piątek, 14 września 2012

Chuje more!

All Stir Fry
Jak już się doczekam komentarzy od Zacnych Ludzi, to podpisują się jako "Ja" i są z tego bardzo dumni :D O tych niecnych istotach, które czytają bloga nie mówiąc nic, nawet nie wspomnę! Dawać znak, bo no. Dziękuję również za wszelkie prywatne wyrazy uznania na fejsbuku czy w mailach. Mrau!

Mam także ambitny plan, żeby nadrobić notki, ale sami widzicie, jak to wychodzi. Dlatego potrzebuję motywacji - nie wahajcie się kopnąć mnie w dupę w komentarzu pod postem albo porządnie zbluzgać :D
Przy okazji pozdrawiam serdecznie V LO i panią profesor K., która, jak słyszałam, otrzymała adres mojego bloga w celach wywiadowczych pod względem tego, czy mi tu dobrze :) Angielski na szóstkę!

Sobota rozpoczęła się o 12:15. Akurat wstałyśmy na lunch! :) I chciałam na lunch wziąć aparat, ale nie mogłam go nigdzie znaleźć. A ostrzegali mnie o kradzieżach i mówili, by chować ważne rzeczy do szafki na szyfr cyfrowy! Robiłam retrospekcję w głowie i obawiałam się, iż chowałam go tyle razy, że tym razem aż zapomniałam. Przerażona, zwłaszcza, że to mój urodzinowy prezent, zaczęłam szukać po moim pokojowym bajzlu (Mamo, w dniu dzisiejszym jest tu znacznie lepiej! :D). Aparatu nigdzie. Cholera jasna.
"Ok, idę z dziewczynami na lunch i potem zacznę panikować". Aishwarya i Pauline widziały, co się dzieje, ale uspokajały mnie i mówiły, że na pewno znajdę.
Po lunchu wracam, szukam, nie ma. Wysyłam maila z MUWCIowej skrzynki do wszystkich (uczniów i kadry), że gdyby widzieli, to żeby dali znać. Idę do Lost&Found - nikt nie znalazł. Pauline i Aishwarya szukają u siebie, może jakoś przypadkiem wzięły albo tam zostawiłam. Idę do Weroniki, która "pociesza" mnie historią, jak w zeszłym roku zostawiła w łazience torbę z ipadem żeby pójść do toalety, a jak wróciła, ipada już nie było. Dzwonię z common roomu w wadzie do Pelhama do biura i wtedy płaczę mu w słuchawkę, a on mówi, że naprawdę mu przykro (tym swoim amerykańskim głosem typu "wszystko będzie dobrze") i że już zadzwonił do szefa bezpieczeństwa. Oboje wiemy jednak, że prawdopodobieństwo znalezienia aparatu jest małe. Mówi mi, że powinnam zawiadomić moich wada parents. Nie ma ich w swojej chatce, więc zostawiam wiadomość.
Przychodzę do pokoju i klnę po polsku, jednocześnie płacząc, smarkając i irytując się na siebie, jak głupią istotą jestem, że go nie schowałam do szafki. Pauline mnie przytula, ja się wkurwiam, a Aishwarya mówi "Zobaczmy jeszcze raz. Masz coś przeciwko temu, żebyśmy przeglądnęły Twoje rzeczy? Może coś ominęłaś". "Dawaj dawaj, ale go po prostu tam nie ma".
I tak... Aishwarya patrzy na rzeczy na łóżku, Pauline szuka w szafie...
...Nie mija 10 sekund, gdy Pauline krzyczy "I found it!" :D
Czas się zatrzymuje, a ja spoglądam na moją szafkę i na aparat, który Pauline wyjęła z ułożonych na sobie, złożonych t-shirtów. Widać musiałam przeoczyć, że tam może być, bo stwierdziłam "złożone - nie ma go w środku". Nie mam pojęcia, jak się tam znalazł, ale spadła na mnie fala zażenowania własną osobą, wstydu i jednego wielkiego "FUCK".
Natychmiast napisałam maila do całej społeczności (co chwila ktoś tu gubi rzeczy, więc opowiedziałam w mailu pokrótce historię i poleciłam reszcie, że sprawdzanie rzeczy przez roomies jest spoko pomysłem), osobnego maila z przeprosinami do Pelhama i po przytuleniu mocno moich dziewczyn (które przepraszałam tysiąc razy, a one tysiąc razy mówiły ze śmiechem, że nic się nie stało) położyłam się na łóżku, żeby odpocząć od wszystkich emocji, które właśnie ode mnie odpłynęły.
...I wtedy usłyszałam pukanie do drzwi. Jak się okazało, był to Gupta, szef bezpieczeństwa.
Jak się okazało za chwilę, przyjechał tu specjalnie z Puny gdy tylko dostał telefon od Pelhama, żeby przeprowadzić śledztwo w sprawie mojego aparatu.
...Nie jesteście w stanie sobie wyobrazić mojego zażenowania własną osobą w tym momencie :D
Zaczęłam się śmiać, bo nie wiedziałam co robić, Pauline i Aishwarya też się śmiały, a kiedy wytłumaczyłam Gupcie o co chodzi, ten 50-letni, cudowny człowiek również zaczął się śmiać :D Przeprosiłam milion razy, opowiedziałam o tym, że już wysłałam maila do wszystkich z morałem, przeprosiłam milion pierwszy raz, a wtedy Gupta wyciągnął jakiś urzędowy zeszyt i powiedział "Pisz, a ja Ci podyktuję".
Gupta: Znalazłam mój aparat marki Sony w moim własnym pokoju...
Pauline: ...w mojej własnej szafie...
Aishwarya: ...w moich własnych ubraniach :DD
Gupta: Podpisano "Wargacka" :D
Ze śmiechem zapisałam wszystko, podpisałam się wyraźnie i jeszcze raz przeprosiłam. Gupta powiedział tylko:
- Sonia, you're so lovely when you smile.
- Gupta, stop that, I feel so embarassed by myself! Seriously, I'm so sorry you had to go through all the way from Pune to campus just because of my stupidity :C
- One day, after you graduate from college, you're gonna invite me for some chai!
- I'll invite you for some normal tea without milk in Poland! Have you ever been in Poland?
- No, but I will come!
- You definetely should! I'm totally serious!
- I'll keep this promise! Just don't lose your camera again!

...Dziękuję losowi, że na tym świecie są ludzie, którzy nie zabiją Cię za to, że zapieprzali 40 km po to, by przyjaciółka blondynki znalazła zaginiony aparat w rzeczach właścicielki <3
(po dzień dzisiejszy Gupta ilekroć mnie widzi, robi sobie żarty. To będą udane dwa lata :D)

O 14:30 ruszyłyśmy z dziewczynami autobusem do Puny. W soboty wędrują tam dwa autobusy: rano o 8:30 i po południu o 14:30. Wracają o 13 i o 20 - można wynająć jeepy na konkretną godzinę, ale są dosyć drogie. Droga jednak nie zajmuje 2 godziny, tak jak autobusem.
Celem naszej wizyty w Punie było zrobienie porządnych zakupów. Następnie miałam udać się rikszą z Melisą z mojej advisor group na advisor dinner w innej części miasta. Jak się jednak okazało, na zakupy miałam tylko godzinę, bo autobus jechał wyjątkowo wolno: wysadził nas niedaleko centrum handlowego. Jak się okazało, centrum to było malutkie i pełne sklepów typu Reebok czy The Body Shop, a nie do końca o to mi chodziło. Udałam się więc szybciutko z dziewczynami do supermarketu naprzeciwko (znowu nie kupiłam nic konkretnego, bo pełno ludzi, mało czasu, więc wzięłam jakąś losową herbatę, waniliowe latte Nescafe i Oreo), a następnie spotkałam Saryę z mojej advisor group: jako native Indian stwierdziła, że nie potrzebuję godziny na dojazd, a jedynie pół. Powiedziałam jej, że umówiłam się z Melisą w dość luźnym znaczeni tego słowa (zapomniałyśmy określić miejsce :DD) i pewnie się nie spotkamy, na co zaproponowała mi, że wsadzi mnie w dobrą rikszę i powie kierowcy, gdzie ma mnie zawieźć. Ona dojedzie sama.
Czas, który zaoszczędziłyśmy, spędziłam z Saryą w sklepie obok centrum handlowego, gdzie wreszcie kupiłam jakieś konkrety: orientując się, czy się ze mnie nie zdziera pieniędzy, kupiłam japonki (200 rupii = 12 zł za japonki całkiem niezłej jakości) i dwa czerwone kubki w białe kropki (150 rupii za dwa) z myślą o tym, by zapraszać ludzi na herbatkę.
Myślałam też o tym, aby kupić ręcznik, ale kiedy rozglądałam się po półkach i cenach (zdążyłam jedynie zobaczyć jakiś ręcznik za 300 rupii), podszedł do mnie Dobrze Ubrany Pan mówiący całkiem nieźle po angielsku i pytający mnie "madam, how can I help you?". Powiedziałam mu, że szukam ręcznika, a ten zaoferował mi biały. Gdy spytałam z uśmiechem, dlaczego powinnam kupić właśnie ten, pokazał mi, jak wspaniałą długość posiada ów ręcznik. "Ale po co mi taki długaśny? Niech pan spojrzy, ja jestem prawie 2 razy od niego niższa!", odpowiadam, śmiejąc się. "Będzie mogła pani więcej wycierać!", ripostuje ze śmiechem, a ja czuję, że dalsze prowadzenie tej konwersacji zaczyna być lekko niebezpieczne :D W końcu pytam, ile ten ręcznik kosztuje. Tylko dlatego, że jestem biała, zaoferowano mi ręcznik za 600 rupii <3 Podziękowałam grzecznie i sobie poszłam. To w sumie zabawne, że nie irytuję się na to, że wszędzie się ze mnie zdziera - wręcz odwrotnie, niezmiernie mnie to bawi.

Pod centrum handlowym Sarya udzieliła mi Życiowej Wskazówki: to nie riksza szuka Ciebie, to Ty szukasz rikszy. Jeśli riksza, a właściwie kierowca, znajduje Ciebie, to za to znalezienie sobie policzy.
Zapytawszy kilku kierowców wybrała tego 'najlepszego' - spojrzałam na lepszej jakości rikszę, która miała pseudoskórzane siedzenia i naklejkę "Ray-Ban" na przedniej szybie. "O, Mikołaj!", pomyślałam, a następnie zapytałam Saryę, ile mam od niego wziąć. Powiedziała, że ustaliła 140 rupii, bo to dość daleko od tej części miasta. Ok, wsiadam sama - mówię kierowcy, że więcej, niż 140 rupii nie płacę. Śmieje się i potwierdza - licznik jest na 78 rupiach, a ja zapominam o wskazówce Liama, żeby zawsze mówić "METER METER METER", by się z nim liczyli i go wyzerowali. Ale stwierdzam "140 rupii to 140 rupii" i nic nie mówię.
Podczas podróży rikszą trwającej około 25 minut obserwuję ludzi i ruch uliczny. Po raz kolejny obawiam się o swoje życie, a przypominając sobie, że Mama właśnie w domu przygotowuje imprezę imieninową, piszę jej smsa, że jadę rikszą sama i może to być mój ostatni sms, więc życzę udanej imprezy :D
Bardzo dużo ludzi tutaj jeździ motorami. Motor to często środek transportu dla całej rodziny:



Przepraszam za jakość zdjęcia, ale musiałam to uchwycić szybciutko. Widziałam też dwóch mężczyzn na motorze, z których jeden z tyłu nonszalacko palił papierosa podczas jazdy 60 km/h. This is India, part 284717 :D

Do E-Square dotarłam cała i zdrowa. Kierowca zażądał 150 rupii, na co odpowiedziałam mu z uśmiechem, że "no way, 140 i koniec!". Pokazuje mi na kasomierz, że 150 rupii. Mówię mu, że jak wyjeżdżaliśmy było na nim 78 rupii, a on widzi, że nie ma szans i akceptuje moje 140. Wiem, że właśnie robi na mnie Biznes Życia, ale to w sumie tylko 15 zł...
Na miejscu zorientowałam się z radością, że Liam zabiera nas do naprawdę godnej, eleganckiej restauracji. Na dole restauracje z muzyką na żywo , na pierwszym piętrze sklepy, drugie piętro kino, trzecie i czwarte hotel czterogwiazdkowy, a na piątym All Stir Fry, czyli nasza restauracja. Ponieważ mam jeszcze trochę czasu, idę do sklepów, ale sama jestem w stanie stwierdzić, że ceny są tu średnio korzystne. Wjeżdżam windą na górę i widzę recepcję. Pytam (oczywiście z uśmiechem), czy to tutaj, a recepcjonista odpowiada mi ładnym angielskim, że tak, ale otwarte za 15 minut. Nikogo z moich jeszcze nie ma, więc zaprasza mnie, żebym sobie usiadła i zabawia mnie konwersacją. Opowiadam mu life story: jestem z Polski, teraz z MUWCI, nie, nie widziałam jeszcze Puny turystycznie bo nie miałam jeszcze czasu, blablabla. Na szczęście kiedy zalotnie mówi, że zapomniał mnie spytać o moje imię, przychodzą ludzie :D

All Stir Fry było moim pierwszym miejscem w Indiach, gdzie był spokój i cisza. Dopiero kiedy tego doświadczyłam, zdałam sobie sprawę, jak bardzo mi tego brakowało. Fundusz advisorów pokrywał koszta naszego wyżywienia + wodę (inne napoje musieliśmy zakupić sobie sami). ASF to restauracja typu wok, więc kiedy okazało się, że mogę zjeść makaron dowolnego rodzaju z dowolnymi dodatkami warzywno-mięsno-rybnymi w dowolnym sosie, i to zjeść tyle razy, ile chcę, a płacić raz (około 435 rupii, czyli mniej niż 30 zł), nie ma czemu się dziwić, że mój makaron miał więcej w sobie kurczaka (MIĘSO!!!) niż warzyw. To jedzenie było naprawdę, naprawdę pyszne - choć nie musiałam, stwierdziłam, że jak już pływam w luksusie, to zamówię jeszcze mrożone latte.
Moje kubki smakowe zostały dopieszczone w stu procentach. Jedzenie w cafeterii na kampusie jest jadalne, ale jeśli już występuje tu mięso, to zawiera więcej kości niż mięsa. A nic nie zastąpi luksusu restauracyjnego w cichym, fancy miejscu, gdzie można spokojnie porozmawiać o wszystkim.
Kiedy poszłam do toalety, spojrzałam na piękne, jasne światło i przytulne, ciche miejsce. Usiadłam i cieszyłam się ciszą i spokojem przez bite 10 minut :D
Od lewej: Liv (Norwegia), ja, Haruna (Japonia), Liam, dziewczyna Liama, Melisa, Freya (Alaska), Bianca (Indie) & Daniel (Bangladesz)
Po powrocie wymieniłam z Louise z RPA radosne "chuje more!", które po afrykańsku oznacza mniej więcej tyle, co "dzień dobry" ("chuje" oznacza "dobry" <3) i byłam w tak dobrym nastroju, że zrobiłam dziewczynom trochę czaju w kubeczkach. Sama nie mogę tego pić, nie znoszę tego smaku :D Dzień zakończył się urodzinami jednej z drugorocznych z Korei, więc odśpiewałam radosne "Senge czuka hamnida". Czuję się jak master urodzinowy dzięki CRSowi!

8 komentarzy:

  1. Ależ czytam, czytam. : ) Co do poprzedniego wpisu - nie bądź zbyt surowa dla koleżanki z Omanu - naprawdę, w swoim życiu patrzy się na siebie, a nie na to, czy się czasem komuś jakiejś szansy nie zmarnowało. Tak jest i być powinno.

    Niebo tutaj jest szare i chce mnie zabić.



    RS

    OdpowiedzUsuń
  2. Uczenie się języków rozwija <3

    Tak sobie myślę, że musisz być jedną z bardziej rozpoznawalnych osób kampusu z akcjami w guście nie zauważania prześcieradła czy gubienie leżącego na półce aparatu. :D

    Celu.

    OdpowiedzUsuń
  3. jak widzisz Soniu, to znów JA! pozdrawiam z miasta i stwierdzam, że jesteś mega zakręcona, no. zgubić aparat, któy leży na półce? to nic w porównwniu z moim tatą, który stał przed samochodem i szukał go na parkingu. xD pozdrowionka i wytrwałości!

    jak zwykle, Ja.

    OdpowiedzUsuń
  4. Siema! Co do aparatu - brawo, jestem z Ciebie dumna :*

    H.

    OdpowiedzUsuń
  5. Też czytam i zazdroszczę! Ludzi, możliwości, otoczenia, inspiracji i chęci do prowadzenia tego bloga (świetne wpisy ;)) Chociaż muszę przyznać, że u mnie w Krakowie też układa się całkiem nieźle (; Sonia, czekam na kolejny wpis z niecierpliwością! Aa i jak można nie lubić herbaty z mlekiem?! Jest przepyszna! ;D

    OdpowiedzUsuń
  6. "chuje more" pochodzi z holenderskiego, języka afrykanerów czyli białych ludzi którzy zamieszkiwali RPA w okresie kolonialnym. Twój bardzo mądry braciszek Sewer

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego też afrikaans i holenderski są do siebie bardzo podobne, choć afrikaans ma kilka dodatkowych dźwięków i inny akcent. Zrozumiałe są jednak wzajemnie mniej więcej tak jak słowacki i polski.
      Twoja bardzo mądra siostra Sonia

      Usuń
  7. Jak miło być matką tych dwóch mądral :)

    OdpowiedzUsuń