środa, 10 października 2012

Know your limits, baby

Kochani! Jestem do tyłu bardziej niż zwykle, więc postaram się szybciutko nadrobić. A gdy tylko to nastąpi, relacja z Bombaju! :D Jedyna w swoim rodzaju, pełna zdjęć, ciekawostek i kompromitujących sytuacji z mojego życia (tak, to wychodzi poza społeczność MUWCI :D). Cierpliwości!

Piątek (28.09) z ciekawszych zajęć zawierał L&L, na którym znów pracowaliśmy nad esejem. Niezmiernie mnie bawi system pracy tutaj nad wypracowaniami: kiedyś, czytając bloga dziewczyny będącej na wymianie w USA, dziwiło mnie, iż na lekcji wyznaczony jest specjalny czas na czytanie lektur, a właściwie ich rozdziałów - bo lektury omawia się w częściach. Teraz sama dopracowuję i piszę esej na lekcjach; pod różnymi kątami, w częściach, z pomocą, z różnymi wyznacznikami. Z jednej strony jest to super, bo stawia na perfekcjonizm i nie pozwala pisać całego wypracowania dzień przed deadline'm, a z drugiej... ileż rzeczy możnaby zrobić w tym czasie lekcyjnym!
Henning ocenił też nasze prezentacje z Persepolis - choć kazał nie przejmować się pierwszymi wynikami, zirytowało mnie moje 17 punktów na 30. Wiem, że po raz drugi przeżywam kompleks ambitnego dziecka w rewelacyjnej szkole, ale no.
Zajęcia z Focus Weekend znów opierały się na tożsamości: wykonywaliśmy parę ćwiczeń teatralnych, w tym jedno bardzo ciekawe. Załóżmy, że znajdujemy się na paradzie równości. Po dobraniu się w pary musieliśmy obrać dwie strony: jedna osoba stronę jako homoseksualista, druga jako kompletny przeciwnik całej homoseksualnej idei. I tak spotykamy się nawzajem i walczymy na argumenty, a potem zmiana stron. Cholernie ciężko było bronić racji jako naczelny konserwatysta, kiedy zupełnie się to nie zgadzało z tym, co siedzi mi w głowie :D
Piątek przyniósł jeszcze projekcję filmu "Blindsight" ("Ślepy los") o tym, jak niewidomy Amerykanin i równie niewidoma Niemka zabierają w wyprawę na Mount Everest grupkę tak samo niewidomych tybetańskich dzieci/nastolatków. W Tybecie bycie niewidomym to straszne przekleństwo - wg prawa karmy skoro stałeś się niewidomy, to znak, że w poprzednim życiu byłeś strasznym człowiekiem. Film ogólnie nie był zły, dość inspirujący, ale kilka niewyjaśnionych kwestii pozostawało dosyć wątpliwych. Kwestii na tyle ważnych, by nie mogły umknąć mej krytycznej uwadze.
Również w piątek rozmawiałam z Mary i Swati o przydzielaniu ludzi do pokoju w drugim roku mieszkania w MUWCI. Otóż każdy wyjeżdżając na wakacje zostawia karteczkę z zapisanymi 3 osobami (oczywiście ze swojego rocznika), z którymi chciałby mieszkać w roku następnym. Jeśli ja umieszczę Mary na pierwszym miejscu, a Mary na równie szlachetnej pozycji umieści mnie, na 100% dostajemy pokój razem z dwoma pierwszorocznymi. W innych przypadkach się to waha - jedna drugoroczna na 3 pierwszoroczne, rozmaicie podobierane pary... Wtedy ja i Mary zaczęłyśmy snuć wizje, jak wspaniałymi drugorocznymi mogłybyśmy być, mieszkając w jednym pokoju i przygotowując wszystko na przyjazd naszych pierwszorocznych. I stwierdziłyśmy, że jeśli pod koniec roku nie będziemy miały siebie dosyć, to się zapiszemy :D

Sobota rozpoczęła się brunchem, a brunch zawsze jest pyszny. Zajęcia z focus weekend były przyjemne, ale nie czułam zupełnie całego tego zamieszania z tą aktywnością związanego - wiele bym pozmieniała w strukturze tych warsztatów. Zajęcia każdej z grup triveni odbywały się o innej porze, więc kampus był martwy - swoje skończyłam wcześnie, zanurzyłam się więc w luźnej atmosferze z kubkiem herbaty. Po kolacji spędziłam trochę czasu na ploteczkach z Sofią (Niemcy), Anushiką (Indie) i Himaanschu (Mauritius), a następnie ruszyliśmy na wieczorną projekcję filmu w ramach focus weekend - tym razem czas na "Into the brothels" (nominowane do Oscara "Przeznaczone do burdelu"). Film rewelacyjny, również pod względem kontrastu z "Blindsight" - zero idealizowania, czysta historia biednych dzieciaków w indyjskich slumsach i kobiety, która chciała zaangażować je w fotografię; dlatego rozdała im aparaty fotograficzne z kliszą i tak ruszyły w teren. Film niesamowity i naprawdę godny obejrzenia. Jedną z najbardziej ryjących mózg scen jest moment, gdy dzieci zostają zaproszone wraz z rodzicami na wystawę własnych zdjęć w ramach zainteresowanego projektem World Press Photo. Matka jednej z dziewczynek nie może przyjść, bo musi opiekować się młodszym dzieckiem.
Kobieta: Czy twoja mama może kogoś poprosić, żeby się zajął na kilka godzin Twoim rodzeństwem?
Dziewczynka: Wszystkim zależy tutaj na pieniądzach i za pilnowanie chcą 20 rupii. Nie mamy tyle.

...20 rupii to równowartość 1,20 zł. Just sayin'.

Niedziela oznaczała dla mnie pobudkę o 7 rano, żeby wyrobić się na autobus do Pune z Mary. Jeszcze dzień wcześniej skonsumowałyśmy brownie zrobionego przez Minjoo z okazji urodzin Aishwaryi, ale na imprezę się nie szykowało, dlatego mogłam wcześnie pójść spać. Nie lubię obchodów urodzin w MUWCI - nie ma prezentów, są te głupie weggies (podciąganie co-yeara solenizantki za bieliznę wysoko, wysoko do góry) i jakoś kiepsko z godnym ich obchodzeniem. W sumie cieszę się, że osiemnastkę spędzę poza kampusem (31.07 - nadchodzimy! :D)
W Pune wybrałyśmy się z Mary i z innymi do Shivaji Market - targu pełnego rozmaitości. Odwiedziłyśmy sklep papierniczy, sklep z kurtynami i kilka innych sklepów, ale ponieważ miałyśmy tylko dwie godziny na całe zakupy (czas ograniczony z powodu trwających jeszcze warsztatów focus weekend), ruszyłyśmy rikszą do centrum handlowego, żeby zdążyć jeszcze coś zjeść i zawitać w Darabjees, czyli supermarkecie "dla białych" (godny uwagi jest fakt, że same poradziłyśmy sobie z łapaniem rikszy i przechodzeniem przez ulicę - głównie dlatego, że Pune było praktycznie puste :D Dlaczego? Bo obchodzono dzień wcześniej święto Ganesha).
Przechadzając się alejkami kosmetycznymi na drugim piętrze supermarketu, przypomniałam sobie jak Mama powiedziała mi przed wyjazdem, że każdy rodzic ma swoją obsesję. Jedni skupiają się na pilnowaniu dziecka zawsze i wszędzie, drudzy na promowaniu swojej pociechy, trzeci na nauce - a moja rodzicielka skupia się na... dentyście. Odkąd tylko pamiętam, zawsze regularnie chodziliśmy całą rodziną na wizyty - a kiedy przyszedł czas na moje ortodontyczne rewolucje (okres ten trwał 3-4 lata), również stwierdziła, że ta inwestycja jest warta świeczki. Nawet w liście, który napisała mi przed wyjazdem, dodała "Dbaj o zęby!". Tak więc z poczucia obowiązku spakowałam do koszyka płyn do płukania jamy ustnej. Jak wrócę w grudniu, to Was wszystkich olśni! :D
Dodatkowo z okazji moich imienin, których w MUWCI nikt nie obchodzi, zakupiłam sobie pierś z kurczaka. Trochę porządnego mięsa jeszcze nikomu nie zaszkodziło! Niestety, w całej swojej euforii zapomniałam zakupić innych rzeczy do kotletów schabowych - ale stwierdziłam, że mięso to mięso, nawet jeśli nie jest schabowym. Po zakupach ruszyłyśmy z Mary do McDonalda (czas był czynnikiem decydującym, a poza tym w indyjskim McD jeszcze nas nie widzieli), ale, jak na Indie przystało, nie serwowano w nim posiłków - problemy z gazem nie zmusiły jednak restauracji do zamknięcia :D Ruszyłyśmy więc do Subwaya i smakował całkiem indyjsko. Wszystko, co tu jemy, nawet jeśli jest marką istniejącą w Europie, ma swój indyjski posmaczek - pepsi, coca-cola, bounty czy Subway właśnie.
W autobusie powrotnym rozmawiałyśmy z dziewczynami o kolczykach w nosie - właśnie sobie zrobiły, w salonie za całe 6 zł (!!! Indie, moi drodzy :D), w higieniczny sposób. Stwierdziłam, że może nie jest to taka zła opcja, spróbować zrobić sobie kółeczko. Jak się nie spodoba, to się zagoi, więc następny wypad do Puny upłynie pod znakiem przekłuwania :) W autobusie siedziałam niedaleko Paraga, mojego wada parent - i tak rozmawialiśmy między czytaniem mojego Kerouaca ("W drodze", oczywiście), a jego literaturą rosyjską (autora nie zapamiętałam). O czym? O nalewkach! :D Sam zaczął temat, gdy gadaliśmy o Polsce i Rosji.
Niedziela była równie martwa pod znakiem życia kampusowego jak dzień poprzedni - wszyscy na warsztatach, skype'ach i tak dalej. Ja usmażyłam kurczaka i oddałam się obchodzeniu imienin. I tak kęs za kęsem zaspokajałam swoje mięsożerne potrzeby, ale jedna z nich wciąż nie była zaspokojona - potrzeba polskiego smaku. Nawet jeśli zakupiłam mięso z godnej hodowli i dobrej jakości, wciąż smakowało... nie tak. Gdy porozmawiałam o tym z Weroniką, w sumie uświadomiła mi delikatne różnice między hodowlą zwierząt w Europie a tu - czy widziałam krowy, kozy i kurczaki jedzące śmieci na ulicy? Tak. Więc jakim cudem mięso z nich ma być dobre?
Przyznałam Werze rację i zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zaprzestaniem jedzenia mięsa w MUWCI. Skoro i tak mi nie smakuje, to może spróbować bez? Do powrotu do domu 2 miesiące, wystarczająco, żeby podjąć wyzwanie i zobaczyć, jak sobie radzę bez mięsa. I potem wrócić do Polski: krainy kotletów schabowych i kabanosa :DD
Odwołana próba flashmoba przekonała mnie, że flashmob jako off-kampusowe triveni to za mało jak na moje potrzeby. Zdecydowałam się więc wziąć Gomukh farm, bo słyszałam, że ludzie się świetnie tam bawią :D A dodatkowym plusem jest to, że na farmę schodzi się raz na 2 tygodnie, w międzyczasie pracując w szklarni na kampusie.
Wieczór spędziłam leżąc z Mary na łóżku i patrząc w sufit. To wspaniałe, mieć kogoś, z kim można się czasem poddać lekkiej dekadencji :D Następnego dnia miał być organizowany wyjazd do Paud, bo wtorek wolny z powodu urodzin Gandhiego - stwierdziłyśmy, że pojedziemy, zobaczymy, z czym to się je.

W poniedziałek oficjalnie zakończył się okres próbny, a ja oficjalnie postanowiłam zostać wege na dwa miesiące :D Dzień ten przyniósł też pierwsze rozczarowania - z ocenionego przez Vinaya testu z matmy osiągnęłam niesamowity wynik 11,5/30, a co najlepsze, nie byłam w tym sama - David i Rina osiągnęli jeszcze niższe :D Vinay powiedział nam, że choć spodziewał się wyższych wyników, nie powinniśmy się przejmować - to pierwszy test, czas nas gonił, może on sam popełnił jakieś błędy, może to my byliśmy rozproszeni jeszcze tym wszystkim, co dla nas nowe - w każdym razie napiszemy ten test jeszcze raz, za parę dni, gdy wszystkie math classes będą oficjalnie pisać swoje pierwsze testy. Vinay przewidział naszą porażkę i dlatego zalecił nam pierwszy, nieliczący się do średniej i IB test :)
Na college meeting Pelham przedstawił nam plan, jak mniej więcej będzie wyglądać nasze życie do końca semestru. Pośród mnóóóstwa aktywności (konferencja Model United Nations odbywająca się u nas, MUWCI festival i mnóstwo innych, różnych rzeczy) jedyną rzeczą, którą wyłapałam, był jeden dzień na dwa tygodnie przed końcem semestru. Dzień, w którym wszystkie triveni będą odwołane, nie będzie absolutnie ŻADNYCH zajęć i będziemy go mogli wykorzystać jak tylko chcemy. To w sumie całkiem zabawne, że taki dzień musimy ustalać z takim wyprzedzeniem, ale sama perspektywa napawała mnie radością :D
Zauważyłam też, że college meetings stały się dla mnie chlebem powszednim, czymś, do czego już się totalnie przyzwyczaiłam. Czyżby to była oznaka zadomowienia się?
Advisor meeting z Liamem było króciutkie: musieliśmy tylko podać nasze bloki zajęć, wybór lekcji i triveni (te ostatnie jeszcze nie do końca ostateczne). Następnie ruszyłam z Davidem i Mary na jeepa do Paud - siedząc w bagażniku śpiewaliśmy Adele na cały głos :D

Paud, przedstawiane przeze mnie tutaj trochę jak jaskinia szatana, okazało się trochę obskurnym pubem z piwem za 120 rupii o znaczącej nazwie "Knock Out". Dla MUWCI zarezerwowane było miejsce w zadaszonym ogródku, z jakąś tam strawą i muzyką. Wybrałam się z częścią osób do kiosku za pubem po papierosy, żeby z ciekawości zobaczyć, co się w Indiach pali. O dziwo, fajki sprzedaje się na sztuki (10 rupii za sztukę). Tych, na których kupnie mi zależało, czyli takich z liściem zamiast bibułki, żeby wziąć do Polski jako pamiątki dla znajomych palaczy, nie stwierdzono.
Jako zaprawę przed Knock Outem zamówiłam kebab wegetariański. Dostarczono mi małe warzywne placuszki, więc może i tak się to tutaj przyrządza. Wieczór upłynął tak, jak upływają słabe imprezy: siedzimy w mnóstwo osób, jemy, ludzie piją, ktoś tańczy do modnej muzyki, ktoś gdzieś niknie z kimś w ciemnościach, ktoś nie czuje się najlepiej i znajduje sobie jakąś Matkę Teresę od rzygów. Zrozumiałam, co niektórzy drugoroczni mi mówili, wspominając, że "I'm not a Paud person". Naprawdę zatęskniłam za wszystkimi dobrymi, polskimi imprezami, na jakich byłam: gdzie abstynenci bawią się równie wesoło, jak i pijący, gdzie nikt nie pije indywidualnie, tylko wymyśla się coraz bardziej epickie toasty i alkohol jest zabawnym dodatkiem, a nie koniecznością, by móc zacząć się bawić (bo bez niego nie umiemy). Słowem, naprawdę brakowało mi polskiego podejścia do alkoholu (możecie się śmiać, ale naprawdę widzę różnicę w piciu tu a piciu tam) - gdzie z alkoholem się celebruje i integruje.
Ze wszystkich tych filozoficznych rozważań wróciłam na teren kampusu całkiem trzeźwa, przeżywając syndrom globusa dopiero na kampusowym wzgórzu, w tree house, w samotności. Kiedy tylko mi przeszło, ruszyłam do pokoju, umyłam zęby, zmyłam makijaż, wypłukałam usta zakupionym płynem i poszłam spać. Ominęła mnie cała część "zagubionych objęć przypadkowych osób po wizycie w Paud". Może i słusznie.

Wtorek rozpoczęłam o 6:30 - obudziłam się całkowicie wyspana i dopiero kiedy nie miałam absolutnie nic do roboty, bo dzień był wolny, a kampus spał, zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem zmęczona. Nawet w Polsce tygodnie były bardzo intensywne, ale zwykle wracałam na weekendy do domu i tam w spokoju spędzałam dnie na oglądaniu "Gotowych na wszystko" albo zakupach, słowem - na relaksowaniu się. Plus popołudnia w bursie nie były zbytnio obfite w rozrywkę, więc również mogłam jakoś się zrelaksować. W MUWCI byłam socjalna i w szkole, i po szkole, i w pokoju, a cały nawał zajęć nie wydawał się taki męczący dopóki nie przekonałam się, jak to jest mieć wolny poranek i tyle czasu, by obejrzeć jakiś film. Przekonałam się też, że przez te pieprzone wiatraki w klasach i w pokoju jestem strasznie przeziębiona. Decyzja podjęta: biorę sobie dzień off!
Spędziłam go więc na gniciu w łóżeczku z laptopem i "Trainspottingiem", prosząc Raula o sprawdzenie mi wypracowania z hiszpańskiego (i tak złościł się na mnie po swojemu, bo jego zdaniem to trochę oszustwo, gdyż powinnam to napisać całkiem sama i dopiero oddać do oceny :D), ustalając z Daniyalem, że jak będę miała jakiś problem z matmy, to wpadnę (Math HL rocks), i napotykając po drodze z lunchu do wady płaczącą Angelę. Jak się okazało, MUWCI naprawdę niewiele różni się od bursy pod względem mieszkania - losowo dobrane do pokoju osoby nie zawsze się są w stanie dogadać. I tak było w przypadku Angeli. 

To było dziwne, zobaczyć z perspektywy czasu, jak mieszkanie z kimś i niedogadywanie się z tą osobą mogą zniszczyć spokój wewnętrzny człowieka. Kiedy Angela tak płakała i obwiniała siebie za to, że jej współlokatorka, hm, traktuje wspólne mieszkanie sporą trochę po dyktatorsku, przypomniałam sobie siebie rok temu, kiedy tak strasznie chciałam dobrze, a wychodziło tak strasznie źle i kiedy cały wrzesień spędziłam głównie na niezamierzonym pogarszaniu relacji z moimi współlokatorkami. Zaparzyłam Angeli mocną herbatę, przytuliłam mocno mooocno, pozwoliłam się wypłakać i stwierdziłam, że trzeba pogadać. Bo wydawało mi się, że doskonale ją rozumiem: przecież pamiętam, jak rok temu przed Mamą, wychowawczynią i samą sobą przez miesiąc w bursie udawałam, że wszystko jest ok i będzie tylko lepiej, podczas gdy moje współlokatorki obgadywały mnie na terenie całego internatu, grzebały mi w rzeczach i jeśli nie spodobało im się ułożenie mojego biurka w pokoju, zastawałam po powrocie z domu moje biurko wyniesione na korytarz.
Przypomniałam sobie, jak podczas dyskusji po "Blindsight" Angela opowiedziała nam, że była w tej samej bazie na Mount Everest, co bohaterowie filmu gdy przeżywali mentalny kryzys i wie, jak wtedy czynniki atmosferyczne łamią człowieka i jak trudno jest nie zrezygnować.
I co? I Mount Everest nie doprowadziło Angeli do płaczu. A mieszkanie w internacie już tak.

W ciągu dnia dostaliśmy maila o Student Meeting zorganizowanym przez 3 chłopaków z kampusu - miało się odbyć wieczorem w Social Centre. Student Meetings od College Meetings różnią się tym, że odbywają się bez nauczycieli. Jeden z organizatorów, Sid, napisał, iż bardzo prosi o przyjście wszystkich tych, którzy czują się członkami społeczności MUWCI, bo spotkanie będzie o tym, co dotyczy nas wszystkich: o problemie z Paud i alkoholem.
Moja reakcja: o, łał! Nie jestem jedyną, która nie czuje się z tym najlepiej.
Reakcja ludzi: ok, przyjdziemy.
Rekacja części społeczności: <pseudodemokratyczny bełkot który nazywam Głupią Demokracją> Uważamy, że nie powinieneś do nas pisać w tak niegrzeczny sposób jak do "tych, którzy czują się członkami społeczności". Bo co to ma w ogóle znaczyć? Wszyscy czujemy się członkami społeczności jako uczniowie MUWCI i poczuliśmy się dotknięci przez takie niestosowne nas określenie.

Wtedy przypomniała mi się dyskusja o rozwiązaniu problemów z psami na kampusie i rzekomym torturowaniu zwierząt. Wydałam z siebie westchnienie podobne do tych, które wydaje w "Gran Torino" Clint Eastwood i ruszyłam o wyznaczonej porze na spotkanie.
Na spotkaniu poruszyliśmy temat alko: wszyscy wiedzą, że alkohol w Paud się pije i nikt nie jest tu dlatego, żeby nas moralizować. Jednak po ostatnich wydarzeniach kadra poważnie dyskutuje nad problemem alkoholu - Sid przyznał, że nie po to mamy tyle swobody na kampusie, by z niej nie umieć korzystać. I co jak co, ale pić trzeba umieć: znaj swoje limity, bądź w stanie samodzielnie wrócić na teren kampusu tak, by nie robić trzody. Takie były mniej więcej wnioski z tego spotkania i wyszłam z niego z gwiazdkami w oczach :D Wieczorem napisałam maila do organizatorów z podziękowaniem - bo czuję się tak samo. Resztę wieczoru spędziłam na nauce matmy - jutro pierwszy liczący się do IB test!

Środa teoretycznie miała zakończyć moją mordęgę z esejem na L&L, gdyż Henning na ten dzień wyznaczył nam deadline. Ależ skąd! W wyznaczonych parach mieliśmy ocenić nawzajem swoje eseje według podanych kryteriów, podsumowując to jednym mocnym punktem każdego z esejów. Nanieść poprawki, przemyśleć po raz 32852389, oddać w piątek. Raaany :D
Wyniki z esejów z historii: 15/25, 21 najwyżej w klasie. Vinay kazał się ponownie nie przejmować - nauczymy się pisać eseje, spoko.
Przed math testem miałam akurat wolny blok, więc spędziłam go na powtórce. Ruszyłam do MPH 20 minut przed czasem, odkładając notatki do torby i dając sobie czas na ogarnięcie. Jak się okazało, wszystkie poziomy matmy u pierwszorocznych pisały dzisiaj test - dwa rzędy dla Math Studies, dwa dla HL i tak dalej. Sala klimatyzowana, pojedyncze ławki, każdy ma swoją przestrzeń, papier, można przynieść kalkulator, na stole leży karta z wzorami (jak na polskiej maturze). 12 zadań i w drogę! W połowie testu, tradycyjnie jak to w czasie double block bywa, przyniesiono nam z cafeterii przekąskę. Ponieważ nie mogliśmy sami po nią pójść, Vinay ruszył po sali rozdając ciasteczka. Czułam, że poszło mi całkiem nieźle, co nie wróżyło dobrze :D
Jeśli chodzi o ściąganie - tak, w Polsce zdarzało mi się to bardzo często. Zwłaszcza, że w Polsce musiałam się uczyć 14 przedmiotów, z czego obchodziło mnie może jakieś 4. I zwłaszcza, że z pozostałych 10 chodziło głównie o tępe rycie na blachę. W MUWCI jak dotąd zupełnie nie odczuwałam potrzeby ściągania - bo i z czego? Jak miałabym ściągać z historii, skoro nie mam tam dat, tylko same wnioski? Odpada mi fizyka, chemia, geografia i biologia.

Z okazji testu mieliśmy odwołaną późniejszą lekcję matmy - ruszyłam więc z Marie (USA/Dania) na trawnik obok biblioteki, bo świeciło słoneczko i było naprawdę pięknie. Tam pogadałyśmy o wszystkim - o Paud problems, różnicach między UWC i resztą świata, a także o syndromie klatki, który powoli zaczęłam odczuwać. Bo całe moje życie w ostatnim roku polegało na stałych zmianach środowiska: szkoła, zajęcia pozalekcyjne, kilka paczek przyjaciół, wieczory z Wawelowe i poznawaniem 20-30 nowych osób jednego wieczora... Jeśli zmęczyłam się z jednym miejscem, szłam w drugie. Jeśli na chwilkę miałam dość jednych osób, szłam do drugich, z kompletnie innego środowiska i z innymi problemami. I tutaj w MUWCI zaczęłam sobie zdawać sprawę, że tak naprawdę tutaj nie mam możliwości takiej zmiany. Wszystko jest nowe, ale kiedy już sobie to oswoję, jest moje i nie ma nic nowego do oswojenia. To samo z ludźmi - nie mogę ruszyć nagle do moich studentów na Mickiewicza albo Symfoniczną, żeby się oderwać od codzienności. Nie mogę pójść pomóc Eli z Wawelowe, żeby poznać kompletnie nowe osoby o kompletnie odmiennym stosunku do życia. Nie mogę ruszyć do Towera, żeby poznać z Adą kogoś, kto całe życie spędza w pubie przy piwie i nie ma nic lepszego do roboty - i automatycznie nabrać dystansu do siebie, żeby zrobić coś ze swoim życiem. Nie mogę ruszyć do Prowincji i przy kubku karmelowej herbaty zapomnieć o wszystkim, popatrzeć i poobserwować ludzi i poplotkować z przyjaciółkami lub posiedzieć cicho.
Zdałam sobie sprawę, że naprawdę spędzę tu kawał mojego życia i przeraziło mnie to strasznie.

Popołudniowe spotkanie z Gangnam style i flashmobem rozpoczęło się interesującym newsem: za tydzień i 4 dni planujemy wystąpić :D Byliśmy troszeczkę, że tak powiem, w anusie. Część ludzi była też przybita math testem (Daniyal: "Wszyscy, dosłownie WSZYSCY z mojej klasy wymieniali się smutnymi, niewłaściwymi odpowiedziami, a tu nagle wchodzi do klasy Rung-Fei. I wszyscy pytają: jak Ci poszło? A ten na to: no, chyba miałem jedno źle. AAAA, AZJACI" :D), ale nie przeszkodziło nam to w radosnych podskokach i śpiewaniu po pseudokoreańsku. Nie mogę się doczekać, aż zrobimy tego flashmoba w Punie :D

Po kolacji nastał czas na Peace&Conflict i rozmowy o rodzajach agresji - rozmaite teorie, praca w grupach, moja grupa z Charlotte, Eliasem, Kanishką i Karanem poświęciła się Konradowi Lorenzowi i jego ciekawej teorii, jakoby agresja w formie prowadzącej do wzajemnego niszczenia się osobników tego samego gatunku zwyczajnie nie istniała. Zabijanie ludzi przez ludzi w czasie wojen i w warunkach pokojowych Lorenz uznaje za przejaw szczególnej patologii. W otrzymanym tekście na temat tej teorii przeczytaliśmy ciekawy wniosek: kiedy walczą stada wilków, walczą nie po to, żeby się pozabijać - a wtedy, gdy czują, że lider traci swoją pozycję. Walka jest więc nie po to, by rozlać krew, a po to, by zaznaczyć swoje szefostwo.
Następnie oglądnęliśmy film, który zniszczył mi mózg. Jeśli nie słyszeliście o eksperymencie Milgrama, zobaczcie koniecznie:
film z polskimi napisami, którego nie oglądaliśmy, ale wyjaśnia po polsku o co chodzi
film, który oglądaliśmy na wykładzie
W drugim filmie przeraża mnie postać dziewiętnastoletniej studentki, która z uśmiechem na twarzy wydaje dyspozycję o zadaniu 'uczniowi' ogromnego bólu. Postać czterdziestokilkuletniej kobiety nie jest wiele lepsza. Patrzyłam na to wszystko i nie mogłam zrozumieć, jak tak można. Wiadomo - nie wiem, jak sama bym się zachowała w takiej sytuacji. Znaczy się, ton głosu naukowca od razu wzbudził moje podejrzenia, więc w tym konkretnym przypadku na pewno nie posłuchałabym go tak łatwo - ale gdyby podstawiony aktor był dobry w swoim rzemiośle, nie jestem w stanie powiedzieć, jakbym się zachowała. Drogę z conference room do pokoju wspólnego mojej wady spędziłam rozmawiając z innymi na temat eksperymentu i zaczynając myśleć nad tym, jak zachowaliby się moi znajomi, przyjaciele, rodzina. Okropne, obrzydliwe myśli.

Na check-in'ie Kermeen i Parag, nasi wada parents, porozmawiali z nami o zbliżającym się exeat weekend. Ja oficjalnie zdecydowałam się zostać u Amrity, pierwszorocznej z Bombaju, w mieszkaniu razem z kilkoma innymi dziewczynami. Dostaliśmy do wypełnienia exeat forms, gdzie mieliśmy podać nasze miejsce pobytu, numer telefonu do nas i do kogoś z naszej grupy, z kim podróżujemy i dokąd.
Kermeen przedstawiła nam jej wizję naszego bezpieczeństwa na exeat: nie będzie do nas dzwonić i pytać, ile piw wypiliśmy, ale numery do niej, do Paraga, do Pelhama i do biura transportu i szkoły mamy mieć wszyscy zapisane. "Nie wciskajcie, że nie będziecie nic pili, ale błagam Was, panujcie nad sobą: know your limits, zawsze przed coś zjedz, zachowaj rozsądek". Opowiedziała nam także dwie historie z MUWCI wzięte: na jednym z exeats spędzonym przez grupę uczniów w barze wszyscy uwalili się tak, że nikt nie zauważył, jak jedną dziewczynę jacyś Hindusi wzięli przez ramię i usiłowali wynieść z baru. Jedna jedyna osoba z grupy, może nie trzeźwa na tyle, by rzucić się na pomoc, ale żeby chociaż krzyknąć na cały bar, prawdopodobnie uratowała jej życie. Kermeen wyraźnie zaznaczyła, że ostatnie, o czym marzy, to usłyszeć jeszcze jedną taką historię z rocznika 2014, więc bądźmy rozsądni. Także w podróży: Jason, chłopak uczący się w MUWCI jakieś 5 lat temu, podczas podróży pociągiem wychylił się przez okno i przypieprzył głową w rosnącą przy torach palmę. Bardzo rzadko w Indiach ktoś przeżywa takie wypadki - Jason przeżył, ale był podobno naprawdę godnej postury. Tak więc rozsądek uber alles.
Wieczorem odwiedziła mnie jeszcze Wera, i jakoś tak się złożyło, że od wypadku do wypadku wylądowałyśmy przy Szczekociny story. Tak, zdarzyło mi się uczestniczyć w całej katastrofie. Dla tych, co nie widzieli:
Moja relacja cz. 1
Moja relacja cz. 2
Z Adą w "Uwadze po uwadze"

Czwartek rozpoczął się monsunowym deszczem (jeszcze sobie, dziad jeden, nie poszedł) i troszkę zdołowanym dniem. Lekcje przeminęły sobie jakoś, w planach miałam mnóstwo Triveni, ale jakoś jedno po drugim zostało odwołane. Ruszyłam więc do biblioteki, żeby w smutnej, cichej atmosferze skończyć mój esej z L&L - monsun walił w dach, a ja pisałam melancholijnego maila do Marmusi i Hausner. Po powrocie do wady obejrzałam film "Skrawki" znaleziony w filmach Wery. I jeśli szukałam czegoś inspirującego, "Skrawki" były najgorszym wyborem, jakiego mogłam dokonać :D Ogólnie nie polecam. Nie ma w tym filmie nic budującego; czysty syf i degrengolada.
Skończyłam film i ruszyłam do pokoju Mary, żeby się wyżalić i wydołować, a ta oglądała właśnie końcówkę "Pamiętnika". Położyłam się obok i oglądnęłyśmy koniec, gdzie bohaterowie umierają razem. Znam takie moje przyjaciółki, które właśnie by się rozpływały (ekhem, Hausner :*), więc nie byłabym zdziwiona, gdyby Mary też zaczęła się rozpływać i tradycyjnie zostałabym jedynym hejterem filmów romantycznych. Ta jednak skomentowała to słowami "Cooooo, ale sztuczne! Nikt mi nie powie, że umarli ot tak, razem, jednocześnie. Fail..." i to był jeden z tych momentów, kiedy wiedziałam, za co ją kocham :D
Dołujący dzień należało zabić frytkami w coffee shopie. Opowiedziałam Mary o syndromie klatki, a następnie, ponieważ nie miałyśmy co robić, udałyśmy się do AQ - i tam, leżąc na kanapie na sobie, oddałyśmy się totalnemu narzekaniu na wszystkich i wszystko. Ja o mojej tęsknocie za Krakowem, Mary o tym, że tak naprawdę nigdy nie żyła w mieście takim jak ja, żeby sobie pozmieniać środowiska i pójść gdzieś, gdzie się jeszcze nie było - bo żyła w tej swojej Brunei całe życie i liczyła na to, że się wyrwie jadąc do MUWCI, a tu się okazuje, że jest tak samo :D Te rozważania wcale nam nie pomogły, więc leżałyśmy tak wpatrując się w sufit i wymieniając coraz to dołującymi spostrzeżeniami, aż zrobiło się nam tak smutno, że zaczęłyśmy się śmiać :D Wtedy zobaczył nas wracający właśnie z art centre David i usiadł z nami. Latynoamerykański temperament jest chyba odporny na wszystkie depresje i dekadencje, bo od razu poprawił nam się nastrój. Zaraz potem przypomniałyśmy sobie, że miałyśmy dziś iść na Triveni tańców bollywoodzkich. Ruszyłyśmy więc do space i tam przez godzinę naprawdę dobrze się bawiłyśmy. Męczy to to i trudne, ale kto powiedział, że będzie lekko? :D
Kolacja upłynęła mi z June i Eden (Izrael) i Priyanjali (Indie). Kiedy doszło do rasistowskich żarcików, zapytałam dziewczyny, czy w Izraelu też mają niesmaczne i niepoprawne politycznie żarciki na ich temat. Mają, ale kiedy June opowiedziała mi jeden, stwierdziłam, że może lepiej nie wychodzić przed szereg z żartami kalibru Andrzeja i Mikiego... A przynajmniej na razie :D
Po kolacji w space odbyło się pierwsze MUWCI Spotlight pierwszorocznych - czyli jakaś kilkuminutowa etiuda klasy teatralnej. Dziewczyny i David, jedyny facet w grupie, byli naprawdę dobrzy. Mimo to cieszyłam się, że nie dołączyłam do teatru jako przedmiotu.
Jeszcze przed check-inem spotkałyśmy się z Amritą i naszą exeat group w social centre: i wtedy zdałam sobie sprawę, jak niesamowita jest ta dziewczyna. Przenocowuje u siebie 20 lasek, załatwia spanie, jedzenie i zamawia nam autobus do Bombaju, z powrotem i w środku (za autobus musimy zapłacić, oczywiście, ale sama organizacja zasługuje na tonę miłości)... Oprowadza nas po Bombaju, ma basen w apartamentowcu i nawet można tam nosić bikini... Rany, rany, rany. Z każdym jej kolejnym zdaniem miałam ochotę wymiotować tęczą z radości :D Wyjeżdżać miałyśmy następnego dnia, tuż po lunchu i szkole. Powrót w poniedziałek przed check-inem, czyli tak, jak wszyscy exeatowcy. Aaaa! :D
Dzień zakończył się dyskusją o pornografii w ramach Gender&Sexuality triveni. Po raz kolejny zdałam sobie sprawę, jak ograniczne jest polskie społeczeństwo w myśleniu na temat czegokolwiek związanego z seksem.
Akcentem, który made my day, było wstawione przez Celu na fejsbuka nasze zdjęcie ze Slot Art Festival, a właściwie z ostatniej nocy festiwalu spędzonej pod gołym niebem z rozmaitych, smrodliwych przyczyn :D Rozczuliło mnie to niesamowicie i zdałam sobie sprawę, że za 2 miesiące i 2 dni będę już w domu, w Polsce, z nimi. Cieszę się ogromnie, że wracam na Święta - strasznie tęsknię za wszystkim, co w Polszy.
Tego dnia cieszyłam się również na exeat. Ale o tym już w następnej notce :D

3 komentarze:

  1. http://www.youtube.com/watch?v=pdb20gcc_Ns przerażające...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze do usług w sprawie akcentów z serii ROBIĄCYCH DNI (mów po polsku, a nie).
    Nie zdajesz sobie sprawy, co kryje mój komputer z całym humanowym archiwum! :D

    Celu.

    OdpowiedzUsuń
  3. już mnie chyba znienawidziłaś przez tą moją miłość w AQ więc jak jeszcze będą się nią dzielić na twoim blogu to już zostanę zupełnie skreśloną drugoroczną :< ;p

    W

    OdpowiedzUsuń