii był właśnie o tym. Parę interesujących tematów, parę zabójczo nudnych przemówień.
Hiszpański nie miał dla mnie dobrych wieści: 50% z części gramatycznej testu sprawiło, że po raz kolejny zaczęłam w myślach przeklinać tiempos pasados. Ale dopisek Aihnoy "popracujemy nad tym :)" automatycznie poprawił humor :)
Lunch spędziłam z grupką ludzi przy jednym stole z Vinayem: dyskutowaliśmy o tatuażach i sensie ich robienia. Dotarły do mnie słowa Vinaya "Jeśli się zastanawiasz, czy zrobić sobie tatuaż, i jednym z argumentów jest argument typu co zrobię, jak będę miała 80 lat i będzie brzydko wyglądał, to odpowiedź jest prosta: nie rób sobie tatuaży". Opowiedział nam o tym, jak ma ich kilka - jeden zrobił sobie, jak się ożenił, jakieś tam porobił w wieku nastoletnim. Czego go nauczyły? Przede wszystkim tego, żeby niczego nie żałować: pewnie, że część tatuaży była głupia, ale to pomaga mu nie zapomnieć o tym, jakim człowiekiem był w danym etapie życia i jak się zmienił od tamtego czasu. Spytał mnie również o adres bloga, czy mógłby sobie poczytać w translatorze i zobaczyć, jak MUWCI wygląda z mojej perspektywy - a przy okazji zaliczyć podróż w czasie, jak to on odczuwał, będąc pierwszorocznym :) I tu pozdrawiam Sobur i Adama, starych UWCowych wyjadaczy i czytelników! :D Nie no, może nie jesteście aż tak starzy. Może się pośmiejemy, jak to ja skończę studia :D
Po szkole razem z Pauline moczyłyśmy sobie nóżki w basenie i obserwowałyśmy wrestling chłopców na jednym z Triveni, kiedy przyszła do nas Mary i poinformowała o mailu związanym ze szczepieniami: mieliśmy udać się do Med Centre żeby albo pokazać dokumenty, żeśmy się szczepili w domu, albo się zaszczepić. Ruszyłam więc do wady po międzynarodową książeczkę szczepień i razem z Mary poszłyśmy do Med. Kiedy podrapałam się po głowie, zdałam sobie sprawę, że robię to któryś raz tego dnia. Poprosiłam Mary o sprawdzenie i tym sposobem zaliczyłam swoje pierwsze wszy w MUWCI :D
Po mocowaniu się z zakupionym w Bombaju szamponem i w czasie czekania zalecanych 4 minut zastanawiałam się, co tak właściwie robią wszy. Wszyscy wiemy, że są obrzydliwe, ale co robią? Ile żyją? Co mi grozi jeśli ich nie wyleczę?

Pisząc to zajrzałam do wikipedii i po przeczytaniu o wszelkich częściach ich ciała i o tym, jak żywią się moją krwią, a także po zobaczeniu zdjęcia wszy na rzęsach człowieka (?!) doszłam do wniosku, że czasem lepiej nie wiedzieć. I wyczesałam włosy specjalnym grzebieniem, który w swojej zapobiegliwości przywiozła z Belgii Pauline. O-brzy-dli-we. A fuj.

Na ostatnią próbę flashmoba przed występem w Punie przyszłam w orientalnym makijażu, bindi i podarowanym przez Mamę indyjskim czymś z orientalnymi wzorami - tuż po próbie szykowała się nam orientalna kolacja. Nie mogłam się doczekać wyjazdu, który miał nastąpić dzień później :D

Na zajęciach z Peace&Conflict Liam ciekawie z nami zagrał: opowiedział nam o grze zwanej Stone Mason i powiedział, że dzisiejsze zajęcia poświęcimy właśnie graniu. Podzieliliśmy się na zespoły i dostaliśmy 15 minut na wypełnienie instrukcji. Instrukcje oznaczone były linkiem ze strony jednego z brytyjskich uniwersytetów. W instrukcjach mieliśmy wybrać sobie typ naszej drużyny (wojownicza, pokojowa, neutralna), hierarchię (zależną od ilości liter w imieniu i nazwisku), a także podzielić między sobą kamienie (każda drużyna ma tyle kamieni, ile liter w imionach i nazwiskach jej uczestników łącznie). Nie powiem, że się nie wkręciliśmy: w mojej grupie Amelia była szefem, ja byłam najniżej w hierarchii grupy i śmialiśmy się, jak rozdzielić kamienie: równo, czy wszystko dla niej, czy w zależności od pozycji w grupie. W końcu zdecydowaliśmy po równo. Po upływie 15 minut wróciliśmy na miejsce.
Jak się okazało, Liam zrobił nam psikusa: Stone Mason nie istnieje, a zasady, linki i wszystko spreparował on. Czemu miało to służyć?
Zastanowieniu się, jak siła autorytetu wpływa na nasze działania. Kartka z uniwersytetu, zadanie od zaufanej osoby, od nauczyciela, od kogoś, kto jest ponad nami... i już jesteśmy w stanie się dzielić, wybierać nastawienie i gdyby nam kazał atakować, to atakować inne grupy. Dlaczego? Bo to zabawa! A przecież, biorąc za przykład chociażby Persepolis, chłopcom walczącym podczas rewolucji w Iranie też dawano plastikowe, pozłacane klucze do nieba, wmawiając im, że to zabawa. I że poświęcając życie ojczyźnie wskakują na wyższy level z zacnymi dziewicami tylko dla nich.
To dało nam sporo do myślenia.

Czwartek (18.10.2012) rozpoczął się matmą w kafeterii, gdzie znad płatków i tostów z jajkiem i keczupem Vinay usiłował nam wytłumaczyć obliczenia na kalkulatorze. Żadne z nas nigdy czegoś takiego nie robiło i byliśmy naprawdę matematycznymi dziewicami w tym temacie :D
Global Affairs poświęcone były ACTA: wywiązała się nam naprawdę ciekawa dyskusja, jednak nie zabrakło nihilistów. Kiedy poproszono o końcowe wnioski, ktoś podsumował "Ta dyskusja i tak nie ma sensu, bo nikt z nas nie przeczytał tego dokumentu". Ivan, prowadzący wówczas nasze rozmowy, podsumował to pytaniem "A konstytucję swojego kraju przeczytałeś?", co zostało nagrodzone brawami :)
Na L&L kończyliśmy mowy: i tu miałam ochotę uściskać Shauryę z całego serca, bo jego speech poświęcony był głupiej demokracji w MUWCI. Im więcej się mówi o swoich problemach, tym lepiej człowiek się tutaj czuje: bo odkrywa, że cholera jasna, nie jest sam.
W AQ wywieszona została lista zgłoszeń na Christmas Buddies: tradycja bardzo podobna do CRSowych Secret Sisters: jeśli się zgłosisz, zostaje Ci wylosowana jedna osoba. Masz czas do świąt, by robić dla tej osoby po kryjomu miłe rzeczy, prezenty, drobnostki ułatwiające życie. Przed wyjazdem do domu na święta dowiadujecie się, kto był czyim Christmas Buddy. Jak się można domyśleć, poparłam ideę całym sercem i zgłosiłam się czym prędzej :D
Po południu zebraliśmy się z naszą grupą flashmobową na parkingu, by zapakować się do busa razem z głośnikami (centrum handlowe dało nam pozwolenie, ale nie dało sprzętu). Gdy po 2 godzinach dotarliśmy do Phoenix Shopping Mall odkryłam, że jest ono naprawdę luksusowe. Dlaczego? Bo jest w nim naprawdę mało ludzi.
Dostaliśmy od Brendy pół godziny na poszlajanie się, a następnie mieliśmy się spotkać w umówionym pasażu. Oczywiście, ponieważ jest to flashmob, nie możemy się zbierać w duże grupy przed występem i udajemy, że całość wychodzi od kompletnie niezaprzyjaźnionych osób.
Razem z Davidem rzuciliśmy się więc do KFC (MIĘSO, ale i tak smakowało mało mięsnie :C), a następnie ruszyliśmy do umówionego pasażu. I tak nasza 20-stka szlajała się w tym pieprzonym pasażu przez bite pół godziny, bo mieliśmy problemy z pozwoleniami, nagłośnieniem itp. Kiedy w końcu zaczęła grać muzyka, na początku szło nam okropnie nierówno, a że było mało ludzi, zapowiadała się katastrofa :D Ale kiedy w połowie piosenki wysiadły nam głośniki zrozumiałam, że  w życiu zawsze może być gorzej ;)
Szybkie rozproszenie, nic się nie stało, nikt nic nie widział - pocztą pantoflową rozprzestrzenia się wiadomość, że za 20 minut próbujemy jeszcze raz. No to dobra.
20 minut później, nie wiedzieć czemu (Indie), ludzi jest dwa razy więcej i widocznie na coś czekają. Kiedy ja i Vanessa rozpoczynamy cały układ, klaszczą i dają nam świetny doping - i mimo niedociągnięć flashmob wychodzi :D Azyan i Emil kręcili z naszego poziomu i z piętra wyżej. Filmik wkrótce!
W drodze powrotnej David spytał, czy mam ze sobą jakąś muzykę. Jedyne, co przy sobie miałam, to mój stary Samsung z tak hipsterskim wejściem do słuchawek, że nikt takiego nie ma. I tak oparliśmy się o siebie, włączyliśmy sobie trochę mojej muzyki, której tak dawno nie słuchałam (to stary telefon, jeszcze z 2010), i prześpiewaliśmy wszystko - od Guns'n'Roses, poprzez S.O.J.Ę ("Rest of my life"), Manu Chao ("Bongo bong"), Boba Sinclara ("Love generation" <3), AC/DC, Jasona Mraza, Nirvanę, pominęliśmy tylko te bardziej ciężkie kawałki. I tak sobie jechaliśmy autobusem, z nogami wywalonymi na oparciu siedzenia po przekątnej, opierając się o zacne ramię i śpiewając, nie przejmując się tym, że nie znamy tekstu i fałszujemy niemiłosiernie :D
Po powrocie na kampus o 22 byłam tak padnięta, że chciałam tylko wpaść do pokoju i położyć się spać. Na biurku zastałam jednak niespodziankę:



Pauline wygrała konkurs na Współlokatorkę Roku 2012, 13 i tak dalej aż do 2100 <3 Przypomniał mi się wykład wolontariacki na Slocie, kiedy jeden z szefów Slotu, niejaki Sebol, mówił do nas o wrażliwości przejawianej właśnie w ten sposób. Bo wrażliwość to królestwo małych gestów.
I głupia puszka coli za 20 rupii potrafiła tak urządzić mój dzień.

Co jeszcze się wydarzyło jakoś w międzyczasie? Dostałam się na kurs pierwszej pomocy (darmowe miejsca były tylko dwa), uzyskałam posadę stage managera do jednej ze sztuk na marcowy Theatre Season (sztuka Oscara, bardzo multimedialna interpretacja jednej z hinduskich legend), a mój mail informujący o filmowym projekcie związanym z Kieślowskim spotkał się z superpozytywnym odzewem zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Słowem: :)))))

Piątek upłynął na sprawdzianie z historii (cztery zadania na podstawie źródeł dotyczących kryzysu sueskiego oraz esej na temat własnej opinii, jak dużą rolę odegrały Stany Zjednoczone w całym konflikcie), kalkulatorowej frustracji na matmie i basenie po lekcjach z Pauline i Luzią. Nie mogłam sobie przypomieć, kiedy ostatni raz pływałam na basenie w sensie pseudosportowym - i po 8 basenach byłam już totalnie padnięta :D Dołączył do nas Rong Fei i jakoś tak w rozmowie wyszło:
R: Cholera, przepłynąłem wczoraj 200 i czuję lekkie zmęczenie.
J: Przepłynęłam 8 i czuję się podobnie! :D
R: W zeszłym roku robiłem 2000 dziennie i było dobrze, a teraz wypadłem z formy.
J: <krztusi się> Ile?
R: 2000.
J: Nie przepłynęłam tyle w całym swoim życiu!
...Azjaci :D

Zmęczenie całym tygodniem (i moimi pływackimi wyczynami) spowodowało odlot o 22:30. Czasem w MUWCI po prostu trzeba się wyspać.

Misie, już tak poza notką: starałam się tutaj nadrobić ostatnią moją nieobecność, bo coś słabo komentujecie i słabo Was tu widzę, dlatego moja motywacja do pisania drastycznie spada :D Dajcie znać, że żyjecie, co?
Jutro wyjeżdżam do Varanasi na tydzień i nie będzie mnie w internetach. Postaram się nadrobić jak wrócę, a potem... kolejna notka podróżnicza, tym razem z miasta, gdzie Ganges, zwłoki i ogień ściśle się ze sobą wiążą. Mrau!



poniedziałek, 15 października 2012

Bombaj, czyli tam i z powrotem

fragmenty garderoby mojej i Louise
Piątek. 5.10.2012. Zaczyna się exeat! :D
Z tego względu na lekcje nikt nie zwracał szczególnej uwagi. Esej na L&L oddałam, WR przeszły sobie jakoś, poszłam też sprawdzić, czy nie dostałam przypadkiem jakiejś paczki czy listu. Nie ma nic smutniejszego niż zawód, kiedy przechodzi obok Ciebie pracownik kampusu z milionem paczek w ręku, a żadna nie jest do Ciebie :C
Zaraz po lunchu, uzbrojone w bagaże i exeat form (zgodę naszego wada parent na wyjazd z umieszczonymi informacjami o naszym pobycie, z kim jesteśmy w grupie, gdzie mieszkamy i jaki jest na nas namiar telefoniczny) udałyśmy się do autobusu.
Teraz może czas na wyjaśnienie, gdzie w końcu zdecydowałam się pojechać: generalnie wszyscy ludzie z kampusu mieszkający w Bombaju musieli odpowiadać przez ostatnie 2 tygodnie na miliony zapytań odnośnie tego, czy mogą przenocować dane osoby. Jakiś czas temu, zanim jeszcze ktokolwiek zaczął myśleć o exeat, w pokoju wspólnym mojej wady rozmawiałam z Amritą, pierwszoroczną z Bombaju właśnie, która zaoferowała mi hosting. Wówczas nie byłam pewna, z kim, gdzie i po co pojadę, ale zostawiłam otwarte drzwi. Jak się okazało, bardzo słusznie - gdy spytałam jej dwa dni przez exeat, czy mogłabym się u niej zatrzymać, okazało się, że podjęła się organizacji wycieczki i hostingu dla 20 (!) osób, z jedzeniem, z transportem do i po Bombaju włącznie. I, co najcudowniejsze, uwzględniła mnie w swoich planach hostingu :)
Tak więc tuż po lunchu grupa naszych 20 dziewczyn (tak się jakoś złożyło) wpakowała się do busa z miejscami siedzącymi dla osób siedemnastu, ale jakoś dałyśmy radę. W drodze zaczęłam z Mary oglądać "Donnie Darko", ale dopadły nas obie mdłości z powodu klimatyzacji (ach, wspomnienia z jazdy do domu Szwagropolem z podobnymi przypadłościami <3), więc Donnie i jego spadające silniki samolotów musiały poczekać.
Na miejsce dotarłyśmy o 21, wyjeżdżając o 15 - czekały nas spore korki. Już z samego busa byłam w stanie zobaczyć, że Bombaj to przede wszystkim miasto kontrastów. Jak i całe Indie zresztą: na tej samej ulicy luksusowy sklep z Raybanami, a za 20 m na chodniku zrobiony z czego się da namiot, w którym mieszka cała rodzina. Po drodze jakieś nagie dziecko, uliczny straganiarz (dowiedziałam się w końcu, że te kolorowe opakowania to niestety nie prezerwatywy, a rozmaite środki odświeżające oddech) i nowiuteńkie auto.
Turyści lgną do Colaby, centralnej dzielnicy znajdującej się na południu miasta, jednak ceny hoteli, hosteli i wszystkiego, co z mieszkaniem związane, są w Colabie ogromne. Jak się okazało, Amrita mieszka w dzielnicy Goregaon w północnym Bombaju. Kiedy tylko zobaczyłam, jak wjeżdżamy na parking dwudziestokilkupiętrowego apartamentowca z basenem, wiedziałam, że nie będzie źle :D
widok z okna
Mieszkanie na 10. piętrze było prześliczne: nowoczesne, przestronne, przytulne. Przywitali nas rodzice Amrity z babcią, służącą i przyjaciółmi rodziny (w końcu to Indie :D). Do naszej dyspozycji była sypialnia rodziców Amrity (ogromne łóżko i wypożyczone na tę okazję materace) oraz jej pokój.
Rodzice Amrity okazali się bardzo energicznymi, niesamowicie przyjaznymi ludźmi - to samo jej młodsza, 12-letnia siostra, choć była dość nieśmiała.
Ledwo się rozstawiłyśmy z bagażami, kolację podano do stołu. I kiedy tak siedziałyśmy, jedząc i rozmawiając ze sobą i rodziną Amrity, patrzyłam na te wszystkie pyszności na stole (pyszna zupa, niesamowity ryż, wspaniale doprawiony kurczak i krewetki - tak, można się było spodziewać, że mój wegetarianizm długo nie przetrwa) i czułam po raz pierwszy odkąd tu jestem, że ktoś naprawdę o mnie dba w domowy sposób, dopieszcza i serwuje posiłki pytając, czy nie chcę jeszcze. I nawet jak nie chcę, donosi kurczaka. Poczułam, jak dobrze mieć rodzinę chociażby ze względu na to - niezłe posiłki w kafeterii nie zastąpią domowego ciepła. Chociaż kwestia tego, jak bardzo domowe było to jedzenie, jest dosyć sporna - pani Babu przynosiła nam z kuchni przygotowane posiłki, ale zajmowała się jedynie pilnowaniem ich przygotowywania, gotowaniem zajmowała się służąca z pomocnikami.
Patrzyłam na mieszkanie, widok z okna na nocny Bombaj, pomyślałam o wspaniałej kolacji, jaką właśnie zjadłam - i jedyne, co czułam, to ogromną wdzięczność dla Amrity i jej rodziny. Gdy więc po kolacji dziewczyny się rozproszyły (głównie na łóżko, bo było niesamowicie wygodne), ja odczułam potrzebę porozmawiania z rodzicami Amrity i samą Amritą, żeby okazać, jak bardzo wdzięczna jestem już pierwszego dnia za wszystko, co dla nas robią. Zresztą zdarzało mi się hostować wiele osób i wiem, jak ważne jest okazanie wdzięczności i szacunku do gospodarzy - w końcu to oni zgodzili się na to, by 20 bab przyszło im wyżerać pyszności i zajmować łazienki :D
Tata Amrity siedział sobie właśnie na kanapie, kiedy weszłam do salonu. Podeszłam więc i jeszcze raz się przedstawiłam, skąd i kto ja jestem, i próbowałam wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna i jak bardzo dziękuję za to, że nam zapewniają wikt i opierunek w Bombaju. I że oczywiście czuję się zobowiązana do serdecznego zaproszenia do Polski. Pan Babu machnął ręką z uśmiechem i odpowiedział, że nie ma powodu, bym czuła tak ogromną wdzięczność - teraz na kilka dni stałyśmy się jego córkami, a córki się po prostu rozpieszcza :) Potem przeszliśmy na bardziej osobiste tematy - gdzie mieszkam w Krakowie, czym zajmują się moi rodzice, co robi pan Babu. Jak się okazało, pracuje w biznesie informatycznym.
Ledwie skończyliśmy rozmowę, z kuchni wyskoczyła pani Babu, wołając nas wszystkie na deser - 4 ogromne opakowania lodów waniliowych, amerykański sos czekoladowy, bakalie do wyboru, do koloru. Jak można się domyśleć, w tym momencie już wymiotowałam tęczą na znak dopieszczenia, wdzięczności i czystego szczęścia. Pałaszując lody z sosem i orzechami myślałam o tym, jak cieszę się, że dane mi jest spędzić tu weekend. Owszem, rodzina Amrity absolutnie nie miała problemu z pieniędzmi, ale w kontaktach z nimi zupełnie się tego nie czuło - zero snobizmu, samo ciepło.
Po pełnej wdzięczności rozmowie z panią Babu ruszyłam pod prysznic.
Prysznic. Radosny, nowoczesny, ładny. DOMOWY.
Po radosnej eksploracji łazienki zaczęłam szukać Amrity, żeby z nią porozmawiać o tym, jaka jest wspaniała :D Ktoś nam nawet zrobił w tym czasie zdjęcie:



Dowartościowawszy wszystkich wkoło poszłam spać.

Sobota rozpoczęła się dosą na śniadanie. I już odkryłyśmy pierwsze wady podróżowania w 20 osób: rozmaite priorytety poranne (ja: wstaję, jem, 10 minut i wychodzę, niektórzy: wstaję, 20 minut nic nie robię, zjem coś, wezmę 20 minutowy prysznic, nic nie robię, jak ktoś mi powie żeby się zebrać to ewentualnie się zbiorę) spowodowały spore nasze opóźnienie: wyjechałyśmy z parkingu o 11:30, ale przynajmniej zaowocowało to radosną sesją zdjęciową z autobusem z tymi, którzy poranne ogarnianie się przyswajają szybko :D

Happiness is easy - Pauline, ja, Marie i Mary
boss picture
Razem z Ilaydą (Turcja) jesteśmy jak zawsze pełne wdzięku
Bus zawiózł nas do galerii sztuki na dobry początek: planowo miałyśmy tam spędzić 30 minut, ale ja po zobaczeniu jednej wystawy stwierdziłam, że to nie do końca moje klimaty i razem z Mary i Chi (Wietnam) ruszyłam na zewnątrz. Jak się okazało, tuż obok znajdowało się mnóstwo znacznie bardziej interesujących rzeczy: Muzeum Księcia Walii na przykład, a na drodze do niego pełno sprzedawców rozmaitych pierdół, wróżbitów, rysowników i portreciarzy.




Do Muzeum Księcia Walii nie było czasu wejść, może następnym razem - dla zainteresowanych link
Gdy zobaczyłam książeczkę z 11 pocztówkami z Bombaju, przypomniałam sobie o wysyłaniu kartek.
- Panie, ile za tę książeczkę?
- 150 rupii.
- 150 rupii? To całkiem sporo!
- Ok, ile możesz dać?
- 75!
- 100!
- 80!
- 95!
- 90 i to moje ostatnie słowo!
- <smutna mina i patrzenie, czy mnie to rusza>
- <nie rusza>
- No dobra.
Mary: Hej, jesteś w tym całkiem niezła! :D

Szukam drobnych, same stówki. Jak się okazuje, dziewczyny też nie mają drobnych. Wręczam więc sprzedawcy stówkę, mówię "No dobra, dzisiaj masz szczęśliwy dzień :D" i odchodzę dalej. Późniejsza wieść o tym, że Amelia zakupiła książeczkę za 80 rupii skłania mnie tylko do tego, by na przyszłość bardziej się targować.

Przechadzając się ulicą zdałam sobie sprawę, że ta część Bombaju wygląda bardzo... europejsko. Wszystko przez brytyjską architekturę.


Mary, Chi, ja - wszystkie białe i ewidentnie turystki. Tak więc nawet jeśli 10 minut wcześniej kompletnie nie byłam wprawiona w odmawianie i ignorowanie sprzedawców, Indie szybko uczą asertywności. Nie, żebym miała z nią wcześniej problem :D
Moją uwagę przykuł jednak siedzący sobie na murku pan z rozrysowaną za plecami mapą dłoni i magicznych rzeczy, jakie można z tego wywróżyć. Wciąż miałyśmy 10 minut wolnego, więc kiedy usiłował przykuć moją uwagę, powiedziałam mu, że mam tylko 10 rupii i więcej nie dam. Najpierw powiedział "No problem"...
...potem przedstawił mi, jak to z mojej ręki można wywnioskować, że silna ze mnie kobieta, dobre ciało (ach, te dłonie, tak wiele mówią! ;)), a kiedy mu powiedziałam "Panie, niech mi pan coś o miłości lepiej opowie!", odrzekł, że za rok będę miała jednego kochanka, potem przypałęta się drugi i dopiero będę miała problem. A przynajmniej tyle zrozumiałam, bo jego hinduski akcent nie pozwalał na wiele :D
Następnie mój wróżbita ażądał więcej niż 10 rupii, bo za to nawet jedzenia sobie nie kupi. Ja jednak, nauczona od 10 minut wystarczająco dużo asertywności, by się tym nie przejąć, kulturalnie go olałam.



Po przygodzie z wróżbitą zaraz znalazł się inny, podstarzały Hindus, który poprosił Mary o pozowanie do portretu - wszakże jest artystą! Ciągle miałyśmy dużo czasu, więc się zgodziła (pytając mnie szeptem w międzyczasie, czy musi za to płacić). Tak oto pozowała do portretu, a za "artystą" zgromadził się całkiem spory, hinduski funclub.



I tak Mary pozowała, a ja zajrzałam "artyście" przez ramię - portret był naprawdę brzydki. Powiedziałam Mary, że przecież nie musi za niego płacić, bo to on ją poprosił o pozowanie, a ta rozczuliła się nad biednym losem artysty. Już miałam zrobić jej wykład nt. hinduskich naciągaczy, gdy z galerii wyszła jakaś kobieta i zaczęła krzyczeć na Pana Artystę, aż go przegoniła. Sprawa portretu automatycznie się rozwiązała, a Amrita akurat wychodząca z galerii poinformowała nas, że takich Panów Artystów jest tu mnóstwo - naciągają na ten artyzm turystów, wyznaczając im horrendalne kwoty za portret - nawet do kilku tysięcy rupii (gdzie 1000 rupii to 60 zł).

Indie. Asertywność. Tyle :D

Po wizycie w galerii ruszyłyśmy na Colaba Market na zakupy - to dłuuuuga ulica, której budynki i chodnik obciążony jest wszelkiej maści straganami. Miejsce, które musi odwiedzić każdy turysta w Bombaju. Tu po raz pierwszy w Indiach widziałam całkiem sporo białych ludzi.
Na zakupy dałyśmy sobie 2 godziny, po czym się rozdzieliłyśmy na mniejsze grupki, spotykając się przy poszczególnych sklepach.
W jednym z pierwszych sklepów wpadłyśmy z Mary w szał kupowania pumpów - różowo-fioletowo-białe, kwieciste spodnie wytargowałam za 280 rupii (Amrita powiedziała nam, że rozsądne ceny wahają się od 200 do 300 rupii). Zaraz po wyjściu ze sklepu napadł mnie sprzedawca bębnów, pokazując mi, jak wspaniały jest bębenek, który sprzedaje, z podwójną membraną i regulacją sznurków ją przytrzymujących w taki sposób, żeby bęben wydawał inny dźwięk. Przypomniałam sobie o kilku osobach, które prosiły mnie o kupno bębnów, a potem wyobraziłam sobie mojego brata z takowym uroczym bębenkiem. W końcu nie znam nikogo, kto by nie uległ Magii Bębenków, jeśli już raz ich dotknie i zacznie grać. Sprzedawca zauważył, że podoba mi się pomysł zakupienia bębna. I stało się - bez większego wahania kupiłam go za 500 rupii (nieco ponad 30 zł). No bo w końcu byle jaki bębenek w Polsce tyle kosztuje, prawda?

...Jak się okazało, w Polsce może - ale nie w Indiach. Podczas odkrywania Colaba Market natknęłam się na około 30 identycznych sprzedawców, oferujących mi takie same bębenki. Kiedy powiedziałam, że mam już, że kupiłam, spytali, za ile. 500 rupii? Pani, to ja dam pani ten do kompletu za 200!
200 rupii? Czyli wart jest jakieś 100? Rwa mać, ale byłam na siebie zła. Poczułam się totalnie jak biały turysta, którego wszyscy, krótko mówiąc, robią w jajo :D
Ale wydanie 500 rupii na samym początku wyprawy było pierwszym i miejmy nadzieję ostatnim błędem handlowym, jaki popełniłam w Indiach. Żeby odreagować moją złość, targowałam się ostro i zawzięcie z każdym sprzedawcą, który posiadał towar, jakim byłam zainteresowana ja albo Mary. I tak kiedy Mary stwierdziła, że musi sobie kupić pasek do spodni, bo zapomniała z domu, stanęłyśmy przed stoiskiem z paskami.
M: Ile ten pasek?
S: 350 rupii, madame.
J: 350 rupii? Chyba pan żartuje! To strasznie drogo. <stwierdza fakt, zdecydowanie patrzy sprzedawcy w oczy i czeka> No, to trudno...
S: Ej ej, zaraz, zaraz! To ile jesteście w stanie dać?
M: <wahanie>
J: <ostro i zdecydowanie> 100 rupii. (nawet nie wierzyłam w to, że taka cena jest realna: bardziej chciałam wyładować swoją białą turystyczną frustrację za moje wydane 500 rupii)
S: 200.
J: 120.
S: 180.
J: 150 to moje ostatnie słowo i więcej na pewno nie dam.
S: <patrzy w oczy, czeka chwilę, sprawdza czy na pewno więcej nie dam>
J: <na pewno więcej nie dam i koniec, bo wydałam 500 rupii i jest mi z tym źle, nikt mnie nie kocha i świat jest okrutny>
S: Dobrze, 150!

Po odejściu od stoiska:
M: Ty zwierzaku handlowy!
J: Hihihi. :D

Przemierzając kolejne stoiska z rozmaitościami zobaczyłam, jak wygląda handel w Indiach. Idziesz sobie jak gdyby nigdy nic, a tu ktoś Ci oferuje szal. Oczywiście jedwab, niesamowite coś co musisz mieć, blablabla. Jednak Ty nie jesteś ani trochę zainteresowany szalami, bo w domu razem z mamą macie miliony rozmaitych, 3 razy ładniejszych apaszek, szali i szalików, dlatego idziesz dalej oglądając inne towary. Kiedy więc sprzedawca idzie za tobą i angażuje się niesamowicie w sprzedanie Ci swojego towaru, z uśmiechem odpowiadasz "Nie, dziękuję". Wtedy zwykle oferuje cenę o 100 rupii niższą. "Nie, dziękuję, nie potrzebuję". "Ale to na prezent, wspaniały szal!". Dochodzi do Twojego umysłu myśl, że może faktycznie komuś by taki szal kupić. Pytasz, ile za niego. Sprzedawca nie obniża ceny, bo widzi Twoje zainteresowanie - słysząc cenę (400 rupii) i patrząc na szal jeszcze raz stwierdzasz, że naprawdę jest brzydki i nie chciałbyś czegoś takiego dostać w prezencie. Mówisz więc "E, nie, za drogo" i usiłujesz odejść. Wtedy sprzedawca gotów jest obniżyć cenę do 200 rupii, cały czas nazywając Cię "madame" lub "sir", adekwatnie do płci. Jednak Ty nie chcesz tego pieprzonego szaliczka nawet za 100 rupii, więc zniecierpliwiony odchodzisz, bo właśnie odkrywasz, że indyjskiego sprzedawcy po prostu nie przegadasz i mimo, że chciałeś zachować szacunek, jedynym wyjściem od kupna szalika jest zdecydowane pójście dalej bez odwracania się. A więc jeszcze raz: Indie = nauka asertywności. Inaczej zdecydowanie grozi Ci bankructwo. Szczególnie, jeśli jesteś biały, masz blond włosy, niebieskie oczy i jesteś kobietą :D
Równomiernie ze straganami i sklepikami lokalnymi, na Colaba Market znajdowało się wiele znanych nam, droższych, międzynarodowych marek: Adidas, Reebok, United Colors of Benetton... Mnie jednak, jako naczelną wielbicielkę ciucholandów i małych, klimatycznych sklepików z towarem rzadko dostępnym w sieciówkach, sklepy markowe nigdy szczególnie nie pociągały. Rozglądałam się więc za potencjalnym prezentem dla Mamy (skoro dla brata już miałam), jednak nie mogłam znaleźć nic odpowiedniego. Wszelkie towary nie były jednak najlepszej jakości, a te w 'lepsiejszych' sklepach miały z kolei zdecydowanie wygórowane ceny. Zdałam sobie sprawę, jak turyści i ich głupota napędzają gospodarkę Indii.
W pewnym momencie podszedł do mnie ubrany w hinduskie szaty gość, chwytając mnie za dłoń i umieszczając w niej białe, małe kuleczki. "Take my blessing, madame!", powiedział, a ja od razu wyczułam, że to blessing będzie mnie kosztować. "Nie mam pieniędzy i nic za to nie zapłacę", odpowiedziałam zdecydowanie. Odpowiedział "No problem" i zaczął mi wiązać na nadgarstku nitki z czerwonej i żółtej muliny. Czerwone światełko w mojej głowie zaczęło dawać o sobie znać. Jak się okazało, słusznie - kiedy z dziwnym uśmiechem na twarzy spytał, czy jestem zamężna, zdecydowanie stwierdziłam "koniec tego". Odpowiedziałam "no way, no way!" i uciekłam. Stwierdziłam, że trzeba jak najszybciej pozbyć się tego czegoś z ręki - na wszelki wypadek, tak będzie po prostu bezpieczniej. Jednak mulina była mocna, a ja dość spanikowana - spytałam więc najbliższego sprzedawcę o nożyczki i odcięłam więzy łączące mnie z "kapłanem". Mary stwierdziła, że to dość niemiłe z mojej strony - jak się potem jednak okazało, inne dziewczyny też spotkały takich "kapłanów". Po zawiązaniu muliny i krótkiej pogawędce informowano ich, że takie "blessing" kosztuje 200 rupii. One, zbyt dobrze wychowane żeby powiedzieć "nie", traciły 200 rupii na kawałek sznurka. Więc z dwojga złego wolę być niemiła niż wykorzystywana.
(późniejsza lektura przewodnika Lonely Planet informowała nas o wielu takich sytuacjach w Indiach. Należy ich unikać, ale przewodnik nie podaje sposobu - więc chyba każdy jest dobry, a to oznacza, że mój też :D)
Kiedy razem z Mary natknęłyśmy się na któreś z kolei stoisko z kompasami i lornetkami w miejscu, gdzie sprzedaje się głównie pamiątki ubraniowe i artystyczne, kolejny sprzedawca usiłował mnie naciągnąć na zakup stylizowanego na antyk kompasu. Z Beatlesami. Tak, taki tam antyk. Kiedy zapytałam ze śmiechem, dlaczego miałabym potrzebować kompasu albo lornetki, odpowiedział "żeby podglądać sąsiadów!". No tak. Pojechałam do Indii po to, by kupić lornetkę i podglądać sąsiadów :D
Wszyscy sprzedawcy prześcigiwali się w złapaniu klienta - tak więc po jakimś czasie zaczęło być to normalne, że podąża za nami zmieniający się tłum sprzedawców. Odkryłam też, że zasada "nie, za drogo" i odchodzenie dalej działa niesamowicie na moją korzyść, jeśli chciałabym się targować - wówczas sprzedawcy pytają "to ile?" i jest to drogą do godnego targowania. Gorzej jeśli, jak w moim przypadku, nie jest się zainteresowanym 70% proponowanego towaru.
Dobre wychowanie i europejskie standardy nie działają w Indiach. Nie można (a próbowałam!) grzecznie i z uśmiechem odpowiadać każdemu sprzedawcy "no, thanks", bo to po prostu nie działa. Po godzinie na Colaba Market ignorowałam napastujących mnie handlarzy z niezwykłą wprawą. Czy było im smutno? Ależ skąd. Są do tego przyzwyczajeni, a zresztą turystów tu jest tyle, że nie ma czasu się smucić - zaraz naciągnie się kolejną osobę.
Uświadomiłam sobie jednak, żeby nie popadać za daleko z tą moją ignorancją, kiedy z początku nawet nie odwróciłam się do mówiącej do mnie z tyłu osoby. Jak się okazało, nie był to żaden sprzedawca, a przyjemny czarnoskóry facet, który przyznał, że niczego nie chce mi sprzedać bo sam jest turystą - chciał tylko zapytać, skąd mam taką świetną kurtkę, bo chciał podobną kupić swojej dziewczynie, ale nie może tutaj takiej znaleźć w żadnym ze sklepów. Odpowiedziałam mu z uśmiechem "Poland is the answer!" i po krótkiej rozmowie każde z nas ruszyło w swoją stronę.
Gdzieś mniej więcej w połowie drogi do umówionego z dziewczynami punktu spotkania pojawili się żebracy - a kto obcował ze mną w Polsce wie, jak niesamowite mam na nich uczulenie. Lonely Planet i wszystko, co o Indiach czytałam, mówiło jasno i wyraźnie: NIE dawaj pieniędzy żebrakom, uodpornij się na to. Jeśli musisz już coś dać, daj jedzenie, ale nie pieniądze - uczysz ich w ten sposób lenistwa w kraju, gdzie tyle ludzi tak cholernie ciężko pracuje na każdą miskę ryżu, ćapati czy dosę. Dla mnie nie był to zbyt duży problem, uodpornić się - a tak przynajmniej myślałam sobie jadąc do Bombaju. Ale kiedy małe, 5-6 letnie dziewczynki z zaciętym wyrazem twarzy łapią Cię za rękę, pokazując na swoje usta, a Ty starasz się wyrwać rękę i odpowiadasz "no", one się tym nie przejmują. I będą szły za Tobą przez 20 metrów, upierdliwie bijąc i klepiąc Cię po rękach. Poziom mojej irytacji na 19. metrze może jest okrutny i może faktycznie nie mam serca, ale to po prostu doprowadza mnie do szału. Nawet w Polsce zdarzało mi się kupić kanapkę (czyli może jednak mam jakieś serce i uczucia) bezdomnemu, który siedział cicho, a nie temu, który podchodził i wymuszał na mnie 'bycie dobrym' rozmaitymi argumentami. Znacznie chętniej pomagało mi się też osobom, które uczciwie miały tabliczkę "Zbieram na piwo" - pamiętam, jak raz podeszła do mnie grupa, jakby to starsze panie mogły określić, wesołych młodych mętów społecznych (wyglądających na bezdomnych anarchistów) i powiedzieli uczciwie, z uśmiechem: "Cześć, słuchaj, zbieramy na imprezę dzisiaj bo kolega ma dzisiaj urodziny i nie mamy za co pić. Może mogłabyś nas jakoś wesprzeć pod tym względem? Jeśli nie to spoko, wszystkiego dobrego". I wtedy chętnie wyciągam z portfela tyle, ile mogę dać, czyli jakąś piątkę, życzę im udanej imprezy i wymieniamy uśmiechy, a oni żegnają mnie słowami "Wypijemy Twoje zdrowie!".
Natomiast jeśli chodzi o żebrzące osoby niepełnosprawne, tu sprawa jest bardziej złożona. Te osoby naprawdę potrzebują pomocy - ale czy tak naprawdę moje drobne są im w stanie pomóc tak, jak tego naprawdę potrzebują?

Małe żebrzące dziewczynki nie wywołują we mnie jednak uczuć innych niż irytacja. Oglądałam wiele filmów o dzieciach Bombaju pracujących, np. sprzedających kwiaty na ulicy - i uwierzcie mi, gdybym takie dziecko zobaczyła, na pewno kupiłabym dużo kwiatów. Jednak klepanie mnie po ręce nie działa.
Same władze szkoły ostrzegały nas, by podróżując po Indiach nie dawać pieniędzy dzieciom - większość z nich ma nad sobą kogoś, kto "zaopiekuje" się tymi pieniędzmi. Dziecko ich nawet więcej nie zobaczy.

Ja i Mary z zakupami uwinęłyśmy się stosunkowo szybko - plan był taki, że po 2 godzinach zakupów mamy jeszcze godzinę na jedzenie. Jako że nie chciałyśmy wydawać za dużo pieniędzy, ruszyłyśmy do McDonalda - jedzenia ulicznego na straganach nie było (bo to przecież turystyczna ulica), knajpki wyglądały na mocno turystyczne względem cen, a McD w Indiach jest naprawdę tani. Za 150 rupii najadłyśmy się po uszy, a nawet trochę zostało. Wychodziłyśmy z lokalu kłócąc się, kto zje frytki, gdy gdzieś z boku wyłoniła się kolejna mała dziewczynka, wyciągając rękę po pudełko z frytkami. Bez zastanowienia oddałam jej ów pudełko, a Mary oddała colę - dziewczynka zniknęła, a do nas dopiero dotarło, że ktoś właśnie dojada po nas resztki. I dwie myśli: jak smutne to jest, a z dwojga złego jak genialne, że jedzenie się nie marnuje. I że nawet bez wydawania dodatkowych pieniędzy mogę komuś pomóc. Chociaż tutaj znowu pojawia się kwestia moralna - czy to naprawdę powinno być tak, że ja, Biały Człowiek, daję dojeść resztki swojego jedzenia żebrakom i jeszcze się cieszę, że pomagam?

Po lunchu udałyśmy się z Mary na drugą stronę ulicy - zdecydowanie mniej obłożona sklepami, mniej turystyczna, mniej zaludniona. Wymieszane skrajnie prawdziwie indyjskie sklepy z luksusowymi lokalami sprzedającymi pamiątki i drogie ciuchy. Jak rozpoznać drogi lokal w Indiach lub miejsce, gdzie ludzie mają dużo pieniędzy? Klimatyzacja będzie działać tak intensywnie, że aż będzie Ci zimno. Na ulicznym straganiku kupiłyśmy papierosy, które tak chciałam przywieźć do Polski w formie indyjskiej atrakcji - te z liściem zamiast bibułki, bo dla mnie osobiście to kosmos.
Z powodu gorąca kupiłyśmy także pepsi w puszkach ze słomkami i tak pijąc, oglądałyśmy towary. Gdy moja puszka była już pusta, poczułam kolejne klepnięcie w rękę. Ręka zaczęła wskazywać na moją puszkę. "It's empty", powiedziałam, machając puszką by pokazać, że nic w niej nie ma. Ręka jednak wciąż chciała puszkę, więc jej dałam. Nie wydawała się zrażona tym, że nic w puszce nie ma. I uciekła.

Na przejściu dla pieszych w jednej z uliczek zobaczyłyśmy coś, co było tak dziwne, że przyszło mi do głowy nazwanie tego indyjskim cyrkiem. Kobieta uderzała dłońmi w bęben, a nad nią, na konstrukcji mocno wątpliwej pod względem bezpieczeństwa, stąpał po linie chłopczyk z tyczką. Prawdopodobnie miało to zachęcić turystów do dawania pieniędzy.
...Indie.



Kiedy zaczepił mnie jakiś gość, patrząc na mnie dziwnym wzrokiem i mówiąc "I think you need a good banana", stwierdziłam, że zdecydowanie nadszedł czas na powrót na bardziej turystyczną stronę ulicy. To niesamowite, jak ten kraj pełen jest kontrastu - jak przyjazny i cholernie niebezpieczny bywa w przeciągu 10 minut, jak luksus i totalny syf są obecne na jednej ulicy, jak bogaci Hindusi w Raybanach i leżący na ziemi bezdomni mijają się bez wymienienia jednego spojrzenia, gdzieś pomiędzy turystami robiącymi zdjęcia.

Po telefonie do Amrity dowiedzieliśmy się, że jest w restauracji, której nazwy nie pamiętam. Próbowałyśmy znaleźć ową restaurację, ale zamiast tego trafiłyśmy do kilku sklepów znajdujących się na uliczkach prostopadłych do głównej ulicy - w tym do perfumerii. Jeszcze zanim dotarłam do  Indii, chciałam kupić tutaj jakiś zmysłowy, indyjski zapach. Wylądowałyśmy więc w godnie urządzonym, ale w mało turystycznym stylu miejscu, gdzie naprawdę czuło się Indie. Sprzedawca poprosił nas o zajęcie wygodnych foteli i zapytał, jakiego dokładnie zapachu poszukujemy. Powiedziałam, że szukam czegoś słodkiego, ale jednocześnie nie cukierkowego, a bardziej oryginalnego. Z pokazanych kilku zapachów naprawdę trafił do mnie zapach o nazwie Atter Malika. Jak się okazało, mała buteleczka kosztowała 200 rupii, więc stwierdziłam, że mogę sobie na to pozwolić.
Resztę czasu, jaka nam na Colaba Market pozostała, spędziłyśmy na lemoniadzie i podsumowaniu zakupów w cafe Mondegar. Przyjemna, choć ciasna knajpka z miłą obsługą i dobrą muzyką. Gdzieś za nami grała szafa grająca, a przyjemnie podchmielony Hindus śpiewał razem z nią "Girls just wanna have fun". Niesamowity klimat sprzyjał naszym rozmyślaniom na temat MUWCI, naszej obecności w Bombaju i tego, co nasz czeka.
Cafe Mondegar od środka


To właśnie pod Cafe Mondegar zebrałyśmy się z dziewczynami po zakupach, a następnie cała nasza grupa z powrotem zapakowała się do autobusu. Cel? Gateway to India!
Ma to coś nawet swoją polską nazwę, ale Brama Indii brzmi jakoś tak... jakoś nie tak. Zbudowana przez Brytyjczyków w 1911 roku na cześć wizyty króla Grzegorza V i ukończona w roku 1924, ironicznie została użyta do uczczenia pożegnania mieszkańców Wielkiej Brytanii, kiedy Indie ogłosiły swoją niepodległość.
Gateway to India mieści się tuż obok hotelu Taj Mahal - najbardziej luksusowego hotelu w Bombaju, gdzie sypiają wszystkie gwiazdy Bollywoodu, a cena za noc zaczyna się od 20 000 rupii - 1200 zł za noc, czyli jak na europejskie standardy nie jest tak źle. Część dziewczyn bardzo chciała wejść do środka, gdzie mieści się kilka luksusowych sklepów. Ja jednak jakoś nigdy nie rozumiałam fenomenu tych wszystkich luksusowych hoteli - raz w życiu zdarzyło mi się spać w czterogwiazdkowym hotelu w ścisłym centrum Brukseli i nie widziałam w tym nic szczególnie pociągającego. Owszem, przyjemnie było dobrze zjeść, mieć dostęp do siłowni o 4 nad ranem tylko dlatego, że się tego zapragnęło i być obsługiwanym przez przemiłą obsługę, która, ponieważ dba o środowisko, upierze Twój ręcznik tylko wtedy, gdy zostawisz go na podłodze. Ale żyć tak całe życie? Pławienie się w próżności i luksusach tylko dlatego, że ma się na to pieniądze, nie jest dla mnie czymś szczególnie rozwijającym.
I znów - kontrast. Luksusowy hotel i podjazd do niego, a obok żebracy, biali turyści i sprzedawcy badziewia.
Jak się okazuje, próżność i luksus bywają także zabójcze - kilka lat temu w hotelu Taj Mahal przeprowadzono atak terrorystyczny, w wyniku wybuchu bomby zginęło kilkadziesiąt osób. Jak opowiedziała mi Amrita, gdy atak miał miejsce, wszyscy liczyli, leczyli i wieźli do szpitala osoby, które były klientami hotelu. Ranni żebracy nikogo zbytnio nie obchodzili.
Taj Mahal Hotel - stara część
Taj Mahal Hotel - nowa część, w której przeprowadzono atak
Rzeczami, które jeszcze rzuciły mi się w oczy, były obrzydliwie kiczowate karoce. Nie miało to nic wspólnego z tymi stylowymi na Rynku w Krakowie. Indyjskie karoce wyglądają tak:
(robione w biegu)


...albo jeszcze gorzej. Srebro, sztuczne kolorowe kwiaty, biedny koń i zwykle turyści w środku. Pełno również jest sprzedawców tak bezsensownych pamiątek, jak ogromne balony. Zastanawiałam się: kto to kupuje?



Po przejściu kontroli antyterrorystycznej przy wejściu na teren Gateway to India znów spotkało nas wiele sprzedawców wszystkiego: balony, zdjęcia z polaroidu, napoje... Jakaś uśmiechnięta młoda Hinduska z całą rodziną, również wyglądający na osoby spoza Bombaju, zapytała mnie, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcie. Jakoś tak już mam, że kobietom bardziej ufam względem robienia sobie zdjęć ze mną, więc się zgodziłam.



I tak nadszedł czas na radosne, pamiątkowe zdjęcia. Pod tym względem jestem totalnie jak każdy turysta na świecie :D

spora część naszej grupy: od lewej Eden (Izrael), Pauline (Belgia), Aishwarya (Indie, Bangalore), Haruna (Japonia), Mary (Brunei), Amrita (Indie, Bombaj), ja, Lauren (RPA), Amelia (Malezja), Marie (Dania/USA)
dół od lewej: Ilayda (Turcja), Eunhee (Korea), Thy (Wietnam), Clara (Brazylia), Chi (Vietnam), Melisa (Malezja), Sohee (Korea), Tsatsuki (Japonia)



Razem z dziewczynami doszłyśmy do wniosku, że biali ludzie tutaj są wyjątkowo niemili: o ile z Hindusami wymienia się uśmiechy, spojrzenia, widać, że ci ludzie cieszą się życiem, o tyle biali turyści zwykle się nie uśmiechają, patrzą się dziwnie na innych i nie widać po nich żadnej radości z życia.
Amrita zachęciła nas do wycieczki promem po wybrzeżu - prom był śmiesznie tani, bo kosztował 60 rupii za półgodzinny rejs.


Rejs miał na nas przede wszystkim wpływ relaksacyjny po tym dniu pełnym szaleństw i sprzedawców. Siedzieliśmy patrząc na Bombaj, morze i wiatr we włosach, Amrita pisała swój pamiętnik, większość z nas nie rozmawiała - cisza była każdemu potrzebna. Obok nas o barierkę stała oparta hinduska para studentów - wprost emanowali szczęściem. Wymieniłam uśmiech z zakochaną. Lubię wymieniać uśmiechy z zakochanymi. A Hindusi uśmiechają się często.

Po postawieniu stopy na lądzie zadecydowałyśmy, że się rozdzielimy - część chciała zobaczyć sklepy w Taj, my z Mary chciałyśmy przejść się na spacer.
śledzone na każdym kroku - fot. Melisa
Ruszyłyśmy więc na bombajoznawczy spacer, a po drodze stwierdziłyśmy, że warto poszukać apteki - żeby całkiem wybić wszy, które Mary miała jakiś czas temu, trzeba raz na tydzień przez miesiąc umyć włosy szamponem antywszowym. Zapytałyśmy więc kilku osób o drogę (a w Indiach warto o to pytać, bo ludzie są naprawdę mili), minęłyśmy po drodze jakiegoś mężczyznę z palącą się brytwanną na głowie (Indie... na głowie to faktycznie się tu transportuje towary, ale palących brytwann jeszcze nie widziałam), aż w końcu dotarłyśmy do apteki. "Tani, dobry i działający szampon na wszy poproszę", powiedziałam, a sprzedawca kiwnął głową i zaprezentował mi jakiś. "I sądzi pan, że lepszego nie kupię?" "To jedyny szampon na wszy w Indiach, który naprawdę działa", odpowiedział ze śmiechem. Z takim marketingiem Mary kupiła dla siebie, a ja dla siebie - na wszelki wypadek :D
W drodze powrotnej minęłyśmy ludzi, których wcześniej zapytałyśmy o drogę. Kiedy zapytali nas, czy dotarłyśmy na miejsce, zrobiło mi się strasznie miło :)
Jak się okazało, dziewczyn na umówionym miejscu zbiórki pod hotelem jeszcze nie było - a że odczułam potrzebę toaletową, postanowiłam skorzystać z hotelowej na piętrze. Po godnym przejściu kontroli bagażu ruszyłam pewnym krokiem korytarzem wysadzanym marmurem ze wszystkich możliwych stron, mijając kryształowe żyrandole, czerwone dywane i wchodząc do windy z wykładziną.
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że w życiu wiele rzeczy można osiągnąć odpowiednią pewnością siebie, a czasem nawet tupetem. Jeśli przejdzie Ci przez myśl, że ochroniarz hotelu może pomyśleć, iż nie jesteś gościem, nie daj tej myśli dojść do jego głowy - podejdź pierwsza, pewnym krokiem, łagodnym, acz zdecydowanym tonem zapytaj o drogę i nie bój się patrzeć w oczy. Zagadaj także na temat pogody, tego, że się całkiem pogubiłaś, nawiąż kontakt.
(tym sposobem kupując kiedyś szampana w sklepie monopolowym odbyłam 10-minutową, bardzo przyjemną pogawędkę na temat zalet szampana ruskiego nad francuskim, a o dowód nikt nie pomyślał, żeby mnie zapytać)
Tak więc za pomocą ochroniarza znalazłam toaletę i wymieniłam przyjazne "Good afternoon" z panią sprzątającą. Choć właściwie w budynkach o takim poziomie "pani sprzątająca" oznacza coś innego niż nam przychodzi na myśl. Pamiętam wizytę w Londynie w Harrodsie, gdzie po każdej osobie użytkującej toaletę taka oto pani sprzątająca wchodzi do toalety i dezynfekuje deskę, dokładnie wycierając tak, by następna osoba mogła skorzystać z kabiny w pełnym komforcie. W takich toaletach zawsze przy wyjściu znajduje się miseczka na napiwki - możesz, nie musisz, ale po takim traktowaniu aż chce się je dawać.
(potem człowiek przyjeżdża do Krakowa i idzie do Galerii Krakowskiej, gdzie toaleta nie ma nic wspólnego z Harrodsem czy hotelem Taj Mahal, a tabliczka informuje nas, że "sugerowana dobrowolna opłata wynosi 0,50 zł". Polska.)

Po wizycie w Taj ruszyłyśmy autobusem na Marine Drive - przeto Bombaj jest miastem plażowym. W drodze zrobiło się już ciemno, a gdy przejeżdżałyśmy z tyłu Taj Mahal, zobaczyłam coś, co wyjątkowo zrobiło na mnie wrażenie - hotel oświetlony nocą wyglądał tak, jakby ktoś polewał go rozżarzonym złotem. Niesamowita sprawa. W planach miałyśmy konsumpcję lunchu, ale jak to zwykle bywa w większej grupie, podzieliłyśmy się na dwie grupy - choć Amrita przekonywała część osób do hinduskiego jedzenia z ulicy (ale DOBREJ i zaufanej ulicy), nie dały się przekonać i poszły do znajdującej się po drugiej stronie ruchliwej drogi lodziarni.
Ja ruszyłam z Amritą i częścią dziewczyn, by spróbować tego hinduskiego jedzenia, dopóki jestem z kimś, kto jest mi w stanie zrozumiałym (!) angielskim opowiedzieć, co dokładnie jem.
Zamówiłyśmy więc mieszankę warzywną z bułeczkami (dużo rzeczy się tu je z bułeczkami, ale zapomniałam nazwy potrawy). Było to całkiem niezłe, ostre i smaczne, ale sprzedawca ewidentnie usiłował nas oszukać i policzył Amricie 2 razy więcej, powołując się na drugi cennik. Usiłowała się kłócić, ale po chwili przestała - takie sytuacje zdarzają się często i rzadko można coś zrobić, bo policja czuwa. Oczywiście nie nad tymi, co trzeba.
Cała sytuacja z oszustwem popsuła mi humor, a Amrita z Aishwaryą spróbowały czegoś wybitnie hinduskiego, czego nie pozwoliły mi zjeść, bo na pewno bym się pochorowała. Posłuchałam więc, ale doszłam do wniosku, że może nadszedł czas na lody. Powiedziałam im więc, że widzimy się w lodziarni i ruszyłam sama do oddalonej o jakieś 250 metrów lodziarni.
Musiałam przejść przez słabo oświetloną plażę i dopiero, jak z niej wyszłam, zdałam sobie sprawę, że nie ma opcji, bym przeszła przez ulicę sama. Nawet jeśli miała kierunki jazdy oddzielone pasażem, na którym można się zatrzymać, była dwu- czy nawet trzypasmowa i właśnie rozpoczynały się godziny szczytu. Nie miałam pojęcia, jak dziewczyny przez nią przeszły, ale byłam pewna, że przeszły - nie było ich nigdzie widać. Patrzę w lewo - nikogo. Patrzę w prawo - jakiś podejrzany facet idzie w moją stronę. Myślę sobie "cholera jasna, trzeba stąd się ruszyć". Ulica nie była najlepiej oświetlona, auta jechały jedno za drugim, a gość powiedział do mnie "good evening madame". Oddaliłam się bez słowa o 20 metrów w nadziei, że w międzyczasie zrobi się przejście między tymi cholernymi autami, ale nie było o tym mowy. A przecież nie wrócę do dziewczyn na plaży, bo mi się zwyczajnie nie chce i na pewno jest stąd jakieś wyjście. Swoją drogą, przechodząc przez ulice w Indiach zawsze czuję się jak te żabki w grach komputerowych na windowsa 95, kiedy w grafice 2d trzeba było przeprowadzić je przez ruchliwą ulicę. Jak żabkę przejechał samochód, to się ginęło i trzeba było przechodzić od nowa.
Nigdy nie lubiłam tej gry.
Mężczyzna, który 20 metrów temu mnie zagadał, właśnie się ze mną zrównał. Miał jakieś 23 lata, uśmiechał się. Lampka w mojej głowie była w gotowości.
- Czy potrzebujesz pomocy z przejściem przez jezdnię, madame?
Jasna cholera. Trzeba myśleć szybko: opcje jest kilka. Albo spróbuję przejść przez ulicę sama i zginę pod kołami indyjskiej rikszy (albo, aua, autobusu), albo spławię tego gościa i ktoś prędzej czy później zgwałci mnie w tych ciemnościach, albo też zaufam gościowi i przejdziemy przez ulicę. Potem albo mnie zgwałci i zamorduje, albo tylko zgwałci, albo wszystko skończy się dobrze.
Żałowałam, że przerabialiśmy na lekcjach rachunek prawdopodobieństwa przed exeatem, bo nie wróżył na moją korzyść :D
- Ok, dam Ci 10 rupii jak mi pomożesz przejść przez tę pieprzoną jezdnię!
- Ok, pomogę Ci, ale ja nie chcę pieniędzy. Daj rękę.
Niepewnie chwyciłam jego dłoń, rozważając w głowie scenariusze mojej śmierci w indyjskich zaułkach. Jednak jego uścisk był pewny, ale nie silny - i nawet sam powiedział, że "Ok, teraz będę po Twojej prawej, więc jak nas przejedzie to mnie pierwszego" - czyli główną zasadę wyznawaną przeze mnie w Indiach :D I kiedy tak przechodziliśmy przez dwupasmówkę szybkiego ruchu (nie wiem jak, bałam się patrzeć) trzymając się za ręce, stwierdziłam, że gdyby chciał pieniędzy, to byłoby dobrze wydane 10 rupii.
Kiedy jednak zatrzymaliśmy się na pasażu między kierunkami jezdni, pomyślałam sobie "cholera jasna! Trzymam się właśnie z obcym facetem za ręce w Indiach - kto wie, co to u nich znaczy? Może już jesteśmy postrzegani jako para i jak mnie gdzieś zaciągnie, to nikt nie będzie miał nic przeciwko?"
- Jestem Radż i tak jak mówiłem, nie chcę pieniędzy, I want to make friends. Jak masz na imię? Dokąd idziesz?
No cholera jasna, przyjaciół. W głowie miałam już tylko i wyłącznie czarne scenariusze, ale widziałam lodziarnię oddaloną o jakieś 20 metrów. Stay calm...
- Sonia, i właśnie idę do tamtej lodziarni, o, tam. Czekają na mnie przyjaciele! - ostatnie słowo prawie wykrzyczane, bo pamiętałam te wszystkie lekcje samoobrony i unikania potencjalnych niebezpieczeństw. "Zaznacz, że ktoś na Ciebie czeka. Zacznie się martwić i Cię szukać, jeśli nie dotrzesz na czas".
- I want to make friends, więc Cię tam zaprowadzę za darmo! A w ogóle to wyglądasz ślicznie w tej sukience.
...Strużka potu spływa mi po plecach. I wtedy wpada mi do głowy pomysł.
- Dziękuję. Ale wiesz, że ja jestem zamężna?
- O! Ale ja Cię nie kocham, bo nie mogę Cię kochać, bo jesteś zamężna. I just want to make friends.
Docieramy do CHODNIKA.
- O, no tak. Dziękuję! Paaapapapapapapapapa - i prawie że biegnę do lodziarni, od razu uciekając na wyższy poziom, na wypadek, gdyby mu przyszło do głowy się zaprzyjaźniać. Teoretycznie czysto przyjazny człowiek. Ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Na odgonienie tych stresów musiałam kupić sobie truskawkowego smoothie. Czasem po prostu trzeba sobie zafundować truskawkowego smoothie.
Po wizycie w lodziarni ruszyłyśmy busem na oddalony o 10 minut jazdy inny, bardziej malowniczy kawałek Marine Drive - tam, choć już praktycznie padałam na pyszczek, zrobiłyśmy sobie mnóstwo zdjęć.


W autobusie powrotnym byłyśmy niesamowicie padnięte. Nie przeszkodziło nam to jednak w śpiewaniu "TUNAAAAAJT ŁI AR JANG" na cały głos :D
Po powrocie do Amrity późnym wieczorem czekała na nas cola i batoniki. Kiedy Twoja hinduska host family oferuje Ci Milky Way'e i Marsy to wiedz, że jest to conajmniej wspaniała hinduska host family :D
Wszystkie byłyśmy tak padnięte, że usnęłyśmy szybko.

Niedziela rozpoczęła się tym samym irytującym procedensem związanym z marnowaniem ogromnych ilości czasu na nierobieniu niczego.
Kiedy w końcu wszystkie się ogarnęłyśmy, padła decyzja: dzisiaj luźniejszy dzień, więc jedziemy do Global Pagody, a potem na zakupy kampusowe (czyt. jedzenie).
Aby dotrzeć do GP, trzeba wsiąść na prom na jednej z bombajskich plaż.



Czymże jest Global Pagoda? To buddyjska świątynia, o której nigdy nie słyszałam. Wzniesiona stosunkowo niedawno, wygląda mniej więcej tak:


Jak się okazało, na tej samej wysepce znajduje się park rozrywki i park wodny. Buddyzm w harmonii z cywilizacją, jak widać :D
Global Pagoda to centrum medytacji buddystów - i tych początkujących, i tych zaawansowanych, którzy porzucili wszystkie swoje ziemskie więzy i przyjechali tu medytować. Dla zwykłych śmiertelników dostępna jest do zwiedzania ogromna sala na parterze, gdzie przez szybę można obserwować medytujących w środku sali ludzi. Jak poinformowała mnie Amrita, można się również zapisać na 10-dniowy kurs medytacji, całkowicie za darmo i z wyżywieniem. Może to jest jakiś pomysł na jakiś czas wolny podczas mojego pobytu w MUWCI?
Wszyscy w świątyni byli dla mnie niesamowicie mili. Nie wiem, czy to kwestia włosów, skóry czy tego, że naprawdę byłam zainteresowana tematem i nie chciałam być tylko plądrującym wszystko fleszem turystą. Gdy przewodnicy dowiedzieli się, że jesteśmy tutaj sporą grupą, zaprosili nas na darmową, 20-minutową medytację.
Moja przygoda z buddyzmem rozpoczęła się... bardzo przyjemną drzemką na siedząco do kojącego głosu pana z głośników, który kazał mi się zrelaksować i nie myśleć o niczym. Ja prawie nigdy nie śnię, więc osobiście uważam, że dobrze się spisałam :D





Kiedy zakończyłyśmy zwiedzanie, udałyśmy się do znajdującej się tam stołówki. Amrita poinformowała nas, że jedzenie tu jest naprawdę bezpieczne. Zamówiłam coś, co myślałam, że jest dosą, ale okazało się trzema pseudopizzowymi placuszkami z nadzieniem dosowym. Jedząc rękami w sposób indyjski i popijając sokiem arbuzowym zdałam sobie sprawę, że zaczynam być naprawdę niezła w tym sposobie konsumpcji :D


Aishwaryi i Pauline udało się zamówić gigantyczną dosę. Tak oto powstało to niedorzeczne zdjęcie pokazujące radość jedzenia :D


Po kilkugodzinnej wizycie w Global Pagodzie ruszyłyśmy na zakupy. Teoretycznie Amrita poinformowała nas, że jedziemy do supermarketu, ale w istnienie takowych posiadających rozsądne ceny nikt nie wierzył. A tu niespodzianka: Hypercity to prawdziwy, porządny, duży supermarket ze wszystkim, co tylko Ci się zamarzy! Ceny bez targowania, promocje, towar na półkach, możliwość porównania jednego z drugim - nawet sobie nie zdawałam sprawy, jak za tym się stęskniłam. A na samym wejściu, coby dodać tej scenie nieco pufności, ogromne, dmuchane Oreo leżące na półkach i reklamujące ten zacny produkt. Zabiło mnie to totalnie, ale się nie przemogłam - i nie kupiłam :D



Ponieważ nasza wspaniała bombajska przygoda kończyła się następnego dnia, czułam się zobowiązana do kupna bombonierki z Cadbury dla rodziców Amrity. Punkt pakowania prezentów (za darmo, o, jak mi tego brakuje w większości sklepów w Krakowie) uświetnił sprawę.

Kolacja w domu Amrity była moją najpyszniejszą kolacją w Indiach - jak się potem okazało, rodzice mojej cudownej hostczyni (:D) wynajęli na ten nasz ostatni wieczorny posiłek kucharza pracującego w Taj Mahal, żeby dla nas ją ugotował. Jedzenie było n.i.e.s.a.m.o.w.i.t.e.
W międzyczasie usłyszałam też historię ojca Amrity. Przyjechał do Bombaju z wioski, będąc w młodym wieku, mając przy sobie 100 rupii. Głodował, załapał się do pracy w fabryce komputerów... a teraz jest jej szefem. Typowo bollywoodzka historia.

Rodzice Amrity zamówili również do domu chłopców od malowania dłoni - tatuaże z henny na dłoniach, tzw. mehendi, są tu traktowane jak biżuteria. Podobnie jak bindi, znane nam wszystkim jako 'te takie hinduskie kropki na czole'.

Moje dłonie zostały ozdobione przez młodego chłopaka o wyglądzie zagubionego w świecie artysty. Miał niesamowicie długie rzęsy i bacznie mi się przyglądał podczas malowania. A z jego dłoni wychodziły rzeczy tak piękne, że sama byłam w szoku, jak dużo rzeczy można stworzyć w tak prosty i szybki sposób.
Dziewczyny zdecydowały się na tatuaże na dłoniach, łydkach i stopach - hennę należało zostawić na sobie na noc, najlepiej tak, by skóra nią pokryta nie dotykała niczego. Tak więc spałyśmy w naprawdę dziwnych pozycjach, jak najostatniejsze kaleki :D






Poniedziałek rozpoczął się wczesną pobudką: tata Amrity szedł do pracy i mieliśmy się już nie zobaczyć. Bombonierka wręczona, podziękowania przyjęte, życzenia wszystkiego dobrego przekazane w obie strony. :)

państwo Babu
Ostatnią rzeczą w naszym programie był wypad na bombajską plażę z prawdziwego zdarzenia, nieco oddaloną od miasta. Łyk morskiej inspiracji widać chyba na zdjęciach :) Polecam wizyty na pięknych plażach w poniedziałkowe ranki, gdy nie ma tam prawie nikogo.




Clara (Brazylia) i Marie (Dania)


Po drodze nad morze przechodziliśmy pod drzewem, które miało niesamowicie piękne kwiaty. Zatrzymaliśmy się także przy stoisku z kokosami - tzw. woda kokosowa (mlekiem tego nazwać nie można) jest tu dosyć popularnym napojem. Jak dla mnie, straszne paskudztwo :D



Po powrocie do mieszkania nadszedł czas na pakowanie, obiad i wyjazd. Słów podziękowań nie było końca, a droga powrotna zajęła nam o połowę mniej niż droga do Bombaju. Powrót na kampus i pożegnanie się naszej grupy upłynęło w atmosferze podobnej do tej, gdy wycieczka szkolna wraca i wszyscy wysiadają z autobusu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić, żeby odnaleźć się z powrotem w tej zwykłej rzeczywistości, nieporównywalnej z podróżowaniem.



A w pokoju na biurku czekała na mnie... przemiła karteczka od Wery :)
Czasem dobrze być z powrotem.