czwartek, 25 października 2012

Love generation



Smutne są wtorki po exeacie, a przynajmniej smutno wstaje się o 7:20, by jakoś zdążyć się ubrać, umyć i umalować na lekcje o 7:30. Czesać się nie czeszę, dalej nie kupiłam grzebienia - cokolwiek by się z moimi włosami nie zrobiło, zawsze są takie same.
Smutne są też wyniki testów z matmy, kiedy po kolejnym odkryciu matematycznego geniusza w sobie (a przynajmniej tak się czułam na teście), okazuje się, że 15/30 to Twój wynik. W porównaniu z poprzednimi 11,5/30 i tak jest progres, więc w sumie nie jest już człowiekowi tak smutno :D Liczą się pozytywne aspekty!
Na wtorkowej (9.10) sesji This Is India usłyszeć mogliśmy wykład na temat zachowań w podróży. Absolutnym hitem sesji było video "How to use an Indian bathroom" (klik), a najgorsze było to, że wszystko prawda :D Tak tu się... korzysta, moi drodzy!

Dzień wcześniej w rozmowie z Mamą na gg wspomniała mi o imieninowych listach, które mi wysłali z Sewerem. 9 dni po moich imieninach mogłyby już dojść, no! Sprawdziłam więc swoją skrzyneczkę i znowu zastałam w niej pustki. Coś mnie jednak tknęło, żeby sprawdzić w Reprographics (taki nasz kampusowy pseudourząd pocztowy) - i miałam słuszne przeczucie. Czekała na mnie paczka prosto ze Stanów, od fanki numer 1 tego bloga :D Marta, dziękuję jeszcze raz! Moja radość przed L&L, gdy zmagałam się z otworzeniem paczki, była niesamowita. Zastanawiałam się "hej, zaraz! Co to może być? Książka? Ale jaka? SATy?". Po otwarciu prawie się popłakałam z radości. Nowiutki, śliczny przewodnik Lonely Planet po Indiach teraz mam na własność! Krótka notka na kartce poinformowała mnie, że wzmianka na blogu o pożyczaniu z biblioteki przewodnika przekonała Martę, że to najwyższy czas na wysłanie stosownej paczki na adres kampusu. Made my day w 300%. :)

Na L&L weszliśmy w temat retoryki: omawialiśmy przemówienie Roberta Kennedy'ego, które wygłosił w Indianapolis ogłaszając tym samym śmierć Martina Lutera Kinga. Henning rozpoczął lekcję od piosenki Tracy Chapman - Talkin' about a revolution, a późniejsza dyskusja przeszła na temat piosenek zmieniających świat. Doszliśmy do trochę idealistycznego moim zdaniem wniosku, że piosenka może zmienić świat pod względem politycznym, bo politycy zaczną jej słuchać i przemyślą swoje zachowanie, tak jak ukazuje to w swojej piosence Chapman. Zgodzę się, że muzyka może "zmienić świat", ale to nie politycy są ludźmi, na których wpłynie najbardziej. W mojej opinii muzyka wpływa na społeczeństwo, na tych ludzi, którzy nie zasiadają na szczeblach drabiny politycznej.

Tuż po lekcjach zdecydowałam się pójść na Gomukh Farm - razem z Mary, Clarą, Kathariną, Naomi, Fei, Mikkelem, Tomem, Konstantinem i Johnem Royem ruszyliśmy na godzinne zejście górą przez las w stronę farmy (ok. 7 km). Na miejscu razem z szefem farmy plewiliśmy, nawoziliśmy i sadziliśmy roślinki i o ile sama praca na farmie była super, wędrówka w obie strony na farmę dosyć mocno mnie wykończyła. W połowie drogi powrotnej musiałam się nawet na chwilę zatrzymać, bo zrobiło mi się słabo. Przeziębienie + comiesięczna katastrofa kobiecości + kilka kilometrów pod górę po ciężkiej pracy niekoniecznie dobrze wróżą :D
W drodze powrotnej rozmawialiśmy z Timem i Mary o przedmiotach szkolnych - jak się okazało, Mary w swojej starej szkole uczyła się aż trzech :D Trzy, ale naprawdę solidnie - w porównaniu z moimi czternastoma w Polsce, gdzie 3/4 przedmiotów jest bezużyteczne, brzmiało to dość interesująco. Mimo to jestem zwolennikiem systemu sześcioprzedmiotowego, jak to w IB bywa. Nawet z tym jednym przedmiotem ścisłym, w moim przypadku ESSem (Environmental systems and societies).

A propos ESSu właśnie, po ponad miesiącu zmagań wizowych na teren kampusu dotarł Ryan, nasz nauczyciel z Kanady. Udało mi się z nim porozmawiać przy kolacji, kiedy ubłocona i padnięta zobaczyłam w kafeterii nową twarz (a nowe twarze widujemy tu często, bo co chwila są jacyś goście na kampusie) i postanowiłam się zapoznać. Ryan jako osoba okazał się niesamowicie przyjazny i rozmawiało nam się naprawdę świetnie - o Polsce, o Kanadzie, o tym, co robił przed przyjazdem tutaj. Uwielbiam tę więź między nauczycielami i uczniami w MUWCI, kiedy naprawdę traktują się na równi.

Środa rozpoczęła się ESSem, gdzie mieliśmy przyjemność zrobić sobie psychotest "Jakim typem środowiskowca jesteś?". I wbrew pozorom, nie wyszło mi, że jestem ekoterrorystą! :D Wyszła mi jakaś mniej radykalna, ale dbająca o środowisko opcja.
Na podwójnym bloku z historii zaprezentowałyśmy z Aishwaryą nasz pomysł na projekt wyprawy do Izraela: nie wiem, czy już o tym wspominałam, ale cała rzecz zaczęła się na kolacji w domu u Pelhama, gdy Aishwarya zapytała naszego dyrektora, czy możliwe byłoby zorganizowanie klasowej wycieczki tamże właśnie. Jak się okazało, Pelham pracował w Atlantic College (UK) kilka lat temu i udało im się zorganizować taką wyprawę. Jedynym haczykiem w tym wszystkim było to, że ponieważ jest to szkoła UWC, należy zorganizować projekt tak, by WSZYSCY z history class byli w stanie pojechać, bez względu na to, czy ich na to stać, czy nie. Pelham ze swoją klasą przez kilka miesięcy zbierali fundusze na wyjazd, aż w końcu się udało. Jednak kiedy Aishwarya o to zapytała dość naiwnym pytaniem typu "Jedźmy, jedźmy!", roześmiał się i nie bardzo uwierzył w to, że naprawdę chciałaby to zrobić. Na początku też nie wierzyłam, ale gdy potem myślała o tym głośno w naszym pokoju stwierdziłam, że w sumie dlaczego nie? Projekt taki mógłby naprawdę mieć rację bytu w szkole takiej jak MUWCI: mamy tu dzieci bogatych, wpływowych rodziców z całego świata, mamy całą sieć kontaktów i sponsorów (niedawno w szkole w ramach spotkania z uczniami gościł pan Bajaj, który produkuje na całe Indie wiatraki i autoriksze), a nawet i królową Jordanii! Nawiązałyśmy z Aishwaryą partnerstwo - stwierdziłam, że ja mam zaplecze doświadczenia w realizacji projektów i pozyskiwaniu sponsorów (lata pracy z CEO nie poszły na marne :D), a ona ma zaplecze entuzjastyczne, którego czasem mi brakuje. Mogłaby się również zająć sprawami społecznościowymi, a ja mogłabym przejść do czystej organizacji.
Kiedy więc opowiedziała o projekcie Vinayowi, a on podsumował to słowami, iż "nie jest to łatwe, ale możliwe" i że chciałby, by taka rzecz w jego history class się wydarzyła, wiedziałam, że jeśli tylko mamy otwarte drzwi i pełne wsparcie nauczyciela (coś, czego w Polsce brakowało mi bardzo, bardzo często), trzeba działać.
Nasza prezentacja projektu wśród klasy zgodnie z założeniem wywołała dyskusję: spodziewałyśmy się problemów finansowych i mnóstwa pytań, ale nie przewidziałyśmy problemów wizowych (część krajów podróżując do jednego państwa, nie może pojechać do drugiego) oraz czysto merytorycznych takich jak "A właściwie dlaczego nie możemy pojechać do Niemiec? Niemcy też przecież będziemy omawiać" - kwestia ta jednak była problemem mniejszości. Stanęło na tym, że zrobimy ankietę, by zorientować się, ile osób jest zainteresowanych projektem, ile chce jechać do Izraela, ile do Niemiec, a ile do Jordanii (bo taka opcja też się pojawiła), ile jest w stanie pokryć część lub całą kwotę wydatków (w zrobionym przez Vinaya kosztorysie cała taka wycieczka mogłaby kosztować 1700 dolarów od osoby), ile chce pomóc z pozyskiwaniem sponsorów i tak dalej.
Po prezentacji projektu zajęliśmy się omawianiem rysunku: karykatury politycznej sytuacji USA, UK, Francji i Izraela w czasie kryzysu w kanale Sueskim.

Na wieczornych zajęciach z Peace&Conflict skończyliśmy omawianie teorii agresji, przedstawiając na ten temat krótkie scenki i skecze.

Czwartek pokazał po sobie, że zbliża się organizowana po raz pierwszy w naszej szkole konferencja Model United Nations - piątek, sobota i niedziela miały być pełne sesji MUNu razem z ponad setką przyjezdnych na teren kampusu nastolatków z całych Indii. Na czym polega MUN? W Polsce nie jest to (jeszcze?) tak popularne, ale moje dziewczyny z CRSu szaleją w MUNach na całym świecie. To symulacje obrad ONZ w wykonaniu nastolatków - każdy z nich reprezentuje na sesji inny kraj (nie może to być kraj, którego jest obywatelem) i podczas omawiania światowych problemów prezentuje punkt widzenia tego kraju, kłócąc się, zawiązując współpracę i debatując z innymi krajami na ten temat. Mnie MUN jakoś nigdy nie pociągał i co prawda zapisałam się na wolontariat przy sesji w MUWCI, ale udało mi się jakoś z tego wymigać. Cały dzień ktoś przeklinał spotkania obradujących i wolontariuszy, ktoś inny przenosił stoły, a jeszcze inna osoba szukała ważnych materiałów, których nigdzie nie mogła znaleźć. MUN is in the air!
W ramach wolnego z L&L (Henning w Malezji na warsztatach) postanowiłam odpakować kupione w Bombaju kartki pocztowe i wysłać do ludności pierwszą serię. Jak się okazało, wysłanie kartki to tylko 10 rupii - co prawda idzie miesiąc, ale i tak 60 groszy za 7000 km nie wydaje się jakimś wielkim wydatkiem :D

Ostatni blok mnie ominął, bo razem z 25 innymi osobami musieliśmy jechać do Pune na FRO (Foreigners Registration Office, czy coś). Od kilku dni takie grupki wyjeżdżały z kampusu wracając późnym wieczorem i narzekając na to, jak nudno tam jest. Dlatego też moja grupa uzbroiła się w poduszki, kocyki, laptopy, książki i zadania domowe i tak ruszyliśmy do walki z biurokracją.
Urząd imigracyjny wyglądał całkiem przeciętnie: kolejki, pełno ludzi, no - urząd jak urząd. UWC ma przyjaciół wszędzie, więc i tu zajął się nami gość, który zajął się nami i nam pilnował kolejki, więc nie musieliśmy siedzieć w dusznym i zatłoczonym środku budynku - całą nasza grupa rozłożyła się na trawce przed budynkiem. Zapowiadało się na długie czekanie (grupa dzień przed nami wróciła o 22...), więc skorzystałam z okazji i razem z kilkoma osobami poszłam do baru za urzędem, żeby spróbować czegoś, co nazywa się vada pav, jest wegetariańskie i wygląda mniej więcej tak:



Indyjskie "fast foody" smakują cudownie. Przegryzane zieloną papryczką chilli w maśle kosztują 10 rupii za jedno vada pav i po prostu mrau.
Kilka dni później okazało się, że część z nas nie była wystarczająco ostrożna względem jedzenia za kampusem: Charlotte napiła się wody, która tak sobie po prostu leżała na stole, bo myślała, że jest czyjaś zaufana. 48 godzin spędziła na wymiotowaniu w med center.

Wracając jednak do rejestracji, miałam szczęście być w pierwszej grupie do rejestracji. Weszliśmy więc na piętro urzędu i tam czekaliśmy w kolejce pół godziny. Miejscowa ludność przyglądała mi się ciekawie, a ja zauważyłam jedną szczególną różnicę między urzędem w Polsce a w Indiach: tu wszyscy byli naprawdę mili. Któryś z gości czekających w kolejce zobaczył moją minę (nie wiedzieć czemu zawsze, kiedy się nie uśmiecham, od razu podejrzewa się u mnie stan mocnego wkurwienia) i powiedział "Spokojnie, cierpliwości" z takim rozbrajającym, ciepłym uśmiechem. Powiedziałam mu, że ja się nie denerwuję, bo wiedziałam, że to długo potrwa. Kiedy mi odpowiedział, że on czeka tu od rana (a była godzina 17), mina mi trochę zrzedła. Z jednej strony dobrze być z MUWCI, bo nie muszę czekać 8 godzin w kolejce, a z drugiej... Skoro on mógł tyle czekać, to dlaczego nam się załatwiało szybsze wejście?
Czekałam w dusznym korytarzu pełnym ludzi, zamieniając kilka słów z paroma osobami. Urząd miał wystrój przeciętno-indyjski: skromnie, w porządku. Kilka chwil później ochroniarz zaprosił 5 osób do gabinetu Ważnego Pana Od Imigracji, w tym mnie, Pauline, Tsatsuki i dwóch pielgrzymów. Tradycyjnie wstałam i ruszyłam zdecydowanie do biura, chcąc mieć to wszystko za sobą. I kiedy tylko weszłam, aż mnie zatkało.
Kontrast biura Ważnego Pana z resztą urzędu był niesamowity. Nagle znalazłam się w pomieszczeniu, gdzie skórzane kanapy, mroźna klimatyzacja (odkryłam już w Indiach, że im zimniejsza klima, tym wyższy status społeczny), nowoczesny wystrój i drogie ozdoby oraz regały z książkami (jeśli dobrze widziałam, to po kilka takich samych książek... A co, niech wygląda, że czytają!) są skumulowane w takim stopniu, by pokazać ważność Ważnego Pana. Siedział za ogromnym biurkiem, rozmawiając przez telefon komórkowy w hindi, a obok niego pełno było teczek. Ta z moim imieniem była gdzieś na wierzchu. Nie dało się nie zauważyć, że wystrój biura ma podobne zadanie jak wszystkie chrześcijańskie świątynie w średniowieczu: pokazać człowiekowi, że w porównaniu z nimi jest puchem marnym, i najlepiej oddać im cześć. A przynajmniej się dostosować, bo jest 300 razy mniej ważny od tych, którzy kierują jego losem. W tym wypadku od Ważnego Pana.
Jak się można domyśleć, Ważny Pan rozmawiający przez telefon w swoim luksusowym biurze podczas gdy ludzie czekają w kolejkach cały dzień, żeby się do niego dostać, doprowadził mnie do stanu podobnego, jak Clinta Eastwooda w "Gran Torino" doprowadzała degrengolada młodzieży. Gdybym umiała warczeć jak Clint Eastwood, z pewnością wydobyłabym się z siebie taki pełen dezaprobaty dźwięk.
Gdy Ważny Pan skończył rozmawiać i rzucił okiem na nas, siedzących na krzesłach naprzeciw biurka, odważnie spojrzałam mu w oczy. Nie chciałam być bezczelna, ale chciałam mu pokazać, że wszystko, co tutaj ma, nie robi na mnie wrażenia. I że nawet jeśli stoję w kolejce x czasu, a potem sadza się mnie na krześle w rzędzie, jak na rozprawie, gdzie słowo Ważnego Pana decyduje o moim przetrwaniu, to bardzo proszę o traktowanie mnie po partnersku, a nie na relacji pantokrator-pionek w grze.
Wziął moją teczkę, rzucił okiem na papiery, pani stojąca obok biurka podała mu mój paszport otwarty na odpowiedniej stronie. Zakładam, że ta pani otwiera mu paszporty cały dzień, bo przecież sam sobie ich nie może otworzyć między jedną rozmową telefoniczną a drugą. Boże, jak ja nienawidzę biurokracji, urzędów i polityki - przeszło mi przez głowę, gdy wpatrywał się w moje papiery z postawą ukazującą, jak napawa się każdą chwilą swojej władzy, na podstawie której może decydować o moim indyjskim być albo nie być.
- A tu jest inny podpis niż tam! - wykrzyknął oskarżycielskim tonem, pokazując na mój podpis na papierach i na paszporcie.
- Jestem teraz w okresie dojrzewania i pismo mi się zmieniło. Mam 17 lat, paszport wyrabiałam kilka lat temu, dlatego różnica jest dosyć spora. - odpowiedziałam spokojnie. Poprosił o podpisanie się na osobnej kartce tak, jak na paszporcie. Podpisałam się paszportowo i normalnie, by pokazać, że oba moje. Uwierzył i mogłam sobie iść. Przeglądnięcie paszportu to faktycznie jest tak czasochłonne zajęcie, że ludzie muszą czekać w kolejce cały dzień.
W takich sytuacjach doceniam cholernie to, że jestem tu z ramienia organizacji, która dba o moje interesy, załatwia 3/4 spraw za mnie i umie pozałatwiać wszystkie sprawy. Nie wiem, jak wygląda samodzielny pobyt w Indiach, ale są takie chwile, które przekonują mnie, że chyba nie chciałabym się dowiedzieć.

Wróciliśmy wystarczająco wcześnie, by załapać się jeszcze na kolację - kafeteria postanowiła nas rozpieścić i kolacją były banany w polewie czekoladowej z bułeczkami. Mrau!

Piątek (12.10) upłynął pod znakiem MUNu (odwołane ostatnie lekcje), mojego złego samopoczucia i leżeniu w łóżku z lekką gorączką (ale ma to swoje plusy, bo wpadłam na świetny pomysł z projektem filmowym zainspirowanym Kieślowskim). Oczywiście zasada, że do Med center się nie idzie, dopóki się nie umiera, dalej działa - dopóki jestem w stanie, leczę się samodzielnie. W większości przeziębieniowych przypadków lekarstwem na wszystko jest sen. I tu też starałam się to zastosować.
Wieczór upłynął na 2-godzinnym skype'owaniu z Marmusią, Hausner i Andrzejem - opowieści o wszystkim połączone z pokazywaniem w kamerce zupy pomidorowej, łazanek i pierogów (bo akurat jedli) doprowadziło mnie do napadu miłości, szału i nostalgii jednocześnie :D


ja i zupa pomidorowa

Wieczorna wizyta Mary w naszym pokoju pokazała mi też trochę Indii - Mary i Aishwarya były delegatami na MUNie i dochodziło do różnych dyskusji. Niekiedy dyskusje te przybierały bardzo poważne wymiary - Aishwarya była dość niezadowolona, bo wszyscy Hindusi starali się bardzo drapieżnymi strategiami pokazywać swe punkty widzenia - często miało to na celu zgnojenie przeciwnika. W naszej nocnej dyskusji dowiedziałam się, że taki niestety trend panuje w naszym pokoleniu w Indiach - albo kopiesz innych i sam wybijasz się na szczyt, albo zostajesz z tyłu i nie osiągasz nic. Wszyscy są bardzo 'competetive' i rywalizacja jest naprawdę ostra. W sumie zauważyłam to trochę wśród niektórych Hindusów względem wyników akademickich: ciągłe porównywanie, ostre zapieprzanie z nauką (nawet wtedy, kiedy nie ma się czego uczyć), mocna rywalizacja (nawet wtedy, kiedy nie ma takiej potrzeby). Pamiętam jedne zajęcia z L&L, kiedy Henning nam powiedział:
"No dobrze, więc jesteście tutaj. W szkole pewnie mieliście same siódemki, byliście jednymi z najlepszych i połowa z Was myśli sobie, że tu będzie tak samo. Teraz zaczynacie dostawać pierwsze oceny, porównywać wyniki - kto lepszy, kto gorszy, i na ich podstawie myśleć, że jesteście lepszymi od tych, którzy mają gorsze oceny. I może nawet myślicie, że najlepiej wygryźć wszystkich, zgarnąć same siódemki i pójść na Harvard - a tu gówno! Musimy uwolnić się od samolubności. Tu w MUWCI to nie jest żaden konkurs - bo konkurs donikąd cię nie zaprowadzi. Musicie zrozumieć, że jesteście drużyną, nie jednostkami - a w drużynie każdy musi być dobry. Jeśli jesteś samolubem, w MUWCI nie masz czego szukać."

I to by było na tyle w tym temacie.

Sobota: Aishwarya i Mary szalały na MUNie, połowa kampusu była w Punie, druga połowa na konferencji, a ja sobie odpuściłam ze względu na stan zdrowia. Pauline właśnie wyszła z Med i razem spędziłyśmy praktycznie cały dzień, zbliżając się do siebie dość znacznie. Po raz kolejny okazało się, że MUWCI to internat jak każdy inny pod względem żywności: odkryłyśmy, że coffee shop niestety jest zamknięty w soboty, a do kolacji tak dużo czasu! Ruszyłyśmy więc na rajd po wadach w poszukiwaniu jedzenia. Tak zdobytą Maggi od Dae Yonga (Korea wspaniała, Korea gościnna :D) skonsumowałyśmy huśtawce na trawniku przy basenie i social centre. Uwielbiam siedzieć na tej huśtawce, czuć na plecach słońce, patrzeć na napełniający się wówczas wodą basen, Marie, Israela i Joela rzucających freesbee i jeść makaron. Co prawda o smaku masali, ale bursa oducza wybrzydzania :D
Po południu Pauline razem ze swoją theatre class pojechała do Puny do teatru na Szekspira w wersji hinduskiej. Strasznie chciałam jechać, ale nie było już biletów.
Wieczorem Linking Group zorganizowała szkolnej społeczności projekcję filmu pod gołym niebem koło basenu: spośród Into The Wild, Fight Clubu ("Podziemny krąg") i nieznanego nam La Haine wybraliśmy to drugie. Fight Club świetny, dobrze się bawiłam.
Po projekcji razem z Daniyalem (Bangladesz) siedzieliśmy sobie w podwórku wady 1, rozmawiając o przyszłości, studiach i o tym, jak wiele mamy możliwości i jak żadna nas nie przekonuje, doprowadzając do frustracji. Ale w sumie pomyślałam sobie wtedy, że zaczynam się czuć już w tym miejscu powoli jak u siebie - kiedy patrzyłam z ciemności na jasne okna pokoju wspólnego wady 1, gdzie kilka osób gotowało sobie jedzenie, a znad krojenia cebuli Jaime przytulił i pocałował Niyantę, kiedy zza mnie i Daniyala dochodziły dźwięki piosenki Basshuntera (ta piosenka coś tam z Anną), bo nasi Skandywianie mieli właśnie swoją Scandinavian Party, z której zaraz ktoś wyszedł zygzakiem... Było dobrze. Naprawdę dobrze.
Po powrocie do siebie posiedziałam trochę nad rzeczami i stwierdziłam, że poczekam, aż Pauline wróci. Wrócili o pierwszej, kiedy przy moich świątecznych światełkach czytałam sobie mój najlepsiejszy przewodnik po Indiach od Sobur, Minjoo gdzieś była ze swoimi drugorocznymi, a Aishwarya, padnięta po dniu obrad, spała w najlepsze. Pauline weszła, ucieszyła się, że ktoś na nią czeka, usiadła na brzegu mojego łóżka i opowiedziała mi o tym, jak to nie zrozumiała ze sztuki nic, ale cudownie się patrzyło :D A kiedy dała mi dobranockowe buzi w policzek i poszła się myć, przykryłam się kołderką i pstrykając wyłącznik światełek pomyślałam, że chyba zaczyna mi przechodzić kryzys dwóch pierwszych miesięcy w MUWCI :)

Niedziela tradycyjnie oznaczała brunch, obijanie się i jogę. Lucia z Puny przywiozła mi wielką colę, więc osiągnęłam stan bliski nirwanie :D Na jodze zaczęliśmy robić już rzeczy lekko wykraczające poza moje możliwości fizyczne: przejście z blank pose do dog pause siłą mięśni rąk przekroczyło moje i nie tylko moje możliwości :D Zdecydowanie lepiej się leżało na plecach z cegłą do jogi postawioną wspak i opartą na odcinku krzyżowym - po 20 minutach takiego leżenia chodzi się wyprostowanym cały dzień.
Chwilę po jodze skoczyłam na zajęcia z flashmoba, wyjątkowo odbywające się w MPH: jako że nasz występ flashmobowy w Punie zbliżał się coraz bardziej, dobraliśmy sobie partnerów - moim został Tim i jakoś tak się złożyło, że zostaliśmy wybrani dokładnie do środka formacji :D Wszyscy byliśmy pełni energii i zanim jeszcze pojawiła się Brenda, nasza koordynatorka, tańczyliśmy wszyscy do muzyki puszczonej przez John Roya. Niesamowita moc! I udało nam się zatańczyć cały układ od początku do końca w całkiem udany sposób. Wszyscy wiedzieliśmy, że oczywiście nie uda się nam tak super już w Punie, ale cieszyliśmy się, że chociaż raz nam wyszło :D
Wracając z Flashmoba z Davidem śpiewaliśmy i tańczyliśmy - kiedy zanucił na melodię Rihanny "I found love in Sonia's house", najpierw zakrztusiłam się ze śmiechu, a potem odpowiedziałam mu "You found love in Soooonia's house!" :D Szliśmy tak sobie śpiewając, a ja uwielbiam śpiewać z ludźmi latino - z Davidem zupełnie nie trzeba znać tekstu, żeby świetnie się bawić :D

Ponieważ wypiłam sama prawie całą colę, a mój organizm odzwyczaił się od kofeiny, nie mogłam zasnąć do 3 nad ranem :D Czas ten spędziłam produktywnie: przemówienie na L&L napisane! Temat? Przesłana mi przez Jaśka, głośna ostatnio w internecie sprawa Amandy Todd, dziewczyny z USA, która popełniła samobójstwo.

W poniedziałek na historii ogłosiłyśmy z Aishwaryą ankietę do wypełnienia względem naszego projektu, żeby lepiej zorientować się, jakimi zasobami dysponujemy. Na ESSie co chwila do sali wchodził ktoś spóźniony, a atmosfera była luźna i wesoła: Ryan spytał, która godzina i kiedy okazało się, że każdy z zegarków pokazuje inną, zaczął obliczać średnią czasu, jaki teraz jest, żeby ocenić,ile osób się spóźniło, a ile przyszło na czas :D Tak więc możecie sobie wyobrazić, ile naprawdę jest ścisłości w moim jedynym przedmiocie ścisłym :)
Matma upłynęła pod wyzwaniem Vinaya: macie 3 zadania, rozwiążecie, jesteście wolni. Kiedy zaczął ze mną rozmawiać na temat ankiety i powiedział "Thanks for doing this!", poczułam różnicę między UWC a polską szkołą. W polskiej szkole chcesz sobie robić projekty, to sobie je rób, ale nie oczekuj od nikogo wsparcia. A jak je już zrobisz, większość nauczycieli będzie miała to totalnie w dupie. O podziękowaniu za pracę już nie wspomnę.
Nauka matmy tutaj też jest zupełnie inna niż ta, do której przywykłam - byłam zmęczona po całym dniu i z dwoma zadaniami miałam problem. Nie ma stresu, Vinay wszystko wytłumaczy i nie będzie się denerwował, jak czegoś nie rozumiem i dopytuję. W żaden sposób nie okaże mi, że wkurwia go moja niewiedza, a i ja będę chciała wszystko zrozumieć, bo mam motywację i wsparcie. I w takich momentach smutno mi na samą myśl o mojej humanistycznej klasie, starającej się, jak się tylko da, żeby zrozumieć matmę: niestety, wyjątkowo często bez skutku.

Ze wskazówkami Vinaya uporałam się z zadaniami na tyle, by wyjść z lekcji 20 minut wcześniej ze świetnym nastrojem. Lunch z Eliasem zakończył się wnioskiem, że jest taki piękny dzień, iż trzeba to uczcić. Spotkaliśmy się więc na trawniku koło basenu na polunchowej herbatce, doładowując się słońcem. Odkąd moje włosy mają kolor jasnego blondu, uwielbiam obserwować, jak odbijają słońce - zawsze mi się to kojarzyło z latem. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić, że w Polsce leje, kiedy ja tu mam ustawiczne lato. Uwielbiam tę pogodę i to 28 C mogłoby już zostać na zawsze (nie zamieniając się w żar tropików w marcu). Siedzieliśmy więc ze słońcem, trawą i lodami o smaku mango (pojawiły się w coffee shopie! :D) przez bite 3 godziny, gadając jak nakręceni o wszystkim. Dołączyła do nas Shafa i świetnie się bawiłam.
Na college meeting ogłoszono jutrzejsze otworzenie basenu powiązane z pool party, a poza tym przyjechali do nas wolontariusze z sieci indyjskich szkół w wioskach, informując nas o możliwości wolontariatu w trakcie naszego gap yeara albo w trakcie wakacji. Niezła opcja, ale jakoś mnie nie porwali.
Na advisor meeting odkryłam, że moje osiąganie wyższych stanów irytacji na tych spotkaniach staje się już tradycją: tematem poniedziałkowej dyskusji były tym razem nie psy, a no wastage days. "No wastage day" to tradycja w MUWCI, która bardzo mi się podoba: co 2-3 dni mamy całodniowe dni bez marnowania jedzenia, kiedy w kafeterii w okienku zmywania naczyń pracownicy po prostu nie przyjmują zwrotów jedzenia: nie ma też ustawionych koszy na resztki. Doceniam bardzo tę tradycję, bo wtedy myślę 2x bardziej o ilości jedzenia, jaką zabieram na talerz - oczywiście to nie jest tak,że w normalnie dni wyrzucam talerze pełne żarcia, którego nie zjadłam, bo jeśli mnie znacie, to wiecie, że marnowanie jedzenia pokrywa się z moimi ekologicznymi fascynacjami i po prostu nienawidzę wyrzucania żywności. Niemniej jednak czasem zdarza mi się tutaj wyrzucić trochę jedzenia - czasem po prostu zapomnę powąchać indyjskie potrawy zanim je nałożę na talerz i jem oczami - a potem się okazuje, że przyprawione za bardzo i po prostu niesmaczne. W "no wastage days" jednak nawet jeśli zapomnę, to zbieram się do kupy i jem tę wstrętną masalę.
Otóż od kogoś ze społeczności wyszedł pomysł, by uczynić każdy dzień "no wastage days", bo marnowanie żywności jest złe, więc musimy go zakazać. I znów szlag mnie trafił z głupią demokracją, ekoterroryzmem i tak dalej, bo było dla mnie oczywiste, że uczynienie każdego dnia "no wastage day" zdemotywuje i pracowników (teraz dobrze się bawią, zakazując nam raz na jakiś czas oddania talerza, wszyscy traktujemy to jako zabawę), i nas. Jest dla mnie jasne, zresztą, dla wszystkich, że marnowanie jedzenia jest do dupy i nikt nie powinien tego robić. Ale w mojej liberalnej opinii to powinno przyjść samo od człowieka, ewentualnie poprzez dni niemarnowania organizowane kilka razy w tygodniu, które jednak zmuszają do refleksji - natomiast dyktatorskie zabranianie marnowania jedzenia, nawet jeśli służy dobrej rzeczy, dalej jest dla mnie dyktaturą i myślę, że nie tędy droga do zrozumienia konieczności. Poza tym wciąż mam w głowie obrazek Pauline, która nie mogąc zjeść czegoś indyjskiego, podbiegała szybko do okienka, zostawiając talerz i uciekając zanim obsługa zdążyła się zorientować xD' Moja opinia została jednak niezrozumiana przez drugoroczne walczące przecież w dobrej sprawie, a po minie pierwszorocznych w mojej grupie stwierdziłam, że nie warto się burzyć. Mimo to moje współlokatorki już wiedzą, że kiedy wracam do pokoju z głośnym "no kurwa mać!" po polsku, to jest oznaka tego, że mamy poniedziałek, czas między advisor meeting a kolacją :D
Kiedy wróciłam do pokoju, były w nim również dziewczyny z drugiego pokoju w naszym domu - i tak razem z Pauline, Eeshtą i Aishwaryą pogadałyśmy o tym wszystkim na spokojnie. Eeshta, najbardziej ekologiczna z nas, powiedziała, że to jest logiczne i że nawet w naszym domu szlag ją trafia, jak wraca o 3 nad ranem do siebie, a tu pali się światło na zewnątrz i czasem nawet w łazienkach, kompletnie bez sensu. Więc dla niej marnowanie jedzenia to kolejny taki bezsens i jest za "no wastage days" każdego dnia, bo żyjemy w kraju, gdzie połowa ludzi nie ma co włożyć do ust. Ja z Pauline przyznałyśmy jej rację co do jedzenia, niemniej jednak znów zaznaczyłyśmy, że chciałybyśmy, by niemarnowanie żywności było naszą decyzją, a nie osób, które nam to nakazały. Aishwarya zaproponowała, by za oddany pusty talerz każdy mógł sobie wziąć szklankę gorącej czekolady, ale potem sama stwierdziła, że to przegięcie w drugą stronę, też nijak nie pomagające ZROZUMIEĆ samemu naturalną potrzebę oszczędzania. Razem z Aishwaryą wyszłyśmy naprzeciw wnioskowi Eeshty, że nie jesteśmy może za paleniem światła we wszystkich łazienkach i na wyjściu z domu, ale jednak lubimy mieć ten komfort psychiczny, kiedy wracam do domu, niezależnie o jakiej porze, a tam pali się jedno światło, bym jakoś mogła znaleźć drogę do pokoju bez zabijania się o cały bajzel, jaki czasem się nam zdarza tu stworzyć. Sprawy ekologiczne swoją drogą, jednak po to cywilizacja przez wieki szła naprzód, bym mogła sobie pozwolić na jedno zapalone światło w nocy, a nie szła do ubikacji rozdeptując żaby i nabijając sobie siniaki o wszystko wokół. Jednak różnica między dyskusjami u nas w pokoju a w mojej advisor group polegała na tym, że ja byłam w stanie zrozumieć punkt widzenia Eeshty, a Eeshta była w stanie zrozumieć mój.

Jakiś czas temu zapisałam się też na Triveni w Dukaanie, naszym społecznościowym sklepie otwartym zawsze po check-inie. Wieczór z Biancą, Harshem i klientami upłynął zacnie.

Wtorek rozpoczął się radosną matmą z Davidem i Riną: rozwiązując zadania doszliśmy do wniosku, że czujemy się jak matematyczne dziewice. Stąd wzięła się pieśń "Like a virgin" i od tej pory jest to nasz matematyczny hymn <3
W drodze na lunch spotkałam Sofię, która, posiadając swoją skrzyneczkę na listy tuż obok mojej, opieprzyła mnie, że nie odbieram listów i ilekroć ona sprawdza swoją, czuje się do kitu, bo do mnie jest tyle listów, a do niej nic :D Podziękowałam, pobiegłam do skrzynki, patrzę... a tam nic! Dopiero po chwili się zorientowałam, że skrzynka, która ma pod sobą podpis "Sonia" nie należy do mnie. Moja jest skrzynka, NAD którą jest moje imię <3 Okazało się, że przyszły mi urocze kartki imieninowe od Mamy i Sewera. Nie wiem jednak, jak długo tam leżały, niemniej jednak teraz już wiem, gdzie sprawdzać, czy nie mam listów :D
Popołudniowe pool party okazało się sukcesem: patrzyłam na zachód słońca, palmy i nauczycieli razem z uczniami i myślałam sobie, że kurde, życie nie jest złe :)

Środa rozpoczęła się L&L i naszymi mowami: dobrze było się dowiedzieć, że nie tylko ja przeżywałam kryzys swojej osobowości w MUWCI - speech Sofii był właśnie o tym. Parę interesujących tematów, parę zabójczo nudnych przemówień.
Hiszpański nie miał dla mnie dobrych wieści: 50% z części gramatycznej testu sprawiło, że po raz kolejny zaczęłam w myślach przeklinać tiempos pasados. Ale dopisek Aihnoy "popracujemy nad tym :)" automatycznie poprawił humor :)
Lunch spędziłam z grupką ludzi przy jednym stole z Vinayem: dyskutowaliśmy o tatuażach i sensie ich robienia. Dotarły do mnie słowa Vinaya "Jeśli się zastanawiasz, czy zrobić sobie tatuaż, i jednym z argumentów jest argument typu co zrobię, jak będę miała 80 lat i będzie brzydko wyglądał, to odpowiedź jest prosta: nie rób sobie tatuaży". Opowiedział nam o tym, jak ma ich kilka - jeden zrobił sobie, jak się ożenił, jakieś tam porobił w wieku nastoletnim. Czego go nauczyły? Przede wszystkim tego, żeby niczego nie żałować: pewnie, że część tatuaży była głupia, ale to pomaga mu nie zapomnieć o tym, jakim człowiekiem był w danym etapie życia i jak się zmienił od tamtego czasu. Spytał mnie również o adres bloga, czy mógłby sobie poczytać w translatorze i zobaczyć, jak MUWCI wygląda z mojej perspektywy - a przy okazji zaliczyć podróż w czasie, jak to on odczuwał, będąc pierwszorocznym :) I tu pozdrawiam Sobur i Adama, starych UWCowych wyjadaczy i czytelników! :D Nie no, może nie jesteście aż tak starzy. Może się pośmiejemy, jak to ja skończę studia :D
Po szkole razem z Pauline moczyłyśmy sobie nóżki w basenie i obserwowałyśmy wrestling chłopców na jednym z Triveni, kiedy przyszła do nas Mary i poinformowała o mailu związanym ze szczepieniami: mieliśmy udać się do Med Centre żeby albo pokazać dokumenty, żeśmy się szczepili w domu, albo się zaszczepić. Ruszyłam więc do wady po międzynarodową książeczkę szczepień i razem z Mary poszłyśmy do Med. Kiedy podrapałam się po głowie, zdałam sobie sprawę, że robię to któryś raz tego dnia. Poprosiłam Mary o sprawdzenie i tym sposobem zaliczyłam swoje pierwsze wszy w MUWCI :D
Po mocowaniu się z zakupionym w Bombaju szamponem i w czasie czekania zalecanych 4 minut zastanawiałam się, co tak właściwie robią wszy. Wszyscy wiemy, że są obrzydliwe, ale co robią? Ile żyją? Co mi grozi jeśli ich nie wyleczę?

Pisząc to zajrzałam do wikipedii i po przeczytaniu o wszelkich częściach ich ciała i o tym, jak żywią się moją krwią, a także po zobaczeniu zdjęcia wszy na rzęsach człowieka (?!) doszłam do wniosku, że czasem lepiej nie wiedzieć. I wyczesałam włosy specjalnym grzebieniem, który w swojej zapobiegliwości przywiozła z Belgii Pauline. O-brzy-dli-we. A fuj.

Na ostatnią próbę flashmoba przed występem w Punie przyszłam w orientalnym makijażu, bindi i podarowanym przez Mamę indyjskim czymś z orientalnymi wzorami - tuż po próbie szykowała się nam orientalna kolacja. Nie mogłam się doczekać wyjazdu, który miał nastąpić dzień później :D

Na zajęciach z Peace&Conflict Liam ciekawie z nami zagrał: opowiedział nam o grze zwanej Stone Mason i powiedział, że dzisiejsze zajęcia poświęcimy właśnie graniu. Podzieliliśmy się na zespoły i dostaliśmy 15 minut na wypełnienie instrukcji. Instrukcje oznaczone były linkiem ze strony jednego z brytyjskich uniwersytetów. W instrukcjach mieliśmy wybrać sobie typ naszej drużyny (wojownicza, pokojowa, neutralna), hierarchię (zależną od ilości liter w imieniu i nazwisku), a także podzielić między sobą kamienie (każda drużyna ma tyle kamieni, ile liter w imionach i nazwiskach jej uczestników łącznie). Nie powiem, że się nie wkręciliśmy: w mojej grupie Amelia była szefem, ja byłam najniżej w hierarchii grupy i śmialiśmy się, jak rozdzielić kamienie: równo, czy wszystko dla niej, czy w zależności od pozycji w grupie. W końcu zdecydowaliśmy po równo. Po upływie 15 minut wróciliśmy na miejsce.
Jak się okazało, Liam zrobił nam psikusa: Stone Mason nie istnieje, a zasady, linki i wszystko spreparował on. Czemu miało to służyć?
Zastanowieniu się, jak siła autorytetu wpływa na nasze działania. Kartka z uniwersytetu, zadanie od zaufanej osoby, od nauczyciela, od kogoś, kto jest ponad nami... i już jesteśmy w stanie się dzielić, wybierać nastawienie i gdyby nam kazał atakować, to atakować inne grupy. Dlaczego? Bo to zabawa! A przecież, biorąc za przykład chociażby Persepolis, chłopcom walczącym podczas rewolucji w Iranie też dawano plastikowe, pozłacane klucze do nieba, wmawiając im, że to zabawa. I że poświęcając życie ojczyźnie wskakują na wyższy level z zacnymi dziewicami tylko dla nich.
To dało nam sporo do myślenia.

Czwartek (18.10.2012) rozpoczął się matmą w kafeterii, gdzie znad płatków i tostów z jajkiem i keczupem Vinay usiłował nam wytłumaczyć obliczenia na kalkulatorze. Żadne z nas nigdy czegoś takiego nie robiło i byliśmy naprawdę matematycznymi dziewicami w tym temacie :D
Global Affairs poświęcone były ACTA: wywiązała się nam naprawdę ciekawa dyskusja, jednak nie zabrakło nihilistów. Kiedy poproszono o końcowe wnioski, ktoś podsumował "Ta dyskusja i tak nie ma sensu, bo nikt z nas nie przeczytał tego dokumentu". Ivan, prowadzący wówczas nasze rozmowy, podsumował to pytaniem "A konstytucję swojego kraju przeczytałeś?", co zostało nagrodzone brawami :)
Na L&L kończyliśmy mowy: i tu miałam ochotę uściskać Shauryę z całego serca, bo jego speech poświęcony był głupiej demokracji w MUWCI. Im więcej się mówi o swoich problemach, tym lepiej człowiek się tutaj czuje: bo odkrywa, że cholera jasna, nie jest sam.
W AQ wywieszona została lista zgłoszeń na Christmas Buddies: tradycja bardzo podobna do CRSowych Secret Sisters: jeśli się zgłosisz, zostaje Ci wylosowana jedna osoba. Masz czas do świąt, by robić dla tej osoby po kryjomu miłe rzeczy, prezenty, drobnostki ułatwiające życie. Przed wyjazdem do domu na święta dowiadujecie się, kto był czyim Christmas Buddy. Jak się można domyśleć, poparłam ideę całym sercem i zgłosiłam się czym prędzej :D
Po południu zebraliśmy się z naszą grupą flashmobową na parkingu, by zapakować się do busa razem z głośnikami (centrum handlowe dało nam pozwolenie, ale nie dało sprzętu). Gdy po 2 godzinach dotarliśmy do Phoenix Shopping Mall odkryłam, że jest ono naprawdę luksusowe. Dlaczego? Bo jest w nim naprawdę mało ludzi.
Dostaliśmy od Brendy pół godziny na poszlajanie się, a następnie mieliśmy się spotkać w umówionym pasażu. Oczywiście, ponieważ jest to flashmob, nie możemy się zbierać w duże grupy przed występem i udajemy, że całość wychodzi od kompletnie niezaprzyjaźnionych osób.
Razem z Davidem rzuciliśmy się więc do KFC (MIĘSO, ale i tak smakowało mało mięsnie :C), a następnie ruszyliśmy do umówionego pasażu. I tak nasza 20-stka szlajała się w tym pieprzonym pasażu przez bite pół godziny, bo mieliśmy problemy z pozwoleniami, nagłośnieniem itp. Kiedy w końcu zaczęła grać muzyka, na początku szło nam okropnie nierówno, a że było mało ludzi, zapowiadała się katastrofa :D Ale kiedy w połowie piosenki wysiadły nam głośniki zrozumiałam, że  w życiu zawsze może być gorzej ;)
Szybkie rozproszenie, nic się nie stało, nikt nic nie widział - pocztą pantoflową rozprzestrzenia się wiadomość, że za 20 minut próbujemy jeszcze raz. No to dobra.
20 minut później, nie wiedzieć czemu (Indie), ludzi jest dwa razy więcej i widocznie na coś czekają. Kiedy ja i Vanessa rozpoczynamy cały układ, klaszczą i dają nam świetny doping - i mimo niedociągnięć flashmob wychodzi :D Azyan i Emil kręcili z naszego poziomu i z piętra wyżej. Filmik wkrótce!
W drodze powrotnej David spytał, czy mam ze sobą jakąś muzykę. Jedyne, co przy sobie miałam, to mój stary Samsung z tak hipsterskim wejściem do słuchawek, że nikt takiego nie ma. I tak oparliśmy się o siebie, włączyliśmy sobie trochę mojej muzyki, której tak dawno nie słuchałam (to stary telefon, jeszcze z 2010), i prześpiewaliśmy wszystko - od Guns'n'Roses, poprzez S.O.J.Ę ("Rest of my life"), Manu Chao ("Bongo bong"), Boba Sinclara ("Love generation" <3), AC/DC, Jasona Mraza, Nirvanę, pominęliśmy tylko te bardziej ciężkie kawałki. I tak sobie jechaliśmy autobusem, z nogami wywalonymi na oparciu siedzenia po przekątnej, opierając się o zacne ramię i śpiewając, nie przejmując się tym, że nie znamy tekstu i fałszujemy niemiłosiernie :D
Po powrocie na kampus o 22 byłam tak padnięta, że chciałam tylko wpaść do pokoju i położyć się spać. Na biurku zastałam jednak niespodziankę:



Pauline wygrała konkurs na Współlokatorkę Roku 2012, 13 i tak dalej aż do 2100 <3 Przypomniał mi się wykład wolontariacki na Slocie, kiedy jeden z szefów Slotu, niejaki Sebol, mówił do nas o wrażliwości przejawianej właśnie w ten sposób. Bo wrażliwość to królestwo małych gestów.
I głupia puszka coli za 20 rupii potrafiła tak urządzić mój dzień.

Co jeszcze się wydarzyło jakoś w międzyczasie? Dostałam się na kurs pierwszej pomocy (darmowe miejsca były tylko dwa), uzyskałam posadę stage managera do jednej ze sztuk na marcowy Theatre Season (sztuka Oscara, bardzo multimedialna interpretacja jednej z hinduskich legend), a mój mail informujący o filmowym projekcie związanym z Kieślowskim spotkał się z superpozytywnym odzewem zarówno uczniów, jak i nauczycieli. Słowem: :)))))

Piątek upłynął na sprawdzianie z historii (cztery zadania na podstawie źródeł dotyczących kryzysu sueskiego oraz esej na temat własnej opinii, jak dużą rolę odegrały Stany Zjednoczone w całym konflikcie), kalkulatorowej frustracji na matmie i basenie po lekcjach z Pauline i Luzią. Nie mogłam sobie przypomieć, kiedy ostatni raz pływałam na basenie w sensie pseudosportowym - i po 8 basenach byłam już totalnie padnięta :D Dołączył do nas Rong Fei i jakoś tak w rozmowie wyszło:
R: Cholera, przepłynąłem wczoraj 200 i czuję lekkie zmęczenie.
J: Przepłynęłam 8 i czuję się podobnie! :D
R: W zeszłym roku robiłem 2000 dziennie i było dobrze, a teraz wypadłem z formy.
J: <krztusi się> Ile?
R: 2000.
J: Nie przepłynęłam tyle w całym swoim życiu!
...Azjaci :D

Zmęczenie całym tygodniem (i moimi pływackimi wyczynami) spowodowało odlot o 22:30. Czasem w MUWCI po prostu trzeba się wyspać.

Misie, już tak poza notką: starałam się tutaj nadrobić ostatnią moją nieobecność, bo coś słabo komentujecie i słabo Was tu widzę, dlatego moja motywacja do pisania drastycznie spada :D Dajcie znać, że żyjecie, co?
Jutro wyjeżdżam do Varanasi na tydzień i nie będzie mnie w internetach. Postaram się nadrobić jak wrócę, a potem... kolejna notka podróżnicza, tym razem z miasta, gdzie Ganges, zwłoki i ogień ściśle się ze sobą wiążą. Mrau!



8 komentarzy:

  1. Ja śledzę regularnie. W ogóle gratuluję Ci tego wyjazdu i tego uroczego, ciekawego stylu, w którym piszesz bloga.

    "A konstytucję swojego kraju przeczytałeś?" Nie chcę się czepiać, ale ignorantia non est argumentum. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. żyję i serio, tak długo się nie odzywałaś, że już miałam do Ciebie pisać kiedy się wreszcie ruszysz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Żyjemy, czytamy, i w ogóle.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po pierwsze ... nie wkurzać! Jakie 28 stopni, kiedy u nas ... przyszła Zima biała,śniegu nasypała... Zaliczyłam I bałwanka :) ale na orła za mało! No i byłam na wyjazdowych medytacjach gdzie Shiwa cieszył się ze śniegu jak Ty z drzewa bananowego - ludzie są dziwni, bo codzienność ich nie cieszy! A może to ja jestem dziwna, bo mnie cieszy :) Pisz, pisz żebyś dysgrafii języka ojczystego nie złapała! Matka, co ją się ma tylko jedną! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tez pytanie, pewnie ze czytamy!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. O, dopiero teraz odkryłam komentarze - wcześniej ich nie było, prawda? :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że ich nie było - dlatego właśnie wszyscy komentowali <3

      Usuń
    2. Nie, nie o to chodzi. Od kiedy zmieniłaś szablon bloga, nie mogłam dostać się do komentarzy. Okazało się, że bez wtyczki firelisek nie czytał jakiegoś skryptu <3

      Usuń