środa, 3 października 2012

Zapach trufli


20 postów, 10 000 wyświetleń osiągnięte - no, nieźle! :D Muszę przyznać, że mnie to zmotywowało do pisania.

Poniedziałek w zeszłym tygodniu rozpoczął się podziwianiem odcieni różu na włosach wszystkich blondynów. Kiedy na matmie siedziałyśmy z Riną (Norwegia) i Mary (Dania), wszystkie jasnowłose i wszystkie różowe, czułam, że nie jestem jedyną alternatywną osobą w towarzystwie ;) Vinay wrócił z warsztatów w Tajlandii i jako że obiecał, iż nam coś przywiezie, przywiózł suszone kawałki mango i papai dla wszystkich. Matma znowu okazała się super zabawą, gdy odkryłyśmy z dziewczynami pisanie na kalkulatorze :D
 Jako że long block miałam wolny, spędziłam go na trawniku między MPH a Art Center, z pięknym widokiem na Mount Wilkinson. Słońce grzało, a ja z zamkniętymi oczami odpoczywałam w sposób, który naprawdę uwielbiam. Gdy nadszedł czas na przekąskę (nie wiem, czy już wspominałam, ale w połowie long blocks każdego dnia w kafeterii pojawia się przekąska - ciasteczka, lemoniada, po prostu posiłek regeneracyjny :D), spotkałam Luzię po drodze i rozmawiałyśmy pałaszując ciasteczka. Tematem naszej rozmowy było to, jak zaskakująco zmieniła się nasza perspektywa postrzegania świata odkąd tu jesteśmy. Przyjął się w Europie pogląd, że USA traktuje siebie jako pępek świata, zawsze najlepszy we wszystkim. Ale kiedy przyjechałam tutaj, przekonałam się, iż sama podświadomie miałam taki pogląd o Europie - że cały świat myśli, czuje i robi rzeczy w sposób cywilizowany. Cywilizowany - bo europejski. Że normą są zachowania takie, które stąd wyniosłam - herbatę wsypuje się do kubka, nie do czajnika, a pijąc z butelki dotyka się jej ustami. I takich przykładów jest mnóstwo: na początku to dziwi, że można tę samą czynność wykonywać na tyle różnych sposobów. Że tak naprawdę robimy tyle rzeczy każdego dnia, iż się zupełnie nad nimi nie zastanawiamy. Nie odkryłam jeszcze sensu gotowania wody na herbatę razem z herbatą (i tak samo robienia zupek chińskich), co nieustannie Aishwarya (Indie) i David (Kolumbia) praktykują, ale widzę już sens w piciu z butelki bez dotykania jej ustami. Jest to znacznie bardziej higieniczne, a przy odrobinie wprawy nie wygląda źle. Ja tej wprawy właśnie nabieram, więc często chodzę z mokrą sukienką, bo akurat mi się nie udało :D

Jak w każdy poniedziałek, w MPH odbyć się miało college meeting. Z powodu ślicznej pogody (monsun sobie poszedł?) zrobiliśmy je na zewnątrz. Przy okazji przypomniałam sobie, że następnego dnia miały się odbyć urodziny Amelii, więc zaczęłam planować, kiedy zrobię jej trufle Oreo. To taka ładna tradycja w MUWCI, że zawsze na urodziny ktoś piecze tort, robi ciasteczka albo cokolwiek. Prezenty nie są tak popularne, jak torty właśnie.
Po college meeting mieliśmy spotkanie z advisorami - z powodu nieobecności jednej z advisorek grupa moja i Raula zostały złączone. Mieliśmy przedyskutować problem psów na kampusie - bo w dalszym ciągu ich naprawdę mnóstwo. Jak się dowiedzieliśmy na college meeting, zgodnie z prawem indyjskim nie możemy ich przemieścić/przewieźć w inne miejsce. Nie możemy również ich oddać do schroniska, bo nie robią nikomu krzywdy. Problem jednak jest podzielony, bo są tu osoby kochające psy i nie przeszkadza im, kiedy taki wejdzie do klasy w trakcie lekcji lub po prostu jest obok. Ja, choć jestem bardziej kocią personą, do psów nic nie mam, ale do chorób, szybciej przenoszących się wszy i rozpieprzonych koszy na śmieci przy pokojach ze względu na to, że ktoś wrzucił do nich jedzenie - już tak. Rozmawiałam też z Shafą (Malediwy, najbardziej kochana Muzułmanka jaką kiedykolwiek spotkałam) na temat psów i chyba nawet wspomniałam o tym w notce jakiś czas temu - Shafie religia zabrania dotykania psów. A kiedy jest ich całkiem sporo na kampusie, życie staje się nieco trudniejsze.
Karmeen (moja wada mom) ogłosiła na spotkaniu szkolnej społeczności, że zbadała sprawę psów i jest jedno wyjście, na które wpadli: liczba psów stale się zmienia, bo jedne przychodzą, inne sobie idą. Dzwoniąc do schroniska udzielono jej rady, że najlepiej byłoby przyzwyczaić część psów do kampusu: z tyłu kafeterii możnaby im wydawać po posiłkach niezjedzone resztki. Karmeen podkreśliła, że nie ma stuprocentowej pewności do powodzenia tego planu, ale psy, gdy zaczną otrzymywać regularne jedzenie, nabiorą poczucia przynależności i zaczną bronić terenu przed innymi psami. To pomogłoby nam ograniczyć ich liczbę. Do przyzwyczajonych psów można zaprosić Niebieski Krzyż, który zajmuje się sterylizacją i odrobaczaniem zwierząt. Wtedy problem chorób i syfu mamy z głowy. Trzeba jednak za to zapłacić - i wymyśleć, skąd wziąć te pieniądze. Co jednak ze względami religijnymi i tymi, którzy po prostu ich nie lubią? Cóż, według kampusu niewiele da się zrobić w tym względzie. Jeśli mamy jakieś pomysły, wspomnijmy je na spotkaniu z advisorami.
Tak więc na owym spotkaniu wywiązała się dyskusja. Daniyal (Bangladesz) słusznie zauważył, że problemem nie jest tylko rzecz chorób - psów można po prostu nie lubić i każdy ma do tego prawo. Co warto zauważyć, problem ten nie dotyczy tylko upodobań: psy wskakują na kanapy w pokoju wspólnym i często tam śpią.
Podczas dyskusji wyraźnie było widać podział na miłośników graniczących z miłośniczym terroryzmem a osobami nastawionymi sceptycznie wobec bezpieczeństwa i higieny. Kiedy Liam podsunął pomysł (moim zdaniem genialny) na zakup przez szkołę czujników emitujących ultradźwięki (używane w tresurze psów) tak, aby psy po prostu nie wchodziły do pomieszczeń wspólnych, zaraz zbuntowała się część miłośników-terrorystów.
- Ultradźwięki używane są w tresurze i działają mniej więcej tak, iż pies po prostu ich unika. To mogłoby rozwiązać problem psów na kanapach i w klasach.
- Jakbyś ty się czuł, gdyby torturowano cię ultradźwiękami?!
- To nie jest torturowanie. To mniej więcej tak, jak zwierzęta wyczuwają niebezpieczeństwo zmysłami. Czujesz inne zwierzę - nie podchodzisz, jeśli może być niebezpieczne. Takie wrażenie tworzą też ultradźwięki.
- To znęcanie się nad zwierzętami! Ja nie uznaję tego za humanitarne rozwiązanie!
I w takich momentach zaczynasz wątpić w siłę demokracji. Już nie chodziło o to, czy ultradźwięki faktycznie tak działają, czy nie - problem polegał na tym, że miłośnicy zwierząt zbyt bardzo je miłowali, by zrozumieć, że ktoś może mieć mniej szlachetnych uczuć.
Ze spotkania wyszłam więc nieco zdenerwowana, ale potem zobaczyłam Freddiego - naszego oswojonego house kota - i biorąc go na ręce stwierdziłam, że psie konflikty to już nie moja sprawa.

Tego samego wieczora odbyć się miał nasz house dinner. Jako że każda wada ma 10-12 domów (w każdym domu są dwa pokoje po 4 osoby, zaplecze łazienkowe i coś a'la podwórko), społeczność dzieli się na mniejsze części, na przykład domy właśnie. Tak więc Najlepszy Dom W Całej Wadzie świętował swoją kolację. Każda z nas przygotowała coś własnego, a ta bardziej artystyczna część mieszkanek udekorowała podwóreczko światełkami. Świece, światełka, wałęsający się pod nogami Freddie i mnóstwo pyszności na stole - mrau!
Zaczęłam ja, mówiąc dziewczynom, że właśnie tego dnia (24.09) zajrzałam do kalendarza i odkryłam, że jestem tu dokładnie miesiąc. I chcę im strasznie za to podziękować, zarówno drugorocznym, jak i pierwszorocznym, za wsparcie w ciągu tego miesiąca, za pożyczanie naczyń, oblewanie się wodą, dzielenie się Zacnym Jedzeniem, bycie wsparciem i pomocą w każdej sytuacji... Za to, że nasz house jest naprawdę spoko.
I zaczęłyśmy jeść! Moje trufle Oreo (dawajcie jakieś przepisy na proste desery, bo czuję się taka mało kreatywna :D), indyjskie przekąski Aishwaryi (indyjska wersja paluszków i krakersów, czyli coś, czego nie umiem nazwać), prosto z Turcji słodycze Ilaydy (i nie, nie była to baklava, bo baklavę rozpoznam :D), brownie Honey i Minjoo, ciasto czekoladowe Pauline i Eeshty... Wszystko to popijane colą przy nastrojowej muzyce i rozmowach. Atmosfera naprawdę zacna.

Trochę światełek, trochę dobrego jedzenia i trochę dobrych ludzi - tak wygląda udany wieczór :) Tu w fazie przygotowań, od lewej Aishwarya, Ilayda, Atrakcyjna Ja, Pauline i Eesht

Ktoś w poprzedniej notce pytał, więc podaję przepis na trufle Oreo - miałam zamiar trzymać go w tajemnicy przez resztę życia, ale a nuż umrę zanim wrócę do domu i już nigdy nie będzie ich mogli skosztować! A już trochę poważniej mówiąc: wystarczy wpisać w google i już pojawi się mnóstwo przepisów, ale ja ten zapożyczyłam od Amelii, dziewczyny z San Diego z mojego CRSowego rocznika. Przyrządziła je na moje urodziny rok temu i od tej pory nie ma porządnego nocowania u Wargackiej bez trufli.

TRUFLE OREO WERSJA PUFNA
Jest to przepis tak prosty, że nie da się go spieprzyć. A jakie pyszne efekty!
Na ilość wystarczającą, by spróbowało po kilka 4-6 osób potrzeba:
- dwóch długich opakowań Oreo (dwa długie rzędy: jeśli dobrze pamiętam, w Polsce sprzedaje się po dwa długie w opakowaniu, w Indiach po jednym długim)
- serek homogenizowany waniliowy/jogurt waniliowy (mały danone)
Wersja lux: - mleczna czekolada
Wersja turbolux: - czekolada mleczna, czekolada biała

Ciasteczka Oreo wyjąć z opakowania i w dowolny sposób pokruszyć, zmiażdżyć, zniekształcić i rozrobnić. W domu robię to w foliowej siateczce tłuczkiem do ziemniaków, w warunkach bursianych w Indiach po prostu wrzucam je do miski i gniotę dezodorantem albo bidonem. Ewentualnie widelcem. Kulinarni esteci powiedzieliby, że należy zgnieść je na drobny mak, ja jednak lubię, kiedy w trufli coś chrupie. Więc nie dbam aż tak o ten 'drobny mak'.
Jakkolwiek je zgnieciesz, gdy uznasz już, że są gotowe, wrzuć je do miski. Teraz otwórz jogurt danone (wcześniej używałam serka homogenizowanego, ale ciężko były wymierzyć proporcje - na kampusie odkryłam małe danone z serii "gratka" i na dwa długie rzędy Oreo pasuje idealnie) i całość wrzuć do miski. Serek homogenizowany też jest spoko, ale uważaj, żeby nie przesadzić z ilością.
Ściągnij z ręki wszelkie pierścionki, zegarki i tak dalej, umyj swą szlachetną dłoń i zanurz ją w misce, mieszając i ugniatając całą masę. Jeśli jedyne, co Ci się nasuwa na myśl, to stwierdzenie, iż "rany, to nie wygląda apetycznie", to masz absolutną rację. Zwłaszcza, że masz w tym potem całą rękę. I że tak fajnie mlaszcze, jak się przeciska między palcami :DD
ALE WRACAJĄC DO KONKRETÓW: ugnieć całą masę, po czym weź w palce ilość zbliżoną do wielkości łyżeczki herbacianej i ugnieć w formie kulki. Tak zrobioną trufelkę zjedz, żebyś zrozumiał, dlaczego warto się w tym babrać.
Kiedy już zobaczysz, jak pyszne rzeczy są dziełem Twoich rąk, a tym samym będziesz zmotywowany do dalszej pracy, uformuj tyle trufli, by jakoś ładnie je ułożyć na talerzyku i wstawić na chwilę do lodówki. Tu są dwie opcje: albo pozostaniesz przy czymś, co jest totalnie pyszne, albo posuniesz się krok dalej, jak ganjaman sięgający po LSD.
Wersja lux: rozpuść w garnku (na małym ogniu!) kawałki mlecznej czekolady i pokryj za pomocą łyżki wyjęte z lodówki trufle. Wsadź do lodówki na 30 minut.
Wersja turbolux: rozpuść w jednym garnku czekoladę mleczną, a w drugim białą. Pokryj trufle najpierw mleczną, a całość dopracuj białymi wzorkami za pomocą wcześniej wspomnianej łyżki. Wsadź do lodówki na 30 minut.
Po 30 minutach wyjmij, poczęstuj siebie i innych i zanurz się w radosnej, oreowej rozkoszy. Amen.

Wieczór po house dinner upłynął na oczekiwaniu na północ, by złożyć życzenia i Oreo Amelii. W międzyczasie jeszcze ruszyłam na siłownię, gdzie dałam sobie porządny wycisk. Wrócę w grudniu i mnie nie poznacie w mojej nowej, jeszcze wspanialszej niż zwykle figurze - a przynajmniej taki jest plan :D

Wtorek rozpoczął się piękną pogodą i posiłowniowym (i nie tylko) zmęczeniem materiału - to te chwile, kiedy stwierdzasz, że pierwszy blok zajęć w sumie nie jest taki ważny i na pewno nie będziecie robić nic ciekawego. Trial period jeszcze trwa, więc konsekwencji nie będzie żadnych, a i tak przecież pójdziesz na double block dzisiaj, więc nie można powiedzieć, że całkiem olewasz. A poza tym wszyscy nam mówili, żeby się nie stresować zbytnio szkołą, bo wypoczynek jest najważniejszy. Tak.
Gdy już się zwlekłam na hiszpański, nie było dużo lepiej: pogubiłam się w tych wszystkich czasach przeszłych i nie zrozumiałam nic. Wyszłam zmęczona, zdesperowana i chyba z PMSem, bo przytuliłam się do przechodzącej akurat Mary i poszłam dalej z miną świadczącą o moim niezadowoleniu wszechświatem w dniu dzisiejszym.
Na L&L pracowaliśmy nad naszym esejem na temat Persepolis. To w sumie wydaje mi się całkiem zabawne, że pracujemy nad esejem, który jest zadany na za tydzień, NA lekcji, ale no. Henning wytłumaczył nam, że nawet najlepsi pisarze pracują nad esejami po kilka miesięcy i wieki zajmuje im wymyślenie porządnej tezy. W moim nastroju to było naprawdę smutne w porównaniu z Polską, odkryć, że komuś naprawdę zależy na moim eseju na tyle, bym nad nim pracowała przez kilka lekcji z rzędu, a nie napisała go dzień przed deadline'm, byleby napisać. I było mi tak niefajnie, smutno i niefajnie (PMS <3), że stwierdziłam, iż nie mam weny na nic dzisiaj i po co mi tezy! Tak więc L&L spędziłam na wyszeptanych ploteczkach i marudzeniu z Davidem, który przeniósł się do mojego bloku.
Gdy przyszłam na World Religions, już kompletnie nieszczęśliwa, Sheila zapytała nas z tym swoim dobrym uśmiechem na twarzy, co się dzieje. Wszyscy byliśmy zmęczeni i padnięci, mimo, że PMS miałam tylko ja :D Więc powiedziałam, że mam kryzys, wszystko mnie denerwuje i w ogóle, więc pewnie innym też to w jakimś stopniu dokucza, na co Sheila odpowiedziała "Poczekajcie, zaraz wrócę!" i w swoim hinduskim stroju i roztrzepaniu wybiegła z sali. Jak się okazało, przyniosła nam do picia ziołowo-owocową, energetyzującą miksturę z miodem własnej roboty wraz z kubeczkami. I w końcu czułam, że ktoś naprawdę chciał mi pomóc. Mikstura była całkiem smaczna, ale nie o smak chodziło, a o sam fakt. Wszystkim od razu zrobiło się lepiej i wróciliśmy do dyskutowania na temat upaniszad.
Z okazji pięknej pogody zaplanowano rozpoczęcie tenisa ziemnego w formie Triveni, mimo iż miał się rozpocząć dopiero w drugim semestrze. Po lekcjach więc ruszyłam do wady się przebrać, a następnie na kort - przyszłam 20 minut za wcześnie, a że czas w MUWCI to pojęcie względne, miałam sporo wolnego. Wyregulowałam więc siatkę i położyłam się na cieplutkim, rozgrzanym korcie, podwinęłam bluzkę żeby opalić brzuch i znów relaksowałam się w mój ulubiony sposób, leżąc w słońcu i się uśmiechając. Wspomniałam ciepło jedno z najbardziej magicznych i odizolowanych od reszty świata miejsc, jakie znam - korty tenisowe w Brzesku w mojej dzielnicy i to, jak w gimnazjum uwielbiałam tam przychodzić w lecie o tej porze dnia, gdy słońce już zachodzi i nie pali, a ulica otoczona jest przyjemnym ciepełkiem. Tak więc przychodziłam z ludźmi na korty, a ze względu na ich budowę i obrośnięte bluszczem i żywopłotem 'ściany', przekraczając wejście na kort czułam się jakbym przechodziła do innego świata. Tu zapominało się o wszystkim, siadało pod parasolem i z uśmiechem obserwowało przepełnionych testosteronem panów po 50-tce, którzy eksponując swe mniej lub bardziej atrakcyjne torsy, przeklinali, śmiali się i wyzywali na tenisowe pojedynki.
Aż chciałam się nauczyć gry w tenisa. A tu pan mi mówi "50 zł za lekcję". W takim Brzesku, gdzie ja nawet nie miałam stypendium.
I tak już w tenisa grać nie chciałam.

No, do czasu MUWCI. Jak się okazało, na pierwsze spotkanie przyszło całkiem sporo osób - ustaliliśmy, że znajdziemy osobny czas w tygodniu dla początkujących i dla zaawansowanych. Po skończonym spotkaniu (zaawansowani zostali, ale nie było z tym żadnego problemu) ruszyłyśmy z Riną na siłownię.
Po siłowni i prysznicu zaczęłam się przygotowywać na kolację w domu Pelhama z okazji naszego zbliżającego się Project Week. Ruszyłam tam z Aishwaryą,Shaibyą (Nepal) i Pemą - dom Pelhama, jego 10-letniego syna i żony Ulrikke (uczy w MUWCI niemieckiego) znajduje się troszkę na uboczu. A że było ciemno, musieliśmy trafić tam przez nie do końca znane nam ścieżki. Niektóre z tych ścieżek nawet nie istniały zanim je obraliśmy, ale ważne, że dotarliśmy na czas :D
Dom Pelhama pod względem wystroju wyraźnie przeznaczony jest do kolacji z ważnymi gośćmi MUWCI - królowa Jordanii nie czułaby się tu źle, czego nie można powiedzieć o naszych wadach pod względem estetyki i luksusu :D Rodzina Pelhama ma także osobistego kucharza - te kolacje muszą być przyrządzane przez kogoś znającego się na smakach trochę bardziej niż w internatowej stołówce. Z jednej strony to rozumiem, z drugiej przyznam, że to wybitnie wygodne jeść codziennie na kolację wykwintną zupę serową, włoskie pierożki z mięsem mielonym lub szpinakiem i kukurydzą dla wegetarian, a na deser mus czekoladowy z lodami, mając do wyboru kilka rodzajów napojów do picia. Bo takie mieliśmy menu :D
Moja grupa na project week liczy około 15 osób. Dyskutując przy PRZEPYSZNYM jedzeniu (nie mogę nic zarzucić kafeterii, ale każdy czasem potrzebuje odrobiny luksusu) na temat naszych planów, dowiedziałam się, że nasza październikowa podróż do Sarnath i Varanasi trwać będzie 27 godzin pociągiem. W Sarnath spędzimy dwa dni, w Varanasi resztę.
Sarnath to jedno z czterech najświętszych miejsc buddyzmu, w którym według tradycji Budda wygłosił swoje pierwsze kazanie. Varanasi może kojarzyć się z kąpielami i paleniem trupów w Gangesie, i w sumie nie ma w tym wiele nieprawdy :D Mama Aishwaryi niedawno stamtąd wróciła i opowiedziała córce, że dwa wrażenia: naprawdę mnóstwo śmieci i straszny upał (40-50 stopni). Warto wspomnieć, że Indie są naprawdę różne pod względem podziału na stany - kiedy w Maharashtrze jest tak jak teraz, 23-30 stopni, w Bombaju temperatura jest inna, a w Uttar Pradesh (stanie, gdzie jest Varanasi) podobnie. Na północy, w Ladakh, góry zapewniają jeszcze inną pogodę, klimat i temperaturę.
W każdym razie Pelham i Ulrikke zapewnili nas, że chcą, by ten projekt ("Rozważania na temat religii i kultury") był dla nas czymś osobistym. Zadanie na najbliższy czas: dowiedzieć się, co chcielibyśmy tam robić, zwiedzać, z kim być w mniejszej grupce - możemy chodzić wielką grupą, ale najlepiej chyba byłoby się podzielić na 3-4 osobowe grupki i odkrywać Varanasi samemu. Byleby mieć przy sobie działający telefon.
Pelham w mailu wspomniał także, że choć ma kwalifikacje do udzielania pierwszej pomocy, chciałby, by ktoś z grupy też zrobił kurs. Tak więc się zgłosiłam.

Po całej kolacji przeszłam przez kafeterię w nadziei, że spotkam Harsha - miałam wrażenie, że project week jest lepiej zaplanowany niż exeat, nawet jeśli exeat jest znacznie bliżej. Jako że miałam zamiar jechać z Harshem, trzeba było się dogadać co, gdzie i jak. Tak zaczął się długi i skomplikowany proces planowania exeat, o którym pisać nie będę, a wspomnę tylko o efektach, kiedy te nadejdą - w chwili, gdy to piszę, do exeat zostały 2 dni.

Środa
przyniosła historię i ciekawą dyskusję na temat wolnej woli i determinizmu - załóżmy, że Steve poszedł do sklepu po papierosy. W tym samym czasie Dave'a rzuciła dziewczyna i pojechał do baru się napić. Miał zamiar naprawić tylne światło w samochodzie, ale zwlekał z tym i zwlekał. Kiedy się upodlił i stwierdził, że czas wracać do domu, cofając dość intensywnie nie zauważył przechodzącego przez ulicę do kiosku Steve'a i tamże go przejechał na śmierć.
I teraz: czyja to wina, że Steve nie żyje? Dave'a, jego dziewczyny, a może Steve'a, bo gdyby nie palił, to by nie wyszedł z domu? A może policji, która nie zauważyła niedziałających świateł Dave'a?
Uwielbiam takie dyskusje na historii wplecione gdzieś między jedną część konfliktu Izraela i Palestyny a drugą, kiedy Vinay siedzi na ławce po turecku i nam o tym wszystkim opowiada, a my dyskutujemy.

W czasie długiego bloku mieliśmy zajęcia z cyklu Global Affairs: temat na środę to sposoby protestu na świecie. ACTA w Europie? Głodówka Gandhiego? Kiedy protest przestaje być protestem, a staje się terroryzmem? I gdzie leży granica przemocy? Wywiązała nam się całkiem ciekawa dyskusja z całym tym naszym wielokulturowym tłem: ktoś z krajów muzułmańskich wypowiadał się na temat prawa do protestu i ograniczania wolności Muzułmanów w tym względzie, kiedy głos zabrała Shafa, też przecież Muzułmanka. Opowiedziała nam o tym, jak na jednym takim proteście doszło do zamieszek i zabito w nich jej brata. Wniosek, jaki sama wysunęła: protesty czasem wymagają poświęceń, żeby sytuacja w kraju zmieniła się na lepsze. Ale czy naprawdę zmieniasz świat ludzi na lepsze za każdym razem? A co z życiem bliskich tych, których poświęcono?

Dyskusja na L&L wywiązana z prezentacji Karana na temat czerni i bieli w Persepolis również dotykała tego tematu: jak łatwo jest stwierdzić "my - dobrzy, oni - źli". Kiedy miałam mniej więcej 13 lat, zrozumiałam, że w życiu nigdy nie ma tylko czerni lub tylko bieli. Są za to rozmaite odcienie szarości które sprawiają, że rzeczy są znacznie bardziej złożone i skomplikowane niż jednoznaczna ocena danej sytuacji z perspektywy jednej strony. Tego mi brakuje, nie tylko w Polsce, ale wszędzie: oceny z kilku perspektyw. Tak jak Vinay nam powiedział na jednej z pierwszych lekcji, "Ja Wam przedstawię wszystkie znane mi wersje historii. Ale jeśli uważacie, że było inaczej, jeśli znacie inną perspektywę, powiedzcie koniecznie! Nie musimy się z nią zgadzać, ale pozwoli nam spojrzeć na wszystko szerzej.". I właśnie o patrzenie szerzej, nie tylko w historii, ale i w życiu, mi chodzi.

Wieczorem udałam się na spotkanie Flashmoba. Ucząc się kroków do Gangham Style nie zdołaliśmy się powstrzymać od totalnej głupawki, kiedy doszło do części, gdzie panowie robią pompki między nogami stojących nad nimi pań - Brenda (drugoroczna z niesamowitym powerem z któregoś z krajów Afryki), nasza koordynatorka, tłumaczyła i tłumaczyła, jak poprawnie 'wejść' w tę sekwencję :D Następne spotkania wkrótce, nikt nie wie, kiedy występujemy, chaos chaos chaos, ale jest ok :)

Po kolacji zdecydowałam się ruszyć na jedno z wieczornych seminariów - wybrałam Peace&Conflict prowadzone przez Liama i Pelhama. Rozmawialiśmy o przemocy i jej źródłach: Pelham zaproponował nam film dokumentalny o tym, kiedy w dzieciach rodzi się agresja i kiedy odkrywają znaczenie przemocy. Czy przemoc jest w człowieku, czy się jej uczymy? Film uświadomił nam, że w sumie pierwsze objawy pociągu do przemocy pojawiają się wraz z umiejętnością chodzenia. W wywiązanej po filmie dyskusji myśleliśmy jednak, czy nie jest to coś, co w człowieku jest - człowiek przemocy się uczy, bo widzi wynikające z niej korzyści i będąc małym nie umie jeszcze znaleźć innej formy do wyrażania swojej frustracji. Tym, co teoretycznie jest osiągnięciem człowieczeństwa jest to, że człowiek uczy się też, jak ją kontrolować. Rozważyliśmy też kwestię zwierząt w tym zakresie.
Ciekawym spostrzeżeniem Riny po filmie było to, że w scenach walk między dziećmi występowali tylko chłopcy - jeśli pojawiła się dziewczynka, to w bardziej przyjaznych sekwencjach. Czy to oznacza, że przemoc jest rzeczą chłopców? Wysunęłam argument o tym, że to głównie panowie są politykami, a wojna jest rzeczą głównie dla mężczyzn. Pelham powiedział, że jego zdaniem przykładowy paintball jest sam w sobie przemocą. Panowie (:D) zaczęli się kłócić, doszło do gier komputerowych, wtedy ja powiedziałam, że absolutnie nie ma to związku z przemocą, a raczej z wyładowaniem energii - jeśli paintball jest przemocą, to każdy sport zespołowy nią jest. Moim zdaniem jednak, tak jak sport, bardziej łączy ludzi niż dzieli - budowanie drużyny, czy to w paintballu, czy chociażby w kafejce internetowej przy grze w Counter-Strike'a ma w mojej opinii więcej zalet niż wad. I tak tu nam w MUWCI upływa czas na dyskusjach :)

Czwartek był jednym z tych dni, kiedy wstaje się łatwo - udałam się na śniadanie wcześniej, choć miałam blok wolny. Spotkałam akurat Davida i usiedliśmy sobie przy AQ w słoneczku, gdzie wytłumaczył mi hiszpański. Z korków poszłam prosto na lekcję, gdzie bum!, dostałam esej do napisania na 300-400 słów. Życie jest piękne :D
Z bardziej interesujących rzeczy, które się wydarzyły tego dnia, było oczekiwanie z Mary, Davidem i Charlotte na zajęcia z Bollywood dance. Jak się okazało, nie wiedzieliśmy, że odbywają się godzinę później, więc po prostu siedzieliśmy sobie, rozmawiając o kampusowych sprawach. Chantal ostatnio ścięła włosy na łyso - powody nieznane, ale słyszeliśmy o tym, że na kampusie już się pojawiły wszy. Wszy nie mają nic wspólnego tutaj z nieutrzymywaniem higieny - po prostu łatwo złapać, czy to od kogoś w Pune, czy to w Paud, od pracowników czy coś. Każdy prędzej czy później je ma. A że byłam oparta o Charlotte, zaczęła się bawić w sprawdzanie, czy czasem nie mam. David poczuł się zazdrosny i zaczął szukać u Mary. Jak się okazało, ja nie miałam, ale włosy Mary z tyłu pokryte były małymi kropeczkami. Nie chciałam jej martwić, ale obawiałam się, że to jajka. Ruszyłyśmy więc do Med center i miałyśmy rację - dobrze, że wykryłyśmy to teraz, bo potem mogło być tylko gorzej. Mary dostała zabójczowszowyszampon, ja też na wszelki wypadek zostałam sprawdzona - ale u mnie nie było nic, pewnie dlatego, że farbuję włosy. Wszy zabija amoniak, więc no.
Również w czwartek rozpoczął się Focus Weekend - odbywający się chyba raz w miesiącu cykl zajęć, pozwalający skupić się nam i pogłębić umiejętności z naszego off-campusowego triveni. Flashmob współpracował z dance&drama i nose up (klaunami w szpitalach) i tematem na czwartek była tożsamość. Jednym z ćwiczeń, które najbardziej zapadło mi w pamięć, były poustawiane na podłodze kartki z rozmaitymi pojęciami: rodzina, poglądy polityczne, pochodzenie, klasa, religia, orientacja seksualna i seksualność, inne. Naszym zadaniem było stanąć przy kartce z pojęciem, które było dla nas najważniejsze i miało największe znaczenie gdy mieliśmy:
- 6 lat
- 13 lat
- 6 miesięcy przed przyjazdem do MUWCI
- tutaj w MUWCI
- gdy podróżujemy w Indiach
Dobrze było się nad tym zastanowić. W moim przypadku w wieku 6 lat największą rolę odgrywała rodzina, w wieku 13 poglądy polityczne (przeżywałam wówczas fascynację rozmaitymi politcznymi rzeczami i byłam strasznie radykalna), 6 miesięcy przed przyjazdem tutaj inne (przyjaciele), tutaj w MUWCI inne (osobiste wartości i to, kim JA chcę i kim JA chcę być), a gdy podróżujemy po Indiach - pochodzenie, bo jestem biała, mam niebieskie oczy i jestem kobietą.
Na warsztatach rozważyliśmy również sens Triveni off-campus, jeśli mają miejsce tylko raz w tygodniu po godzinie lub max 2. Dobrze wiedzieć, że nie ja jedna myślę w taki sposób. Gorzej wiedzieć, jak trudno tu cokolwiek zmienić lub ustalić, gdy demokracja jest dla wszystkich, a każdy ma swoje zdanie, którego będzie bronił. Łatwiej, oczywiście znacznie łatwiej jest zmieniać coś w mało myślącej społeczności - nawet, jeśli się narzeka na to, że jest bierna. Tylko pytanie: czy to ma być łatwe? A jeśli ma być trudne, to jak cokolwiek w takiej społeczności ustalić?

Dzień zakończył się kolacją w towarzystwie Mary, Swati (Indie) i Anushiki (Indie) - jak się okazało, Swati w tym roku pojechała do Pearson UWC (USA) na letni kurs i tam dopiero zobaczyła, jak amerykańska UWC community różni się od tej, którą miała tutaj, a przynajmniej jeśli chodzi o letni kurs. Jak wielu rzeczy MUWCI brakuje pod tym względem. Zrozumiała mnie doskonale, jak nikt inny tutaj, gdy opowiedziałam jej o CRSie. O wisdom circles. Informal council. I wszystkich tych ludziach, którzy tak zmienili moje życie, a których tu widzę znacznie mniej.
MUWCI przekonuje mnie, że dobrze dzielić się tym, co ma się w głowie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zrozumie. Trzeba tylko dobrze poszukać.
Wieczorem rozmawiałam z Mamą o Bombaju na exeat weekend (bo tam się właśnie wybieram) i przypomniała mi o tym, że zbliżają się moje imieniny. To smutne, jak nikt już nie obchodzi imienin, a dla mnie zawsze była to miła tradycja. Tłumaczenie "nameday" w MUWCI też nie ma sensu, więc stwierdziłam, że obejdę je sobie sama w jakiś miły sposób. Mama poradziła, bym kupiła sobie w Bombaju coś imieninowego. Doszłam do wniosku, że może nie jest tak źle - nie każdy może jechać tam z okazji imienin :D
Kupiłam również w Dukaanie parę kartek UWC z Indii - pomyślałam, że poślę 3 i zobaczymy, czy dojdą. Zdecydowałam, że napiszę do Kossiego, czyli mojego najlepszego na świecie wychowawcy w gimnazjum, do pana S., czyli mojego perkusyjnego guru, i do Sobczuka, bo wiernie czyta bloga, pisze maile i jest słodka :D Wyślę na dniach, bo jeszcze nie dałam rady. Oczekuj wiernie! :)
(reszta kartkopożądaczy - czekajcie cierpliwie! Kupię kartki w Bombaju, hopefully :))

3 komentarze:

  1. a gdzie zdjecia trufli? chce zrobic w ten weekend ale co bedzie jak zle zrobie kulki??? Wierna blogowi, *MS*

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie się było MS jak mi w domu kuchnia w czekoladzie była? Garść ziemi dołożę do paczki z kiełbasą, bo ja też speak english sometimes and always with intelligent people ale obawiam się, że po dwóch latach to obrazki będę rozumieć :)i do tego jako Matka Polka nie mogę dopuścić! Po foto z V LO zastanów się daughter czy w ramach integracji nie przenieść tego miziającego facetów święta na grunt MUWC licząc na odwet 8 marca?

    OdpowiedzUsuń
  3. dobre pytanie! MS pewnie siedzialo w Stanach i biadolilo jak to jej ciezko bo doktorat taki straszny jest i tak dalej :D teraz to wiadomo: spotkanie musi byc! moze nawet moja rodzicielke zaciagne bo jej nawet link do bloga dalam. niech sobie poczyta i dowie sie co tak naprawde dzieje sie w UWC bo w 1998 roku to my internetu nie mielismy ;) zaraz ide do convenience store po Oreos i robie trufle. a jak! pozdrawiam, ***MS***

    OdpowiedzUsuń